Pytanie Boga
Nie ma na świecie dzieci, które potrzebują złych opiekunów. Nie ma też na świecie opiekunów, którzy byliby idealni.
A ja to mam trzy mamy – mamę Małgosię, mamę Elę i mamę chrzestną – powiedziała na pożegnanie, wychodząc ze szkolnej świetlicy, Wikcia. Dziewczynka mieszka od kilku lat w rodzinnym domu dziecka, do którego trafiła jako półtoraroczny maluch. Trudno więc się dziwić, że swoją opiekunkę Elżbietę Denysenko nazywa mamą, a nie – choć teoretycznie tak być powinno – ciocią. Pani ze świetlicy nie mogła jakoś się z tym pogodzić i uparcie powtarzała: „Wikciu, przyszła ciocia; Wikciu, przyszła ciocia”. Po odważnym wyznaniu Wiktorii już tak więcej nie mówiła. Ale dziewczynka zaskoczyła nie tylko dorosłych (Elżbieta również była jej występem mocno zaskoczona). Ucięła w ten sposób także ciekawskie pytania koleżanek związane z jej sytuacją rodzinną, no bo skoro ktoś ma trzy mamy, to jest to prawdziwy luksus i trzeba ten fakt raczej z podziwem przyjąć, a nie go roztrząsać.
Elżbieta i Bohdan Denysenko do swojego domu, znajdującego się w podwarszawskim Wołominie, przyjęli do tej pory w sumie dwanaścioro dzieci. Troje z nich wróciło po jakimś czasie do rodzin biologicznych. Dla jednej dziewczynki, wymagającej szczególnej troski, znaleźli inną opiekę zastępczą – skupioną wyłącznie na niej, gdzie z nikim nie trzeba dzielić się uwagą i czasem cioci. To pozwoliło jej w końcu rozwinąć skrzydła i choć minęło od tamtej pory kilka lat, a dziewczyna osiągnęła już pełnoletniość, nadal mieszka ze swoją opiekunką. Dla malutkiej Wiktorii (ale nie o Wikcię tu chodzi) dom w Wołominie, do którego trafiła jako sześciodniowy noworodek, stał się tylko dwumiesięcznym przystankiem w drodze do rodziny adopcyjnej. – Kiedy przyszli rodzice zobaczyli ją po raz pierwszy, od razu się w niej zakochali. Obserwowanie tego było czymś niesamowitym. Przyjeżdżali do nas codziennie przez półtora miesiąca, żeby z nią być i się nią zajmować – odstępowaliśmy im jeden pokój, do którego wstawialiśmy łóżeczko. Prawie u nas mieszkali – śmieje się Elżbieta.
Wizyty rodziców, nie tylko adopcyjnych, ale także biologicznych oraz zastępczych to chleb powszedni w domu Karoliny i Dariusza Kałkowskich, którzy prowadzą w Poznaniu pogotowie rodzinne. Tam w ciągu ich dziewięcioletniej działalności schronienie na jakiś czas znalazło do tej pory pięćdziesiąt jeden (głównie) maluchów. Często odbywa się to w taki sposób: Telefon w nocy i pytanie: „Pani Karolino, przyjmie pani dziecko? Tak na dwa, trzy dni”. A potem ono zostaje na dłużej, bo się okazuje, że nie ma go gdzie umieścić. W tej chwili w pogotowiu mieszka pięcioro dzieci – troje z nich to roczniaki (tak się złożyło, że wszystkie z jednego miesiąca), jedno ma półtora roku, jest też czteroipółletnia dziewczynka. Kilka godzin przed naszym spotkaniem ze swoimi nowymi rodzicami odjechał Kuba – trzylatek, który był u Kałkowskich od roku. – Jego mama biologiczna poszła sobie w świat i zostawiła chłopca pod opieką babci, a ona nie dawała sobie z nim rady – opowiada Karolina.
Z wyliczeń Głównego Urzędu Statystycznego pochodzących z 2012 roku wynika, że w Polsce rodzinną pieczą zastępczą jest objętych ok. 58 tys. dzieci i młodzieży. Tymczasem skala tego zjawiska w ogóle nie przekłada się na naszą wiedzę o nim. Raczej – głównie za sprawą przekazów medialnych – mamy tylko wyrwane i nie zawsze dobre skojarzenia. Rodzina zastępcza? A tak, to miejsce, w którym źli i pazerni dorośli znęcają się nad nie swoimi dziećmi. Owszem, niekiedy takie dramatyczne historie rzeczywiście się zdarzają i do nich jeszcze wrócimy. Ale zacznijmy od solidnej merytorycznej podbudowy.
Dorosły pilnie potrzebny
– Od 100 lat wiemy, a od 50 lat mamy to poparte badaniami, że dzieci do właściwego rozwoju emocjonalnego, który determinuje rozwój we wszystkich innych sferach, potrzebują stabilnej, bliskiej relacji z dorosłym, opartej na zaufaniu, bezpieczeństwie i przewidywalności – tłumaczy Sylwester Soćko, psychoterapeuta i dyrektor PORT-u, czyli warszawskiego Ośrodka Wsparcia Rodzinnej Zastępczej. – Duże placówki, nawet jeśli pracują w nich bardzo fajni i zaangażowani ludzie, nie są w stanie zapewnić podopiecznym takich warunków. Dlatego jeśli dziecko z ważnych powodów nie może być w swojej rodzinie, powinno znaleźć się w innej.
Tu pojawia się kilka opcji. Jedną z nich jest rodzina zastępcza spokrewniona, a więc dziadkowie lub rodzeństwo, i takich rodzin w ramach pieczy mamy w Polsce najwięcej. Istnieją również rodziny zastępcze niezawodowe, tworzone przez dalszych krewnych bądź inne osoby. Dalej – rodziny zastępcze zawodowe, wśród których wyróżnić można dwa podzbiory. Pierwszy to rodziny specjalistyczne, zajmujące się dziećmi niepełnosprawnymi bądź tymi, które mają duży kłopot z funkcjonowaniem w społeczeństwie. Natomiast drugi podzbiór tworzą pogotowia rodzinne, do których dzieci – często wprost z policyjnej interwencji lub porzucone – trafiają na kilka tygodni (to optymistyczny wariant), dopóki nie wyklaruje się ich sytuacja prawna. Karolina Kałkowska mówi, że pogotowia są jak tratwa ratująca dzieciaki i pomagająca im bezpiecznie dobić do brzegu.
I w końcu ostatnia kategoria, czyli rodzinne domy dziecka, w których może przebywać nawet ośmioro podopiecznych. Taki właśnie dom prowadzi Elżbieta Denysenko. Oprócz biologicznych córek, Justyny (17 l.) i Ady (14 l.) – bo dwaj synowie Marcin i Karol są już na swoim – wychowują się tam: Nikola (8 l.), Wiktoria (ta, która utarła nosa pani ze świetlicy – 10 l.), Klaudia (14 l.) i Ola (16 l.), natomiast dwudziestoletnia Patrycja jest właśnie na etapie usamodzielniania się. To ona w 2004 roku, kiedy państwo Denysenko rozpoczynali swoją działalność i do domu przyjechała pierwsza grupa dzieci, biegała po przestronnej jadalni niczym lajkonik i wołała: „Ciociu, jak tu jest fajnie!”. – Chyba nie wierzyła, że zostanie u nas na dłużej – mówi Elżbieta.
Granica
Czasem tak się dzieje, że dzieci przebywają w rodzinie zastępczej tylko przez jakiś czas, a potem wracają do swoich rodzin biologicznych lub trafiają do rodzin adopcyjnych. – Celem rodzinnej pieczy zastępczej – wyjaśnia Sylwester Soćko – jest zaspokajanie potrzeb dziecka w sposób dla niego najlepszy. Jeśli więc najlepszym rozwiązaniem będzie dla niego na przykład powrót do domu, to rodzina zastępcza ma temu służyć i powinna się cieszyć, że dziecko znowu znajdzie się w swoim naturalnym środowisku. – Nie oszukujemy przyjętych do nas dzieciaków i nie mówimy im: Ty jesteś moja, kocham cię nad życie – opowiada Elżbieta Denysenko. – Moja miłość wyraża się w codziennej trosce o nie, w tym, że przygotowuję dziewczyny do szkoły, chodzę z nimi do lekarza, na rehabilitację, terapię albo posyłam je na dodatkowe zajęcia. Nie urodziłam Nikoli i chociaż opiekuję się nią od momentu, kiedy miała roczek, to wiem, że ona należy do swojej mamy, do swojej rodziny, a ja jestem obecna w jej życiu chwilowo, nawet jeśli ta chwila trwa czasem kilka lat.
Tu wyraźnie zarysowuje się granica między pieczą zastępczą a adopcją, które często wkładamy do jednego worka. – Adopcja to gotowość rodziny do przyjęcia dziecka na zawsze i na własną odpowiedzialność – mówi szef PORT-u. – Natomiast prowadzenie rodziny zastępczej jest przede wszystkim – i to trzeba bardzo mocno podkreślić – usługą społeczną, która powinna być jak najbardziej profesjonalna, a także jak najlepiej opłacana – dodaje Soćko.
Żądza pieniądza?
Tu dochodzimy do delikatnego tematu pieniędzy. W opowieściach o rodzinach zastępczych jednym z najczęściej powielanych stereotypów jest ten: wzięli cudze dzieci, żeby się na nich dorobić. Istotnie, w każdej formie rodzinnej pieczy zastępczej – czyli również, co warto zauważyć, w wypadku rodzin zastępczych spokrewnionych – zajmujący się nią dostają od państwa świadczenia pieniężne na rzecz swoich wychowanków. Co więcej, dyrektorzy rodzinnych domów dziecka oraz rodzin zawodowych podpisują umowę, na której podstawie otrzymują pensje. Warto jednak wziąć pod uwagę to, że mówimy tu o intensywnej pracy 24 godziny na dobę (Kałkowska od dziesięciu lat nie wyjechała na wakacje), a do tego pracy wielowymiarowej, bo tu trzeba być i perfekcyjną panią domu, i psychoterapeutą, i korepetytorem, i kierowcą, i księgowym (każda rodzina musi się rozliczać z otrzymanych środków), i… więc w otrzymywaniu za to wszystko wynagrodzenia nie ma chyba nic dziwnego ani gorszącego. Któregoś razu Karolina zamieściła na swoim blogu domdzieciom.blox.pl zestawienie wydatków z jednego miesiąca – żeby pokazać światu, jak te sprawy finansowe rzeczywiście wyglądają i w ten sposób uciąć niepotrzebne, często błędne spekulacje. Jednak taka przejrzystość nie wszystkim się spodobała. Zaczęła dostawać od osób prowadzących pogotowia rodzinne w mniejszych miejscowościach prośby o usunięcie wpisu. Słyszała: Jak moi sąsiedzi dowiedzą się, że dostaję na dziecko tysiąc złotych, to nie dadzą mi żyć. – I co pani zrobiła? – pytam. – No usunęłam.
– Środki, które rodziny zastępcze otrzymują od państwa, nie wystarczają na zaspokojenie wszystkich potrzeb podopiecznych – mówi Mariola Popiołek z PORT-u. Warto pomyśleć, ile pieniędzy wydajemy na rozwój własnych dzieci i wziąć pod uwagę jeszcze to, że dzieci przebywające w pieczy często mają w różnych dziedzinach „tyły”, które muszą nadgonić.
Prowadzenie rodziny zastępczej wiąże się również niejednokrotnie z potrzebami bardzo specyficznymi, nieuwzględnionymi przez budżet państwowy. Wtedy z odsieczą przychodzą różnego rodzaju fundacje czy inne instytucje. To dzięki wsparciu PORT-u w korytarzu u Kałkowskich zaparkował… sześcioraczy wózek, który nareszcie umożliwił Karolinie dalsze spacery ze wszystkimi obecnymi w pogotowiu maluchami. – Nieraz mi do tego wózka zaglądają i mówią: „O, jak pani ma tu czysto”. A jak mam mieć?
A was nie dręczą?
Medialne historie z piekła rodem, które na szczęście stanowią margines rzeczywistości zwanej rodzinami zastępczymi, sprawiają, że te są pod ciągłą i baczną obserwacją osób niekoniecznie do tego upoważnionych. – Kiedy dzieci są za cicho – opowiada szefowa poznańskiego pogotowia rodzinnego – to nas podejrzewają o podawanie im leków uspokajających. Ale jak za mocno płaczą, to znaczy, że pewnie opiekunka się nimi nie zajmuje.
Kiedy przyjechałam do Kałkowskich i weszłam do jednego z dwóch pokoi dla dzieci – kolorowych, pełnych zabawek i akcesoriów dla maluchów – przywitała mnie radosna półtoraroczna dziewczynka. Potem się dowiedziałam, że kiedy trafiła do ich domu, przez półtora miesiąca płakała niemal non stop.
Karolina stara się nie przejmować przesadną ludzką ciekawością i po prostu robi swoje. A kiedy ktoś, kto nie ma o pieczy bladego pojęcia, zaczyna jej udzielać rad, wręcza mu wizytówkę MOPR-u (Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie) i mówi: „Proszę się tam zgłosić, MOPR będzie się cieszył, że takiego wspaniałego człowieka przyjmie do pracy. Może się pan nawet zrzec dotacji na dziecko. I dla pana, i dla państwa to będzie supersprawa”.
Kiedy w mediach wypływa kolejna trudna historia związana z nadużyciami w rodzinach zastępczych, dzieciaki zawsze dopytują Elżbietę Denysenko, dlaczego takie sytuacje mają miejsce. Mówi im wtedy, że nie każdy nadaje się do takiej pracy, że może coś trudnego wydarzyło się w tej rodzinie, że może ci ludzie wstydzili się poprosić o pomoc, kiedy sobie nie radzili. Te rozmowy uzbrajają dziewczyny – zwłaszcza starsze – we właściwe odpowiedzi na wypadek szkolnych konfrontacji. Bo gimnazjalistkom zdarzyło się już usłyszeć: „Rodzina zastępcza gnębiła jakieś dzieci. A was nie dręczą?”.
Właśnie dlatego Elżbieta ciągle zachęca dziewczyny: „Zapraszajcie koleżanki z klasy, pieczcie razem pizzę, niech zobaczą, że jesteśmy normalną rodziną”. – Młodzi goście często się dziwią: O, macie taki duży dom, i tak tu ładnie…
Szkoleniowe sito
Ale nie wszystkie domy rodzin zastępczych są tak przyjazne. – Skandaliczne sytuacje wynoszone przez media – mówi Sylwester Soćko – mają jeden wspólny mianownik: popełniono poważne błędy na etapie przygotowania rodzin zastępczych, a także zawiódł mechanizm kontroli ich późniejszego funkcjonowania. Czy nam się to podoba, czy nie, pomoc ludzi ludziom przyciąga bardzo wiele osób z przedziwnymi, czasami nieuświadomionymi motywacjami. Niejednokrotnie rodziną zastępczą chce zostać ktoś, kto sam wymaga pomocy albo kto próbuje załatać pustkę w swoim życiu. Przychodzi na przykład matka, która nie przepracowała jeszcze straty własnego dziecka i ma już przygotowany pokój dla dziewczynki w konkretnym wieku. Tylko że osoba będąca w takim stanie nie może wziąć nikogo pod opiekę i to trzeba wychwycić. Nie jest też tak, że dorosły człowiek zaczyna stosować ostrą przemoc wobec dziecka, bo mu coś nagle przyszło do głowy. On musiał mieć ze sobą poważne emocjonalne problemy już wcześniej, a komuś zabrakło kompetencji, żeby to dostrzec.
Przygotowanie dla przyszłych rodzin zastępczych prowadzone w Warszawie przez PORT trwa 4–5 miesięcy. Składa się na nie szkolenie PRIDE, mające swoje korzenie w Stanach Zjednoczonych, ale dostosowane przez Towarzystwo NASZ DOM do polskich warunków. Chodzi nie tylko o sprawdzenie predyspozycji kandydatów, ale również o ich odpowiednie uposażenie. Jest to kilkanaście sesji tematycznych, wizyty w domach przyszłych rodzin zastępczych, a także indywidualne spotkania z zainteresowanymi. – Równolegle trwa proces kwalifikacji psychologicznej, oparty na wywiadach i badaniach testowych, podczas których sprawdza się motywacje, a także stan emocjonalny kandydatów – wyjaśnia Sylwester Soćko. – Co dla nas ważne, po zakończeniu szkolenia decyzji o tym, czy ktoś może zostać rodziną zastępczą, nie podejmuje jedna osoba, ale komisja, która spotyka się w tej sprawie co najmniej dwa razy. Taki właśnie model działania przyszedł nam do głowy na bazie naszych doświadczeń i wydaje się, że jest to sensowny kompromis, bo nie chcielibyśmy też za bardzo wystraszyć kandydatów. Każda grupa szkoleniowa składa się z 15 osób i w każdej zdarza się odmowa. Ale to wszystko w myśl zasady: Nie ma na świecie dzieci, które potrzebują złych opiekunów.
Nie ma też na świecie opiekunów, którzy byliby idealni. Właśnie dlatego tak ważne są regularne kontrole przeprowadzane w rodzinach zastępczych przez kompetentne osoby. I Elżbieta, i Karolina nie mówią o nich jako o czymś kłopotliwym, ale raczej jako o czymś niezbędnym i naprawdę pomocnym, bo czasem pewne rzeczy łatwiej dostrzec komuś, kto nie uczestniczy w tyglu codziennych domowych spraw i ma zdrowy dystans. A przecież tu chodzi o dobro dzieci. Nie tylko tych przyjętych, również biologicznych. To niezwykłe, jak opowieść o podopiecznych przeplata się z opowieścią o własnych pociechach, które – nie da się przecież inaczej – też ponoszą koszty decyzji swoich rodziców.
Co odpowiedzieć?
– Kiedy powiedzieliśmy z mężem naszym dzieciom o pomyśle stworzenia rodzinnego domu dziecka – mówi Elżbieta Denysenko – dostaliśmy od nich na to pełną zgodę. Marcin miał wtedy 18 lat, Karol 21, więc byli już na wylocie. Natomiast młodsze dziewczyny, Ada i Justyna, cieszyły się, że będą miały towarzystwo do zabawy. Ale potem dzieci się zorientowały, że trzeba się także podzielić – nie tylko wszystkimi rzeczami, ale i rodzicami i ich czasem. Dziś dużo się mówi o tym, by nie przyjmować do domu podopiecznych starszych niż dzieci biologiczne, a myśmy właśnie ten błąd popełnili, bo dziesięć lat temu te zasady nie były jeszcze tak jasno określone. Mamy jednak nadzieję, że kiedy nasze dzieci będą nas w przyszłości rozliczać z rodzicielstwa, to zrozumieją, że nie chcieliśmy ich unieszczęśliwić naszą decyzją, ale pragnęliśmy dać im przykład czegoś dobrego. Mamy po prostu nadzieję, że nam wybaczą.
Jedna z trzech córek Karoliny (dziś mają 14, 17 i prawie 22 lata) zapędziła ją któregoś dnia w kozi róg. – Kochasz je? – zapytała, mając na myśli przebywające u nich w domu maluchy. Szefowa poznańskiego pogotowia rodzinnego zamarła, bo żadna z odpowiedzi nie wydawała się jej właściwa. Jeśli powie: „Tak”, córka może się poczuć mało ważna; jeśli powie: „Nie”, to jaki da jej przykład? W końcu dziewczyna zlitowała się nad matką: – Jeżeli dziecko jest u nas, to masz je kochać. – Odetchnęłam z ulgą – mówi Karolina.
Oceń