Edukacja zdrowotna, która mogła się stać istotnym elementem szeroko rozumianej profilaktyki, została sprowadzona do wojenki politycznej. Ważniejsze okazały się lęki i uprzedzenia dorosłych niż faktyczne problemy młodych ludzi.
Wszechobecny hejt, który nigdy się nie kończy, przeciążenie obowiązkami i oczekiwaniami szkoły oraz rodziców, samotność, wykluczenie, uzależnienia, problemy ze zdrowiem fizycznym i psychicznym, depresje, kłopoty rodzinne, rozwody rodziców, wyzwania związane z używaniem AI. To tylko niektóre punkty z długiej listy współczesnych problemów, które dotykają nasze dzieci bez względu na to, czy pochodzą z rodzin religijnych czy niereligijnych, konserwatywnych czy bardziej liberalnych. Śmiało można postawić tezę, że to wyzwania pokoleniowe, bo i pokolenie współczesnych dzieci jest wyjątkowe. Jonathan Haidt, amerykański psycholog społeczny, określa je mianem „niespokojnego pokolenia”. W swojej bardzo głośnej książce pod tym właśnie tytułem przekonuje, że obecni uczniowie to de facto pierwsze pokolenie w historii, które dorasta z urządzeniem w kieszeni skutecznie odwracającym uwagę od najbliższego otoczenia, za to wciągającym do alternatywnego świata, który jest „ekscytujący, uzależniający, niestabilny (…) i niewłaściwy dla dzieci i młodzieży”1. To także pokolenie, które doświadczyło pandemii, lockdownów, lekcji online i zamknięcia w domach na długie tygodnie. To w końcu pokolenie określane mianem „pokolenia przepływu”, żyjące równolegle w świecie realnym i cyfrowym. Taka sytuacja rodzi szczególne wyzwania, których my, rodzice, nie znaliśmy, za to doskonale znają nasze dzieci. Oba te światy, i nie tylko one, generują problemy i odciskają piętno na ich dobrostanie psychicznym i fizycznym. Dlatego potrzebne są działania edukacyjne, które nam, rodzicom, i nauczycielom, a przede wszystkim dzieciom i młodzieży dadzą konkretne narzędzia, pozwolą wspomniane wyżej problemy zauważyć, nazwać je, podpowiedzą, gdzie szukać pomocy i wsparcia, by nie zostawać z tym samemu, oraz robić wszystko, by je wyeliminować. Wydawałoby się, że to kwestia oczywista, która nie powinna budzić żadnych emocji. Powinniśmy się zatroszczyć o zdrowie najmłodszego pokolenia. I uwrażliwiać je na kwestie związane z szeroko pojętą ochroną zdrowia. Taką szansą mogła być edukacja zdrowotna. Z różnych względów jednak nie będzie.
Zamiast merytorycznej dyskusji od wielu tygodni jesteśmy świadkami ideologicznej wojny pełnej niedopowiedzeń, przeinaczeń, kłamstw, manipulacji i niewybrednych epitetów, żeby nie było – po obu stronach barykady. Podczas gdy jedna strona straszy ciemnogrodem i zacofaniem, druga opowiada o demoralizacji i seksualizacji. Najgłośniej krzyczący przeciwnicy edukacji zdrowotnej z jakiegoś powodu zafiksowali się wyłącznie na części dotyczącej zdrowia seksualnego (jedna dziesiąta całej podstawy programowej!) i to tak, że inne kwestie całkowicie przestały mieć dla nich znaczenie. Niektórzy co prawda z czasem zmienili narrację i przyznawali, że wiele ważnych i potrzebnych treści w programie nowego przedmiotu faktycznie się pojawia, ale… jest jeden wątek skażony, właśnie ten dotyczący seksualności, który powoduje, że wszystko inne jest do wyrzucenia. I pytają, czy dalibyśmy dziecku bombonierkę, w której jedna czekoladka jest popsuta, czy raczej, widząc nawet jedną podejrzaną, nie pozwolilibyśmy dzieciom skosztować pozostałych? Edukacja na szczęście nie ma wiele wspólnego z bombonierką, bo tam i tak kluczowy jest nauczyciel. I choć zepsutej czekoladki nie naprawi, to jest szansa, że jeśli będzie przygotowany, jeśli będzie miał wiedzę, to tak poprowadzi lekcje, żeby nawet trudne treści czy, jak wolą przeciwnicy przedmiotu, te „podejrzane i zatrute” przekazywać w taki sposób, by były istotne i pomocne dla odbiorców, a także uwzględniały ich wrażliwość.
Kiedy ten tekst trafi do Państwa rąk, wiadomo już będzie, ilu uczniów skorzysta z tego przedmiotu. Do 25 września rodzice mieli bowiem czas na podjęcie decyzji, czy wypisują s
Zostało Ci jeszcze 85% artykułu
Oceń