Camino Primitivo na 50-lecie miesięcznika „W drodze” – relacja z pielgrzymki do Santiago de Compostela

Jubileusz „W drodze” świętujemy także dosłownie – w drodze na pielgrzymim szlaku. Przygotowaliśmy cztery trasy, którymi prowadzą pielgrzymów nasi dominikańscy duszpasterze. Różne stopnie trudności, ale ta sama wrześniowa i ciepła Hiszpania, ośmiornice i owoce morza, droga za muszlami, wspólna modlitwa i jeden cel: spotkanie przy grobie Świętego Jakuba – ważnym od wieków punkcie pielgrzymek na mapie chrześcijańskiego życia.

Ci, którzy nie obawiają się trudnej, wymagającej drogi, wybrali mistykę trasy Camino Primitivo z niewiarygodnymi widokami – raz w chmurach, a raz nad nimi. Towarzyszy im Dominik Jarczewski OP, niebanalny kaznodzieja i świetny towarzysz podróży.

Zaglądajcie tutaj codziennie po relacje z ich pielgrzymowania. Więcej zdjęć znajdziesz w albumie na Facebooku.

Dzień pierwszy

Pierwszy dzień kończymy biesiadą przy asturyjskim stole. Specjalność zakładu: patelnia babci. A na niej domowej roboty kiełbasa chorizo, jajka z kur własnego chowu i ziemniaki. Do tego, co kto woli: wino, piwo, woda, cydr i herbata. Pablo omal nie dostaje zawału, gdy się okazuje, że herbata jest najpopularniejszym trunkiem w grupie. Ale nie przeszkadza mu to w spektaklu polegającym na nalewaniu z wysokości cydru do szklanki. To nic, że ostatecznie w szklance ląduje niewiele powyżej centymetra napoju. Spektakl budzi emocje. W Asturii inaczej cydru podawać nie wolno. Zmęczeni i ucieszeni kładziemy się spać. Nazajutrz kolejny dzień, kolejne wyzwania, kolejne przygody.

pielgrzymi z grupy Camino Primitivo
pielgrzymi z grupy Camino Primitivo

Drugi dzień…

…rozpoczynają stukoty, brzęki, szelesty pośród ciemnej nocy. Zdecydowanie brak nam jeszcze wprawy w cichym wychodzeniu ze schroniska. Najodważniejsi ruszają na długo przed świtem. Ominie ich żar popołudnia, choć może stracą też kilka ładnych widoków.
Po wschodzie słońca mgły unoszą się z nad górami, tworząc spektakularne zjawisko. Dzisiaj trochę więcej wspinaczki, ale jesteśmy już do tego przyzwyczajeni i przyzwyczajamy się, bo różnice wzniesień będą przez najbliższe dni tylko rosły.
Kawa i kanapka w kawiarni, postój nad źródełkiem… Skrupulatni zaglądają do każdego kościoła czy baru, żeby pobić rekord pieczątek. Każdy idzie swoim tempem, nikt nikogo nie pośpiesza. Na wszystkich czekają przygotowane łóżka w Casa Sueño – domu marzeń. Rzeczywiście, o takim odpoczynku marzyliśmy cały dzień!

pielgrzymka szlak Camino Primitivo
pielgrzymka szlak Camino Primitivo
pielgrzymka szlak Camino Primitivo
fot. Piotrek Szyszka

3 dzień

Piękne widoki. Perełki architektury. Przeżycia duchowe. Uroki spania w wieloosobowych dormitoriach.

pielgrzymka szlak Camino Primitivo
fot. Katarzyna Firsowicz
pielgrzymka szlak Camino Primitivo
fot. Piotrek Szyszka
pielgrzymka szlak Camino Primitivo
fot. Krzysztof Twardowski

Na liście perełek Camino – ten, kto był, to wie z pewnością – trzeba jeszcze umieścić bary. Na drodze francuskiej czy portugalskiej częściej możemy spotkać takie zrobione specjalnie dla pielgrzymów. Wytapetowane muszlami, z pamiątkami, brelokami – wszystko dla pielgrzyma.
Jednak idąc mniej popularnymi trasami, można napotkać te prawdziwe bary, gdzie od rana grupka starszych Hiszpanów sączy wermut, brandy, koniak czy sherry, czy co tam mają w swoich kieliszkach. Gdzie o każdej porze dnia można spotkać szczebioczące panie domu. Jakby czas się zatrzymał, jakby nic się nie liczyło, praca mogła poczekać – najważniejszy jest bar.

pielgrzymka szlak Camino Primitivo
fot. Dominik Jarczewski OP

Do barów zaglądamy chętnie. Nie tylko po to, aby rozgrzać się kawą czy zjeść przepyszną kanapkę z serem, szynką, tortillą a nawet kalmarami. Przychodzimy zaczerpnąć trochę miejscowych klimatów. Ot, na przykład wczoraj, okazuje się, że bar może być świetnym miejscem dla świadczenia usług fryzjerskich. Właścicielka, w przerwie między kolejnymi kawami wydawanymi z uśmiechem dla pielgrzymów, kręciła sobie loki. Kto nie był – nie doceni.

pielgrzymka szlak Camino Primitivo
fot. Justyna Łukaszuk-Żak

W piątek czeka nas La Ruta de los Hospitales, jeden z najpiękniejszych szlaków Camino w całej Hiszpanii. Nie będzie barów, ale liczymy, że widoki nam to wynagrodzą.

pielgrzymka szlak Camino Primitivo
fot. Katarzyna Firsowicz

Salas – Campiello

Za nami trzeci dzień naszej wędrówki. 32 km po górach, dolinach. Wstajemy, gdy jeszcze jest ciemno, ale o to nie trudno, bo słońce wschodzi tu bliżej ósmej. Niektórzy od dobrej godziny są już w trasie, ale my nie chcemy tracić okazji do podziwiania widoków. Szybkie oporządzenie, śniadanie (sadzone jajko, chorizo, sałata i bagietka, wszystko przygotowane przez Piotra) i ruszamy w drogę. Pierwsze półtorej godziny jest trudne, spore przewyższenie i cel daleko przed nami. Ale po postoju, na którym w lokalnym barze posilamy się kawą i kanapkami, ruszamy dalej. I idziemy dzielnie przed siebie, napawając się pięknymi widokami. Odkrywamy, że krowy mają niesamowicie długie języki i lubią ich używać do okazywania sympatii ludziom. Marsz po płaskim grzbiecie góry cieszy i przeraża jednocześnie, bo to oznacza, że niebawem będzie strome zejście, a po nim kolejne wejście. W małym miasteczku zatrzymujemy się na kolejnych trunkach. To dobra okazja do odpoczynku i rozmów, których nie brak również w drodze (właściwie to trudno znaleźć czas na pobycie w samotności). Kolejne naście kilometrów biegnie przez pagórkowaty las, w którym łapie nas mały deszcz. Do schroniska docieramy koło 17. Piotr gotuje obiad (naprawdę nie chce dać sobie pomóc!), nasyceni i lekko połamani czekamy na mszę świętą, dziś sprawowaną w kuchni schroniska. Potem już tylko sen. Mawiają, że jutro najtrudniejszy dzień…
zdjęcia i relacja: Katarzyna Firsowicz

pielgrzymka szlak Camino Primitivo
pielgrzymka szlak Camino Primitivo
pielgrzymka szlak Camino Primitivo

Piątek

Miał być najpiękniejszy dzień camino, najbardziej spektakularne widoki ze wszystkich tras. A była mleczna zasłona chmur, siąpisty deszcz, który ani przez chwilę nie dawał za wygraną, i porywisty wiatr, dzięki któremu ten lodowaty deszcz ostrzeliwał nas prosto w twarz. I tak 32 kilometry. Po kilku godzinach marszu, z improwizowanymi przystankami w ruinach dawnych schronisk czy pod wiatami autobusowymi, zmęczeni, przemoknięci, wyziębieni zeszliśmy do położonego w dolinie schroniska, gdzie nasz pilot, Piotrek, dobrze wiedząc, czego nam trzeba, witał wszystkich grzańcem.

pielgrzymka szlak Camino Primitivo
szlak Camino Primitivo La Ruta de los Hospitales

Cóż, może i nie widzieliśmy najpiękniejszych hiszpańskich widoków, ale jedno wiemy: jesteśmy niezniszczalni!

pielgrzymka szlak Camino Primitivo
pielgrzymka szlak Camino Primitivo
pielgrzymka szlak Camino Primitivo
pielgrzymka szlak Camino Primitivo
pielgrzymka szlak Camino Primitivo

Campiello – La Mesa

Pobudka koło siódmej rano, śniadanie, kawa w barze i startujemy. Piotr porzuca mnie na pierwszym kilometrze. Spotkamy się dopiero po siedemnastej, już w schronisku. Trasa jest trudna i każdy dopasowuje tempo do swoich możliwości.

Przez dwie godziny idę sama, nie mijając nikogo na swojej drodze. Gubię szlak, co jest rzeczą dość trudną, ale jak widać nie niewykonalną, cofam się kilkaset metrów i spotykam grupę pielgrzymów. Przed nami długie podejście, a pogoda robi się coraz bardziej nieciekawa. Idziemy w chmurze, wieje, więc deszcz pada niemal równolegle do podłoża. Odmawiam różaniec, części bolesne, przy tajemnicy Śmierci Pana Jezusa na krzyżu zaczyna wiać tak silny wiatr, że nie jestem w stanie utrzymać równowagi. Przez wiele kilometrów towarzyszy mi pieśń „Jezu Chryste, Panie miły”, szczególnie fragment „zasłona się potargała, ziemia rwie się, ryczy skała”. Niosę w sercu szczególną intencję i wiem, że ten trud nie jest daremny. Przez te prawie dwadzieścia kilometrów walczę z trzema żywiołami – ziemią (nieprzyjazną, wyślizganą, grząską), deszczem i wiatrem. Uważnie patrzę pod nogi, nie przed siebie, bo podejście zdaje się nie mieć końca. I tak nic nie widać, mgła ogranicza widoczność. Ci, co przeszli wiele tras Camino zapewniają, że to najładniejszy odcinek ze wszystkich możliwych. Przy dobrej widoczności… Dziś trudu nie rekompensują piękne widoki. Od dłuższego czasu znowu nie ma nikogo wokół mnie. Jedynymi śladami życia są tutaj symbole Camino – żółte strzałki namalowane tu i ówdzie – oraz krowie placki. W końcu zaczynam schodzić w dół wśród występującej tu licznie kosodrzewiny, pogoda trochę się poprawia, ale mokra i przemarznięta idę już tylko siłą woli. Nie ma dobrego miejsca na postój, żeby coś zjeść, napić się czegoś ciepłego czy załatwić najpilniejsze potrzeby. Kolejne dziewięć kilometrów idę w samotności. Raz po raz mijam się z jedną kobietą. Jest moim aniołem stróżem. Zostawia mnie jednak w którymś momencie i jestem zdana tylko na siebie. Ta świadomość wędrowania w samotności trochę przeraża. Ostatnie trzy kilometry maszeruję z napotkanym mężczyzną z naszej grupy. Rozmowa pomaga zapomnieć o bólu i zmęczeniu. Docieramy do schroniska po dziewięciu godzinach marszu, praktycznie bez przerwy. Kupujemy obiad pielgrzyma, dziś nikt nie ma siły gotować. Każdy dociera tak samo sponiewierany. Niektórzy grubo po dwudziestej…

Dziś w sposób szczególny dociera do mnie, że nieraz jedynym wyjściem jest podjęcie wysiłku.

zdjęcia i relacja: Katarzyna Firsowicz

pielgrzymka szlak Camino Primitivo
pielgrzymka szlak Camino Primitivo pasąca się krowa
pielgrzymka szlak Camino Primitivo
pielgrzymka szlak Camino Primitivo

Sobota

Wspólny posiłek nad tamą.

pielgrzymka szlak Camino Primitivo wspólny posiłek nad tamą

La Mesa – Grandas de Salome

Dziś nikt się nie śpieszy. O siódmej wszyscy nadal śpią. Przed nami zaledwie szesnaście kilometrów, co w porównaniu z poprzednimi trasami wydaje się być ledwie spacerkiem. Rozpoczynamy mszą świętą sprawowaną w Iglesia de A Mesa – kościele oddalonym sto metrów od albergue, w którym nocujemy. Po mszy część z nas wraca do restauracji na śniadanie. Stukot talerzy, gwar i śmiech cichną tylko na chwilę, gdy pewna bardzo atrakcyjna Europejka rozpoczyna poranne rozciąganie. Pielgrzymka pielgrzymką, a życie życiem. Świadoma swoich ograniczeń (dzień wcześniej doznaję lekkiej kontuzji i trochę kuleję), wyciągam z plecaka dwudniową kanapkę i ruszam przed siebie. Wiem, że pozostali za chwilę mnie przegonią.

I idę. Najpierw ostro w górę, po chwili w dół, zostawiając za sobą górskie doliny spowite poranną mgłą. Widok zapiera dech w piersi. Czemu wczoraj nie mogło być takiej pogody? Z oddali docierają do mnie dźwięki asturyjskiej wsi – pianie mocno zaspanego koguta i dzwonki przywieszone do szyj pięknych, brązowych krów. Częstuję osła jabłkiem. „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). Uśmiecham się do siebie.

Schodzę monotonną, ale malowniczą ścieżką, niemal tysiąc metrów w dół. Spotykam dziewczynę wędrującą tu z rodzicami. Nie znamy się z imienia, ale w niczym to nie przeszkadza, idziemy razem aż do zalewu Grandas, gdzie zatrzymujemy się w pierwszej i ostatniej restauracji na tym odcinku. Kupuję tradycyjny hiszpański deser o nazwie Tarta de Santiago, czyli ciasto na bazie jajek, cukru i migdałów. Nie są to moje smaki, ale tarta pasuje do kawy dużo lepiej niż kanapka z boczkiem.

Zostawiam nowo poznaną koleżankę w barze. Spotkamy się jeszcze nieraz na pielgrzymowym szlaku. Posileni i pełni optymizmu maszerujemy kolejne sześć kilometrów do albergue. Trasa jest naprawdę przyjemna. Prowadzi przez cudownie pachnący sosnowy las. Czas upływa na miłej rozmowie i odpowiadaniu na pytania, których sama nigdy sobie nie zadawałam. To dobry czas. Docieramy na miejsce koło czternastej. Całe popołudnie przed nami. Pielgrzymi zostawiają plecaki i ruszają do tutejszych restauracji bądź kupują w sklepie produkty na obiad. Dziś znów gotuje Piotr, tym razem na talerzu zagości pasta con salsa arrabbiata, w jego wydaniu z cukinią, oliwkami i chorizo. Potem już tylko spacery i odpoczynek. Jest chwila na zwiedzanie muzeum etnograficznego, rozmowy, śmiech czy grę w domino.

Dzisiejsze słońce, widoki i powolne popołudnie to nagroda za ogromny wysiłek wczorajszej trasy szpitali.

zdjęcia i relacja: Katarzyna Firsowicz

Grandas de Salime – Fonsagrada

Po wczorajszym zasłużonym odpoczynku budzimy się bardzo wcześnie. Miasto wciąż śpi we mgle, ale grupa gotowa jest rozpocząć kolejny dzień wędrówki do Santiago de Compostela. Nie ma co liczyć na otwarte bary i kawiarnie – to Hiszpania, a w dodatku niedziela. Jeśli ktoś o tej porze chodzi ulicami miasta, najprawdopodobniej jest pielgrzymem. Idziemy przez las oświetlony blaskiem księżyca, myśląc o tym, że Goethe mógłby stąd czerpać inspirację do swojego Króla olch. Zostawiamy za sobą wsie i miasteczka przykryte poranną mgłą. Na trzecim kilometrze udaje się znaleźć mały sklep, w którym pani sprzedaje kawę parzoną na zapleczu w jej tylko wiadomy sposób. Ruszamy dalej, mijając po drodze znane nam już twarze rodaków spoza grupy dominikańskiej.

I tak droga upływa na rozmowach, i chwilach spędzonych w samotności. Jak każdy, idę tutaj z konkretnymi pytaniami. Wsłuchuję się w to, co mówią inni, z nadzieją, że Bóg przemawia przez usta pielgrzymów. „Niestety” każdy mówi co innego i bardzo trudno usłyszeć tę właściwą odpowiedź. Mój azymut wyznacza każde pojedyncze poruszenie serca, ale nie potrafię mu zaufać. Wciąż potrzebuję kogoś, kto poprowadzi mnie przez życie za rękę.

Tymczasem prowadzi mnie szlak. Od dzisiaj na każdym słupku z muszelką będziemy mogli przeczytać, ile jeszcze zostało kilometrów do celu naszego pielgrzymowania. Żegnamy Asturię i wkraczamy do Galicji. Na dwudziestym kilometrze naszej wędrówki trafiamy do bardzo dobrze wyposażonej restauracji, gdzie zdecydowana większość z nas posila się przed ostatnią prostą (która ostatecznie nie jest prosta w żadnym znaczeniu tego słowa). Ostatnie kilometry pokonuję z niemałym trudem, podczas gdy mój współtowarzysz cieszy się jak małe dziecko. Nie znoszę chodzić po górach, ot, taki paradoks. Słońce mocno dziś przypieka, dochodzę więc do albergue totalnie wykończona.

Jesteśmy na miejscu koło piętnastej, znajdujemy czas na kąpiel, pranie i spacer po mało urokliwym mieście. Czekamy, aż ponownie otworzą się bary i restauracje. Ale najpierw msza, sprawowana dziś w kościele o wspaniałej akustyce. Chwilę przed rozpoczęciem liturgii robimy próbę pieśni. Kościół śpiewa coraz śmielej, co niezwykle nas raduje i mnie osobiście utwierdza w przekonaniu, że mogę się tu na coś przydać (co do czego miałam wątpliwości jeszcze do niedawna). Dołączają do nas również pielgrzymi poznani w drodze.

Po mszy, tradycyjnie już, szukamy czegoś do jedzenia. Co szczęśliwsi znajdują puste stoliki w „Pulpería” – restauracji serwującej ośmiornice. Nam pozostaje zadowolić się pizzą, co ostatecznie okazuje się strzałem w dziesiątkę.

I tak kolejny dzień dobiega końca. Połowa drogi za nami. Nasze stopy coraz bardziej poobcierane niosą nasze wciąż nieprzyzwyczajone do wysiłku obolałe ciała. Na szczęście każdy znalazł na trasie kogoś, z kim może dzielić się swoim cierpieniem, licząc na pełne zrozumienie.

Gaszę światło w kuchni, wszyscy już śpią. Tylko nieliczni delikatnie pochrapują. Trafiła nam się naprawdę zdyscyplinowana grupa! Dobrze być jej częścią na tej drodze.

relacja: Katarzyna Firsowicz; zdjęcia: pielgrzymi Camino Primitivo

Fonsagrada – O Cádavo

Kolejny dzień pielgrzymowania. Kolejne kilometry w nogach. Powoli wdziera się znużenie. Widoki aż tak nie cieszą, przynajmniej nie mnie, wolę Wielkopolskę i rozpostarte po horyzont płaskie pola rzepaku. Wrześniowe słońce jest dla nas bezlitosne. Najprzyjemniej idzie się od samego rana, tym bardziej nie dziwi, że wciąż zdecydowana większość grupy wychodzi bliżej siódmej. Nam udaje się dziś wystartować grubo po ósmej, zatrzymujemy się jeszcze na porannej kawie w barze. Niespecjalnie nam się śpieszy. Dwadzieścia sześć kilometrów brzmi tak… powszechnie. Ja i tak od rana mam nastrój na „nie”. Nie mam siły, nie mam zapału, nie chce mi się rozmawiać. Jakiś caminowy kryzys. Pewnie dopada niejednego. Dziś padło na mnie, dlatego od rana staram się iść sama, żeby ktoś nie oberwał rykoszetem. Odmawiam różaniec, uczę się hiszpańskiego na telefonie, staram się nie myśleć o niczym, ćwiczyć uważność i skupienie na tu i teraz bądź znowuż myślę o dzieciach, o tym, że nie ma mnie przy nich już od tygodnia i drugie tyle przed nami. Tęsknię.
Doganiam kilka osób i maszerujemy dalej razem. Rozmawiamy o relacjach w rodzinie, o pasjach, kompleksach, niedowartościowaniu, Wiedźminie (którego nie znam, ale już wiem, że muszę poznać) i o wielu innych mniej lub bardziej poważnych sprawach. Jest przy tym dużo śmiechu do łez i chwil zadumy, a im bardziej jesteśmy wykończeni, tym bardziej przeważa to pierwsze.
W albergue meldujemy się o piętnastej. Część grupy od dawna jest na miejscu. Coraz wyraźniej zarysowuje się plan dnia pielgrzyma: droga, pranie, jedzenie, odpoczynek, msza, sen. Siedząc na schodach sklepu, czekamy na jego otwarcie. Tak dobrze zaopatrzonego marketu nie było od wyjścia z Oviedo. Z dużą ochotą i otwartością na drugiego człowieka spędzamy czas w kuchni. Dzielimy się tym, co mamy – owocami, ciastkami, chipsami. Piotr gotuje przepyszny obiad, Bartek zmywa naczynia, a ja przez chwilę czuję się jak w raju. Dbamy o siebie, bez zbędnych słów, drobnym gestem takim jak zrobienie komuś herbaty czy pomoc w podprowadzeniu do kościoła. Na mszę świętą przychodzą nie tylko Polacy spoza naszej grupy, ale również mieszkańcy tego małego miasteczka. Z dużym wzruszeniem obserwują żywą wspólnotę wiernych.
Gdy o dwudziestej pierwszej wchodzę do pokoju, tu i ówdzie dostrzegam małe lampki włączone nad łóżkiem. Ktoś czyta książkę, ktoś sprawdza coś na telefonie. Szykuje się upalna noc. A jutro od szóstej zaczniemy wszystko od początku.

relacja: Katarzyna Firsowicz; zdjęcia: pielgrzymi Camino Primitivo

O Cádavo – Lugo

Poprzedniej nocy długo nie mogę zasnąć, a gdy sen w końcu przychodzi, śpię jak niemowlę (choć każdy rodzic doskonale wie, że małe dzieci nie są w tym wielkimi specjalistami). Od kilku dni nie nastawiam budzika, ponieważ od wczesnych godzin zwykle ktoś się krząta. Ale panowie startujący z samego rana opanowali wstawanie w ciszy i ciemności do perfekcji. Prawdziwi komandosi. Wstają, gdy smacznie śpię, jedzą śniadanie i idą jak przecinaki, jakby do życia i przetrwania wystarczyła im energia słoneczna. Zazdroszczę! Dziś zostawiają nam do zjedzenia smakołyki – jajka, pomidory, kabanosy i potrawkę usmażoną z zebranymi dzień wcześniej grzybami. Jaka miła niespodzianka. „Kto późno wstaje, ten śniadanie dostaje” – parafrazuje Piotr i uśmiechnięty siada do stołu.

Wychodzimy z albergue jako ostatni. Pogoda sprzyja wędrówce. Niebo jest zachmurzone, raz po raz ochładza nas delikatna mgła. Powoli żegnamy góry (wcale mnie to nie cieszy, ale zrozum kobietę…) i maszerujemy wśród pól i lasów. Trafiamy do kościoła, który lata świetności najwyraźniej ma za sobą. Jest otwarte, wchodzimy więc na krótką modlitwę (i po pieczątkę!). Natchnieni śpiewamy. „W swoim wielkim miłosierdziu Bóg nas zrodził do nadziei”.

I pełni nadziei ruszamy dalej. Czas upływa na rozmowach, obserwowaniu pasących się wesoło świń i odczytywaniu komunikatów od tych, którzy idą przed nami. Niebawem miasteczko, a w nim kawiarnia. Przyspieszamy. Miły pan za barem obsługuje nas niezwykle sprawnie. Ludzie zamawiają tu jedzenie w różnych językach – po angielsku, hiszpańsku, polsku, niektórzy używają nieoficjalnego migowego. Bywa przy tym dużo śmiechu. Ale barman dobrze wie, co gra w duszy umęczonego pielgrzyma. Nie mamy ochoty wychodzić, ale przed nami jeszcze wiele kilometrów. Na poboczu jakiś pan rozstawia stoliki i parasole, i częstuje nas owocami. Można chwilę odpocząć, napić się wody, pobawić z pięknym, niebieskookim kotem. Nic za darmo, ale ten gest jest szalenie miły. Każdy zostawia, ile chce. Wilk jest syty i owca cała.

Jak przechodzę ostatnie dziesięć z dzisiejszej, liczącej trzydzieści kilometrów trasy? Nie wiem. Idę z poznanym na Camino Maćkiem. Zatrzymujemy się tylko po to, by chwilę odpocząć w cieniu, napić się wody i uzupełnić witaminy, i minerały, czyli, wiadomo – zjeść trochę chipsów. Po każdym takim odpoczynku coraz trudniej wstać. W którymś momencie odpoczywamy naprawdę co chwilę, choć dobrze wiemy, że to bardzo słabe rozwiązanie. W końcu dochodzimy do Lugo, jak do tej pory najpiękniejszego i największego miasta na trasie Camino Primitivo. Mury obronne z czasów rzymskich wyglądają imponująco. W centrum miasto tętni życiem. W jednym z ogródków restauracyjnych spotykamy Bartka. „Ice cream for my friends”, woła z lekko mafijnym akcentem do kelnera.

Siedzę. Jem lody. Mam pięć minut pieszo do albergue. Za chwilę wezmę prysznic. Odpocznę. Szczęście. Człowiek na Camino naprawdę bardzo szybko zapomina o bólu. Zostawia ten ból po drodze. On jest, nie da się przejść tej drogi bez bólu, zresztą nie o to chodzi, ale ten ból jest charakterystyczny dla danej chwili, jest dotkliwy tylko w danym czasie i miejscu, oddalonym kilka kilometrów i godzin od tu i teraz. Może to jest jeden z fenomenów Camino? Zmęczenie fizyczne i cierpienie, którego doświadczasz, ale które możesz zostawić za sobą?

Mszę świętą odprawiamy w kościele Świętego Dominika. Czy mogło być piękniej? Gdy ojciec, nomen omen, Dominik kieruje do posługujących tu sióstr słowo w języku hiszpańskim, dociera do mnie, że „W drodze” znaczy „en camino”. Brawo ja. Lepiej późno niż wcale. Po mszy Piotrek (nie ten, co ciągle rozpieszcza mnie daniami prosto z patelni), człowiek wielu talentów, a nasz cudowny, jedyny i niezastąpiony pilot wraz z ojcem Dominikiem odśpiewują „Ave florum”, pochodząca z chorału gregoriańskiego antyfonę ku czci Świętego Jacka.

Ostatkiem sił podążam za głodnym Piotrem (tak, tym razem tym od rozpieszczania) w poszukiwaniu klimatycznego miejsca, w którym zjemy kolację. Po obejściu wzdłuż i wszerz zabytkowej części miasta trafiamy do eleganckiej restauracji, gdzie zjadamy bardzo smutnego grillowanego tuńczyka w towarzystwie szklarniowego pomidora z marketu. Przez osiem dni pielgrzymowania nie widziałam tak załamanego Piotra. Nie szkodzi. Jutro zapomni. Zostawi to okropne wspomnienie za sobą. A rano ugotuję mu pożywną owsiankę.

relacja Katarzyna Firsowicz, zdjęcia pielgrzymi Camino Primitivo

Lugo – Ferreira

Choć zasypiam po północy, budzę się o wpół do siódmej rześka i wypoczęta. Dostrzegam pewną nietypową zależność – im mniej śpię, tym mam więcej energii w ciągu dnia. Ruszam do kuchni przygotować obiecaną owsiankę, szybkie pakowanie i startujemy. Z żalem opuszczamy Lugo, które po siódmej wciąż jeszcze śpi. Liczyliśmy na kawę w pierwszym lepszym barze, ale musimy iść na obrzeża miasta, by ów pierwszy lepszy bar zastać otwartym. Mamy dziś do zrobienia dwadzieścia sześć kilometrów. Mało i niemało, ponieważ następnego dnia trasa liczy prawie dziesięć kilometrów więcej, ale część z nas wciąż zmaga się z odciskami, bąblami i bólami mięśni czy stawów. Przed wylotem na Camino byłam święcie przekonana, że dwa – trzy dni wystarczą na rozruch i przyzwyczajenie ciała do wysiłku. Dziwiły mnie pytania znajomych o to, czy ćwiczę przed Camino. Po co? Przecież biegam za dziećmi, latam od Biedronki do Lidla, mam dużo ruchu. Nowe buty rozchodziłam jeszcze w Polsce i naprawdę wierzyłam, że uniknę wszelkich otarć. Pakowałam różne plastry i tabletki dla świętego spokoju, żeby w razie potrzeby moc komuś pomóc. O jak bardzo się zdziwiłam… Mija dziewiąty dzień wędrówki, moja „geriatryczna” apteczka jest prawie pusta, na stopach nieustannie pojawiają się nowe bąble, a solidny marsz w niczym nie przypomina spaceru z wózkiem po masło na promocji.
Zatem idziemy. Dziś bez litości, bez zbędnego zatrzymywania się po drodze. Cel – dojść szybko i sprawnie. Chłopacy zatrzymują się przy automacie z kawą, mijam to miejsce bez większej refleksji, nie mam czasu na kawę (której i tak nie lubię). Po paru kilometrach dogania mnie Piotr. „Myślałem, że jesteś w toalecie i na ciebie czekałem”. Śmiejemy się. Ostatecznie Piotr zostawia mnie w tyle, dokończy tę trasę z Pancerną Justyną (nazwa zaakceptowana przez właścicielkę imienia), dla której jedynym sposobem na wytrzymanie bólu i przetrwanie jest szybkie dotarcie do albergue i długa regeneracja. Przyznam, że to dopiero drugi raz, gdy udaje mi się dogonić ją na trasie.
Maszeruję sama przez większość dnia. Cieszy mnie ten stan, mogę sobie porozmyślać o różnych sprawach, odmówić różaniec w jakiejś intencji. Niestety, bardzo szybko głowę zaprzątają myśli, których wstydzę się sama przed sobą. W tych momentach wysiłku i samotności dostrzegam w sobie wiele krytycyzmu, sceptycyzmu i chłodnego dystansu względem tych, którzy myślą i czują inaczej ode mnie. Zauważam, jak wiele chowam w sobie złości i żalu do ludzi za sytuacje, w których nawet nie próbowałam o siebie walczyć. Idę i staram się zrozumieć, czy wymyślam na siłę, czy też odzywają się we mnie jakieś dawne tęsknoty i zranienia. Szczęśliwie na ostatnich trzech kilometrach dogania mnie Jerzy, z którym każda rozmowa jest ogromną przyjemnością, odwracającą uwagę od rzeczy tak naprawdę mało istotnych.
Jesteśmy w albergue o czternastej. Cel zrealizowany. Od razu wskakuję w śpiwór i ucinam sobie małą drzemkę. Dziś mszę świętą ojciec Dominik odprawia w ogrodzie. Wieczór mija spokojnie. Toczą się rozmowy, ktoś na telefonie ogląda mecz, Piotr gra na gitarze bez jednej struny, której brak w ogóle nie przeszkadza publiczności. Właścicielka albergue żywo gestykuluje i mówi coś do nas po hiszpańsku, jakby oczywistym był dla niej fakt, że wszyscy wiedzą, o co jej chodzi. „Nie rozumios niczegos”, odpowiada Andrzej, co dla kobiety najwyraźniej zdaje się być zachętą do kontynuowania wywodu. Będę tęsknić za tymi ludźmi…
I tak dobiega końca kolejny dzień. Klasycznie, wszyscy już śpią. Jutro ostatnie, mocne uderzenie, najdłuższa z tras na naszym Camino Primitivo. Potem jeszcze dwa luźniejsze dni, a finalnie spotkanie z pozostałymi grupami zmierzającymi do Santiago. Tylko, no właśnie… Dlaczego wcale nie cieszę się na ten moment?
relacja Katarzyna Firsowicz, zdjęcia pielgrzymi Camino Primitivo

Ferreira – Arzua

Budzimy się w bojowych nastrojach. Albo my pokonamy trasę, albo trasa pokona nas. Chcemy się posilić i ruszyć przed siebie. Spakowani i uzbrojeni w butelki z wodą schodzimy do holu. I tu spotyka nas niemiła niespodzianka – kuchnia nie wydaje śniadań pomimo wcześniejszych zapewnień. Może jednak warto było próbować zrozumieć cokolwiek z wczorajszego wywodu właścicielki? Trudno. Nie poddajemy się i ruszamy w ciemną noc. Na piątym kilometrze ma być jakiś bar. Jest nadzieja. Jest cel. Dochodzimy. Zamknięte. Rozczarowanie, głód, zniechęcenie. Pątnicy kręcą głowami z niezadowoleniem. Robimy szybką wizję lokalną. Iść dalej dziesięć kilometrów, gdzie według prastarych legend ma czekać na nas otwarty bar czy czekać na nie wiadomo co? Czekamy. „Tenemos hambre, señora, por favor!”, nawołujemy przez lufcik do wrzucania poczty. I po chwili otwiera się brama, za którą rozpościera się widok na kawiarniane stoliki i zadbany ogród. Szczęśliwi załatwiamy co trzeba i pełni wodorowęglanowo-kofeinowej energii ruszamy dalej.
Dziś idę z Piotrem, pewna, że zaraz i tak odpadnę. Nie wiedzieć kiedy, mijają trzy godziny dość szybkiego marszu i jesteśmy już na dwudziestym kilometrze, w miejscowości Melide słynącej z serwowania ośmiornicy. Smakowanie owoców morza zostawiamy innym, sami zaś udajemy się na hamburgera i po krótkim odpoczynku zostawiamy miasto za sobą. Tu Camino Primitivo oficjalnie kończy swój bieg, od tej chwili będziemy przemierzać szlak francuski – Camino Francés. Droga w dużej mierze wiedzie przez asfaltowe szosy. Słońce bezpardonowo nawet nie próbuje chować się za chmurami. Tylko na leśnych duktach udaje nam się złapać trochę cienia. Piotr włączył czwarty bieg i tyle go widzieli. Powoli zaczyna robić się tłoczno, co chwila wymijam grupkę Hiszpanów, ktoś mija mnie na rowerze. Zauważam, że chyba jako jedyna maszeruję w białych skarpetach do sandałów. A co tam, przynajmniej wiadomo, skąd jestem! W powietrzu unosi się zapach ekscytacji. Sama czuję, jakby wstąpiły we mnie nowe siły. Cel, choć wciąż odległy o prawie pięćdziesiąt kilometrów, wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Pierwszy raz uśmiecham się na myśl o dotarciu do Santiago. Przez ostatnie piętnaście kilometrów nie spotykam nikogo ze swojej grupy. Nie zatrzymuję się ani na chwilę, nie kusi mnie nawet słynny tutaj strumyk, w którym pielgrzymi mogą się ochłodzić. Idę, z nudów zajadam orzeszki z kukurydzą i próbuję wymyślać rymy do słowa „camino”. Jeszcze tylko trzy, dwa, jeden kilometr do albergue. Z bólu swędzi mnie całe ciało. I oto jest, na horyzoncie, nasz albergue. Kwadrans po szesnastej. Z dumy wypijam cydr i zjadam owsiankę z nutellą, którą noszę w plecaku trzeci dzień. Powoli schodzą się pozostali pielgrzymi, uśmiechnięci, mimo zmęczenia. Udało się! Jesteśmy razem.
Wykończeni uczestniczymy w międzynarodowej mszy św. z pielgrzymami z różnych stron świata. Choć staram się, jak mogę, z kazania wyłapuję tylko takie słowa jak „Jesús” czy „padre”. Do naszej małej scholi dołącza kilka osób z grupy francuskiej, dzięki czemu pierwszy raz na Camino wybrzmiewa piękny czterogłos. Ludzie reagują bardzo żywiołowo, widać, że są poruszeni, być może nigdy nie słyszeli liturgicznych śpiewów w takim opracowaniu. To również dla nas bardzo wzruszający moment.
W dobrych nastrojach wracamy do albergue, gdzie przez długi czas siedzimy wspólnie w jadalni, rozmawiając, śmiejąc się i przyglądając sobie nawzajem. Wiem, że za chwilę ci wszyscy ludzie znikną z mojego życia, ale dziś nie chcę o tym myśleć. Jest mi dobrze. Patrzę na ich uśmiechnięte twarze, oni też przez chwilę mogą zapomnieć o bólu. Jemy owoce, pijemy, co kto lubi. Kroję arbuza i szczęśliwa jak mało kiedy myślę o tym, że Bóg, który nas tu sprowadził, jest niezwykły w swojej hojności.
relacja Katarzyna Firsowicz, zdjęcia pielgrzymi Camino Primitivo

Arzua – Pedrouzo

Za nami przedostatni dzień naszego pielgrzymowania. A może należałoby powiedzieć – wędrowania? Rozeznawania drogi? Przygody życia? Dla każdego camino oznacza coś innego, ludzie znaleźli się tutaj z przeróżnych powodów. Niezależnie od tego, wszyscy wstają dość wcześnie, by jeszcze bardziej zbliżyć się do wyznaczonego jasno celu. Dziś tylko dwadzieścia kilometrów przez pola, wsie i lasy. 

Opuszczamy Arzua i wtapiamy się w tłum ludzi. Ten dzień w niczym nie przypomina poprzednich dni spędzonych na trasie Camino Primitivo, gdzie w ciszy wędrowaliśmy przez dziesiątki kilometrów, spotykając niewiele osób spoza naszej grupy. Starszy Niemiec, młoda Koreanka, mała grupa ze Skandynawii, Polacy. Wszystkich tych ludzi znaliśmy już z widzenia, od dwóch dni nie możemy na nich trafić – być może natkniemy się jeszcze na siebie w samym Santiago. Tymczasem pędzimy przed siebie, byle tylko uciec z tego ula. Im bliżej Santiago, tym więcej barów i stoisk z pamiątkami. Niestety, jest tam też więcej turystów i spore kolejki do kasy czy toalety. Załatwiamy więc co trzeba w jednym z takich barów i choć miejsce jest zadbane, i na pewno da się tam miło spędzić czas, to bierzemy plecaki i uciekamy jak najdalej. Dobrze jest czasem się porozpieszczać i bez pośpiechu wypić kawę czy wino w co drugim barze, ale tęsknimy za komunikatami od naszego pilota w stylu „możliwe, że na szesnastym kilometrze będzie jakaś otwarta restauracja”. To były emocje…

Droga mija niezwykle szybko i już o wpół do pierwszej jesteśmy w albergue. Czekają tam na nas nasi niezawodni Komandosi, Pancerna Justyna i grupa panów przemykających przez te ścieżki z lekkością godną Legolasa. W albergue czeka na nas coś więcej. To basen, do którego wskakujemy niemal z marszu. Woda jest zimna, ale cudowne hiszpańskie słońce ogrzewa nas mocno. Niedługo wrócimy do Polski, gdzie rozpocznie się trwający wiele miesięcy okres jesienno-zimowy. Cieszymy się chwilą. Wspominamy najtrudniejsze momenty, jakby nie dowierzając, że na jednym camino może spotkać nas tyle trudu co radości. Mamy naprawdę dużo czasu, rozmawiamy więc, odpoczywamy, odwiedzamy lokalne restauracje.

Późnym wieczorem udaje nam się zrobić krótką próbę pieśni do sobotniej mszy świętej w Santiago. Większość jest już w swoich łóżkach. Dzień był krótki i mało emocjonujący, ale chyba każdy jest już myślami gdzie indziej. Te same kilometry, które dzieliły nas od celu, łączyły nas, pielgrzymujących, we wspólnym pokonywaniu trudów, wspólnym gotowaniu, wspólnym wypatrywaniu tego, co jeszcze daleko. Dziś cel jest na wyciągnięcie ręki, a potem… Nie mogę pozbierać myśli. „Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie” (Mt 6, 34). Gaszę światło.

relacja Katarzyna Firsowicz, zdjęcia pielgrzymi Camino Primitivo

Pedrouzo – Santiago de Compostela

Budzi nas poranny wiatr wpadający do pokoju przez okno otwarte na oścież. Noce o tej porze roku są tutaj bardzo upalne. Tak je zapamiętamy. Po raz ostatni wstajemy i rozpoczynamy tę trochę niezgrabną krzątaninę. Opuszczamy albergue szybko i sprawnie, choć dziś naprawdę nie musimy się spieszyć. Pcha nas do tego jakaś niewidzialna siła, którą pewnie można by nazwać przyzwyczajeniem, ale bardzo prawdopodobne, że chodzi o coś więcej.

Wypijamy kawę w barze i startujemy. Jest ciemno, ale nie potrzebujemy czołówek, gdyż drogę oświetla księżyc będący prawie w pełni. Powoli wstaje słońce i ostatni raz w tej drodze obdarowuje nas pięknem swych długich, porannych promieni. Z każdą chwilą przybywa ludzi na szlaku. Pojawiają się też stragany z wątpliwej urody pamiątkami i dudziarze umilający (bądź „umilający”) nam drogę. W oddali widać już miasto i katedrę, do której zmierzamy.

Najlepszym dowodem na to, że w życiu ważniejsza jest droga a nie cel jest fakt, że naprawdę ciężko napisać cokolwiek sensownego na temat samego przybycia do grobu Świętego Jakuba. Czujemy ulgę, satysfakcję, radość, ale też pustkę, może rozczarowanie? Przysiadam na murku, zamykam oczy i wystawiam twarz do słońca. Jest tak dobrze, tak błogo. Uśmiecham się do siebie i wtedy słyszę – „Kacha, bądź właśnie taka, obdarzaj uśmiechem wszystkich, szczególnie najbliższych i tych, z którymi ci najtrudniej”. To takie proste. I takie trudne.

Mamy szczęście, że to jeszcze nie koniec, przed nami jeszcze msza święta sprawowana w katedrze przez naszych dominikańskich duszpasterzy i arcybiskupa Adriana Galbasa SAC. Spotkamy się w końcu razem czterema grupami, które wędrowały tutaj różnymi trasami. Spotkam również męża, którego nie widziałam od wielu dni, a któremu tak wiele chcę opowiedzieć, bo wszystko, co gromadziłam w sercu podczas tej drogi, gromadziłam również z myślą o spotkaniu z najbliższym mi człowiekiem.

Niezwykle emocjonuje nas fakt, że możemy czynnie włączyć się w sprawowanie tej liturgii poprzez śpiew. To taka chwila, w której uświadamiam sobie, że ten talent dany mi od Boga może całkowicie do Niego wrócić. Śpiewamy z entuzjazmem i radością, czując wyjątkowość tego momentu. Porusza nas słowo skierowane do nas przez arcybiskupa, porusza nas wzruszenie, którego nie kryje ojciec Roman. Wszystko jest na wskroś prawdziwe i ujmujące. Na koniec mszy św. mamy okazję zobaczyć botafumeiro – największą kadzielnicę świata. Naprawdę robi wrażenie. Kto nie wierzy, musi sam przyjść i się przekonać.

Podczas tej wyjątkowej mszy św. moja głowa w końcu się wyłącza. Czuję się bezpiecznie, wiem, że nic złego mnie tu nie spotka. Mogę otworzyć się przed Panem ze swoimi emocjami i troskami, mogę prawdziwie być sobą, bo On i tak zna moje serce. Przypominam sobie słowa Psalmu 131, nad którym pochylaliśmy się dzień wcześniej:
Nie dbam o rzeczy wielkie *
ani o to, co przerasta me siły.
Lecz uspokoiłem i uciszyłem moją duszę; †
jak dziecko na łonie swej matki, *
jak ciche dziecko jest we mnie moja dusza.

I tyle. Potem już tylko zdjęcia, śmiechy i wspomnienia dopiero co przeżytych chwil. Wspólna kolacja i powrót do ogromnego albergue, gdzie każdy będzie spał w osobnej celi. Nie wiem, czy zdołam zasnąć bez chrapania i żartów opowiadanych sobie szeptem. Jutro jeszcze wycieczka na koniec świata, plażowanie i powrót do naszej codzienności. Choć z małym smutkiem, to bez żalu, bo wiemy, że zwyczajność jest ważniejsza od niezwykłości. Dobrze to arcybiskup powiedział…

Przeżyliśmy tu piękne chwile. Poznaliśmy cudownych ludzi i sami daliśmy się poznać. Przez dwa tygodnie tworzyliśmy wspólną historię, do której nieraz będziemy wracać. Historię ludzi będących w drodze wiodącej z Oviedo do Santiago de Compostela. Maja, Marzenna, Wojtek, Danusia, Andrzej, Jerzy, Wojtek, Gosia, Ania, Kasia, Andrzej, Piotrek, Danuta, Adam, Dominik, Bartek, Maciek, Justyna, Wojtek, Krzysiek, Rajmund, Piotr i ja, Katarzyna. Trzysta trzydzieści przebytych wspólnie kilometrów i całe mnóstwo wylanych ze śmiechu łez, kropli potu, słów, uśmiechów, zaskoczeń. Co we mnie pozostawi camino poza ogromną wyrwą w zbyt wrażliwym sercu? Pewność, że w każdej drodze zawsze największym dobrem jest drugi człowiek. I żeby już nie przedobrzyć, bo mogłabym tak bez końca. Pozwalam sobie powtórzyć za arcybiskupem Galbasem słowa Bolesława Leśmiana: „A słowa się po niebie włóczą i łajdaczą, i udają, że znaczą coś więcej niż znaczą”. Dziękuję za wszystko. Buen camino.

relacja Katarzyna Firsowicz, zdjęcia pielgrzymi Camino Primitivo

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze