Od sierpnia tego roku nie ma już w Kłodzku sióstr dominikanek. Zabrakło godzin dla katechetek.
Znowu się kończy jakiś mój świat. Może to normalne? Całe nasze życie składa się z jakichś małych końców świata. Różne są te końce świata. Radosne i smutne, duże i małe, poważne i całkiem błahe. Zawsze jednak wyznaczają nowe szlaki, pozostawiają w naszej historii życia ślady, zmieniają się w osobiste niepowtarzalne powidoki.
W zgromadzeniu jestem już ćwierć wieku. W tym czasie słyszałam mnóstwo obco brzmiących nazw likwidowanych placówek: Lipinki, Budzów, Ulanów, Nagoszyn, Korzenna, Binczarowa. To były czyjeś małe końce świata, dla mnie jednak bez znaczenia. Ot, kolejny dom zakonny na jakimś wygwizdowie. Siostry to jednak mocno przeżywały, czego kompletnie nie potrafiłam zrozumieć. Te placówki nie były dla nich „jakieś”. To był ich bardzo konkretny kawałek życia.
Aż wreszcie zamknęli dom w Kłodzku. Dominikanki przybyły tam w 1948 roku, w tym samym czasie, co polscy jezuici. Piszę: polscy, bo do końca II wojny światowej przy kościele Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny mieszkali jezuici niemieccy. Musieli opuścić kolegium razem z pozostałymi niemieckimi mieszkańcami miasta. Siostry natychmiast zabrały się do pracy parafialnej, przede wszystkim katechetycznej. Przez długie lata uczyły w salkach, potem w kłodzkich szkołach: w gimna
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń