Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan
To się często zdarza. Rozmawiasz z kimś i nagle pada argument, na który nie ma odpowiedzi. Taki argument ma zadać ostateczny cios przeciwnikowi, skończyć rozmowę bez cienia wątpliwości, kto ma rację, kto zawsze ją miał, zgodnie z definicją racji (patrz: tytuł). Ostatnio zdarzyło się coś takiego przy okazji wizyty u znajomych. Wdałem się w dyskusję na temat dotkliwych problemów Warszawy i nagle mój rozmówca rzuca: – No przecież widzi pan, że w Warszawie właściwie nie ma samochodów na warszawskich numerach. Wszyscy się rejestrują gdzie indziej.
– Aha… – mówię. – Wie pan, nie zauważyłem, zwykle ten przede mną na warszawskich jeździ. Ale co z tego?
– Jak to, pan nie wie? – naciska mój rozmówca. – Zaledwie 30 procent samochodów w Warszawie jest rejestrowanych w stolicy. Reszta gdzie indziej – żeby niższe podatki płacić. I dlatego jest, jak jest, drogi beznadziejne, urzędy nie działają, poczta, proszę pana, non stop kolejki. Jak pan może nie widzieć związku?
Ostatnie zdanie miało nie tylko pogrążyć mnie jako ignoranta w dziedzinie znajomości sprawy tablic rejestracyjnych, dróg, urzędów, poczty, ale też dobić jako dziennikarza ignoranta.
Potem przyszedł cios ostateczny: Wie pan oczywiście, że FED to jest instytucja prywatna?
– No w zasadzie od strony formalnej to może tak, choć to jest trochę bardziej skomplikowane…
– Jakie skomplikowane? Panie, bank centralny w najważniejszym kraju świata jest prywatny, to się przecież w głowie nie mieści! Oni mogą drukować pieniądze, jak chcą i ile chcą. Potem się ludzie dziwią, że taka bieda na świecie.
I tak dalej…
Wiem, wiem, „na imieninach u cioci” zawsze się znajdzie jakiś wariat, któremu się wydaje, że wszystko wie. Ale metodą argumentu ostatecznego, którego celem jest zabicie rozmowy, posługują się nie tylko wariaci. Jest ona powszechnie używana w poważnych dyskusjach.
Weźmy pierwszy lepszy temat: jak będzie wyglądał świat w 2050 roku? Odpowiedź krótka brzmi: nikt tego nie wie, a jeśli mówi, że wie, to plecie bzdury. Spytajmy specjalistów meteorologów, jaka będzie pogoda za miesiąc. Dobrze, dla ułatwienia – za dwa tygodnie. Owszem, powiedzą – z dużym przybliżeniem i może nawet ich prognoza się sprawdzi, ale niekoniecznie. Ze stuprocentową pewnością można przewidzieć pogodę na pojutrze.
Mimo to wydajemy miliardy dolarów na walkę z ociepleniem klimatu, które – nawiasem mówiąc – przy okazji kolejnej srogiej zimy zmienia się w oziębienie, co jednak nie zmienia argumentacji zwolenników wydawania kolejnych miliardów. Jako laik nie mam pojęcia, czy zmiany klimatu są spowodowane przez człowieka, czy przez ruchy Słońca albo na przykład przez metan wytwarzany przez krowy, który jest podobno najbardziej szkodliwym gazem cieplarnianym. Nie wiem również, jakie zmiany spowodują ludzie, krowy i kominy za 30, 50 albo 100 lat. To wiedzą inni – ci sami, którzy nie potrafią przewidzieć pogody na przyszły tydzień. „Naukowy konsensus” ma zamknąć usta każdemu wątpiącemu i niezdecydowanemu. I najczęściej zamyka, mimo że sformułowanie „naukowy konsensus” (zgoda większości specjalistów na jakiś temat) jest z naukowego punktu widzenia pozbawione sensu. „Naukowy konsensus” do czasów Kopernika głosił, że Ziemia jest centrum wszechświata, a przed Newtonem każdy inteligentny człowiek uważał, że czas i przestrzeń kończą się w konkretnym miejscu. Dzisiaj stawiamy miliardy dolarów na przeciwdziałanie zmianom klimatu, co do których nie wiemy, jak powstają, i nie wiemy, jakie realne skutki spowodują.
Czy zatem wszyscy jesteśmy wariatami (zwłaszcza ci najmądrzejsi z nas) i najchętniej zakneblowalibyśmy inaczej myślących? Nie wydaje mi się. Historia uczy, że w starciu z potęgą głupoty, wiarą w spiski albo determinizm historyczny, a nawet klimatyczny, człowiek nie musi być przegrany. Jest w nas bowiem genialna siła, która obala wszystkie uświęcone autorytetami i cuchnące oportunizmem ustalenia: siła ludzkiej pomysłowości, innowacyjności, moc nowych nieznanych jeszcze odkryć, dzięki którym człowiek nie jest bezbronną ofiarą losu, ale jego twórcą.
Czytałem niedawno, że w połowie XXI wieku centrum rozwoju i potęgi światowej przesunie się wyraźnie na północ. Alaska, Kanada, Grenlandia, Rosja i Skandynawia będą kwitły, a wszystko, co znajduje się poniżej Oceanu Arktycznego, stanie się przedmiotem zażartego międzynarodowego współzawodnictwa. To oczywiście nie jest nowa teza, ale Laurence C. Smith, autor książki The World in 2050, sprzedaje ją w błyskotliwy sposób. Pisze na przykład o wiośnie w Ameryce Północnej, której przyjście przyspiesza średnio cztery dni na dekadę, a niektóre gatunki roślin „migrują” na tym kontynencie na północ. „Wyobraź sobie – zachęca Laurence C. Smith – że twój trawnik przesuwa się o półtora metra rocznie, a twoje urodziny nadchodzą co roku o dziesięć godzin wcześniej”.
Taki argument chyba nie kończy rozmowy, wręcz przeciwnie – dopiero ją zaczyna. Dlatego bardziej do mnie przemawia.
Oceń