Dziesiąte urodziny obchodziliśmy umownie i bez ekscesów: odrobiną dorsza, dłuższym spacerem i kąpielą w kanałku. Lubi tam schodzić po kamiennych schodkach, kłaść się na piaskowym dnie i chłeptać wodę na leżąco. Chłodzi sobie brzuch. Ja przykucam i chwilę trwamy, a miasto ryczy w tle.
Urodziny wypadają w dniu, który weterynarz wpisał kiedyś do książeczki zdrowia jako datę przybliżoną. Wiek ocenił na podstawie uzębienia, gdy pies miał siedem miesięcy. Był luty, więc padło jakoś tak na środek lata.
Rysio nie lubi upalnych dni. Jego czarna sierść nagrzewa się szybko i mocno. Nawet kiedy był młody, uciekał do cienia i w wysokie trawy. Tam się kładł, dyszał i patrzył na mnie: „Odsapnijmy!”. I dziś przysiadam obok niego, głaszczę gorący kark, czekam. Spacery to jego czas, on decyduje, ja się dostrajam. Na ogół jestem nieustępliwa, wchodzę w rolę tej, która wyznacza kierunki. Mój tata był pułkownikiem i burmistrzem, mam po nim zarządczość, nerwowość wybuchającą łatwo i równie szybko mijającą oraz nikłą zdolność ustępowania. Ciągle prowadzę jakieś natarcie, mam myśli uformowane w szyku bojowym. A psu wystarczy na mnie spojrzeć i robię, czego chce. Ufam, że on wie, co robi. Wie co innego niż ja.
Gdybym mogła mieć inne życie, spędziłabym je z kilkoma psami oraz osłem w niedużej i niezbyt ładnej wsi. W soboty jeździłabym do mięsnego na ryneczek po przysmaki dla nich. I do kiosku po gazetę, która byłaby przysmakiem dla mnie. A gdybym miała złotą rybkę, poprosiłabym o jedno
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń