List do Rzymian
Ona – biega do kościoła prawie codziennie. On – z musu zajdzie raz w roku, ze święconką. Kochają się, mają dzieci. Wytrzymają „dopóki śmierć ich nie rozłączy”?
Może być też zupełnie inaczej: ona tzw. ultrawierząca, on tzw. letni katolik. On gorliwie uczestniczy w spotkaniach kościelnej wspólnoty, ona jego wspólnotowych pasji nie rozumie i nie popiera. I tak dalej. Mówiąc krótko: w kwestii religijności razem niezbyt im po drodze. Wierzą nieco inaczej, czują nieco inaczej. Religijnie są… inni. A mimo to są małżeństwem, kochają się, wychowują dzieci.
Czy taki związek ma sens? Przecież kwestia wiary to temat delikatny, subtelny, który niejednokrotnie prowadzi do małżeńskich wojenek religijnych nawet wtedy, gdy oboje małżonkowie głęboko wierzą. Tym trudniejsza jest sytuacja, gdy małżonkowie mają inne podejście do wiary i religijności. Trudniejsza, to znaczy niemożliwa do udźwignięcia? Czy trudna, to znaczy po prostu do wspólnego przejścia? W imię zasady, że każdy trud wart jest mądrego pokonywania, a pokonywanie wszelakich trudów we dwoje ma głęboki sens i świetlaną przyszłość. Już św. Paweł w Liście do Koryntian pisał: „Uświęca się niewierzący mąż dzięki swej żonie”. Czyżby apostoł się pomylił?
Wierzący pozna wierzącą
Kiedyś anonse matrymonialne nie pozostawiały złudzeń. „Wierzący gospodarz pozna wierzącą pannę z dobrego domu”. „Wierząca i przystojna, pozna wierzącego, statecznego kawalera”. Wymóg wiary był warunkiem nieodzownym do uwicia małżeńskiego gniazdka. Dlaczego? Z prostego, intuicyjnego wręcz powodu. Rzeczywiście najprościej jest, gdy małżonkowie rozumieją się we wszystkich sferach, także w sprawach dotyczących religii. Jeśli razem nabożnie uczestniczą we mszy, wspólnie wychowują dzieci na katolików i razem klękają do wieczornej modlitwy. Prostota jest matką udanego małżeństwa – chciałoby się powiedzieć. Po co więc komplikować?
Z doświadczeń małżeństw z wieloletnim stażem wynika też, że współodczuwanie i współpraca w kwestii wiary pomagają przetrwać najtrudniejsze chwile. Gdy z czasem pod naporem problemów upadają małżeńskie bastiony i rozpoczyna się żmudne pokonywanie codzienności, nieraz ostatnią deską ratunku jest wspólna msza święta. To ogniwo scala nawet wtedy, gdy inne dawno już puściły. I wielu parom nie pozwoliło i nie pozwala trzasnąć drzwiami na zawsze. Ma moc niezwykłą i małżeństwom w kryzysie potrafi pomóc na nowo rozpalić małżeński ogień.
Najprościej jest wierzyć wspólnie. Ale meandry małżeńskiej codzienności nie są proste. Bo nawet jeśli głęboko wierzący Iksiński zrobi wszystko, by pojąć za żonę głęboko wierzącą Igrekowską, to wcale nie jest powiedziane, że za rok, dwa lub piętnaście…
Weźmy na przykład takiego Marka. Lat 40, średnioprzystojny, średniozamożny, od 10 lat dobry ojciec, od 12 lat, czyli od ślubu – dobry mąż. I co? I jest coraz gorzej. Bo chociaż obydwoje deklarowali się jako wierzący i praktykujący, po ślubie się okazało, że słowo praktykujący można różnie interpretować. Dla Marka oznacza mszę w każdą niedzielę, a w tygodniu, jeśli się da, przynajmniej jedną, poranną krótką modlitwę i długą wieczorną. I koniecznie wspólne czytanie Pisma Świętego. Przez pierwsze lata małżeństwa jakoś się udawało. Z czasem coraz trudniej było namówić żonę do regularnej, wspólnej modlitwy. I coraz częściej w niedzielę „bolała ją głowa” lub też „nie miała czasu”. W końcu postawiła sprawę jasno: nie odczuwa potrzeby praktykowania. Nie chce się też modlić wspólnie, a postawa męża, według niej mocno ortodoksyjna, bardzo jej doskwiera i powoduje… bunt.
Marek dość długo namawiał i tłumaczył. Że przecież dzieci muszą mieć przykład, że ślubowała przed ołtarzem, że małżeństwo to wspólnota nie tylko łoża i stołu, ale także modlitwy. Jeśli więc jeden człon triady się posypie, małżeństwo znajdzie się w kryzysie. Bez skutku. W końcu Marek odpuścił. W niedzielę wkłada „kościelne” buty, zabiera dzieci i bez słowa wychodzi. Ma nadzieję, że kiedyś wszystko wróci do (jego) normy.
Wierzący z niewierzącą
Czy brać za męża osobnika od początku znajomości stroniącego od Kościoła? Takiego, który może i nawet jest ochrzczony, ale na mszy świętej ostatni raz był wiele lat temu na pogrzebie wujka, o księżach wypowiada się per „czarni” i w każdym widzi pedofila i brzuchatego złodzieja? W dodatku wierzących nazywa tylko jednym słowem: oszołomy.
Przyszłość takiej pary jawi się w niezbyt jasnych barwach. Z prostej, pozareligijnej przyczyny: jeśli jedno z małżonków nie szanuje tego, co jest ważne dla drugiego, wspólne życie w harmonii i zaufaniu jest prawie niemożliwe. I nie chodzi tylko o rozmijanie się w kwestiach zasadniczych, lecz przede wszystkim o potencjalne, ciągłe pozostawanie względem siebie w niewygodnej opozycji, w konflikcie, który za jakiś czas z pewnością wybuchnie.
Historia Izy i jej męża, najpierw nieco zabawna, z biegiem lat przybiera coraz bardziej dramatyczny kształt. Pobrali się z wielkiej miłości. Ona – dziewczyna z oazy, wierząca, praktykująca i – jak mówi – bardzo tolerancyjna. On – na bakier z Kościołem od dawien dawna. Wyznaje zasadę: jeśli Pan Bóg istnieje, to nie są Mu potrzebne kościelne babcie i bieganie na mszę co niedzielę. Żyła sobie Iza i jej mąż religijnie obok siebie, we względnym spokoju. On ją pieszczotliwie nazywał moherkiem, a ona jego poganinem. Żyli bez swar i problemów, aż pojawiły się dzieci. A konkretnie syn i córka.
Kwestię wychowania córki ojciec pozostawił matce. Przyzwala więc na babskie praktyki religijne, nie obśmiewa (ale i nie chwali), gdy córka idzie sypać kwiatki, toleruje jej wschodzącą karierę w parafialnej scholi. Trudno – myśli przebiegle ojciec – może, gdy córka dorośnie, przejrzy na oczy. Syna jednak postanowił wychować na swój obraz i podobieństwo. I się zaczęły schody. Kręte, strome i naprawdę niebezpieczne.
Każde wyjście żony z synem do kościoła jest kwitowane złośliwym komentarzem, a każda piątka z religii (chłopiec ma 9 lat) szyderczym śmiechem, że piątki to z matematyki się przynosi, a nie z zabobonu. Oczywiście reakcje Izy można bezbłędnie przewidzieć. Najpierw próbuje opanować sytuację w cywilizowany sposób, tłumaczy, prosi. Gdy perswazja nie skutkuje, denerwuje się coraz bardziej i krzyczy. Zwykle potem dochodzi do ostrej wymiany zdań między małżonkami. A na to wszystko patrzy syn. Patrzy i cierpi. Po dziecięcemu, więc silnie. Niedawno doszedł do wniosku: nie chce przystąpić do pierwszej komunii świętej, bo (wersja oficjalna): nie lubi księży i nie chce mu się uczyć modlitw. Wersja mniej oficjalna, lecz prawdziwa: chłopiec jest zupełnie rozbity, przerażony napięciem między rodzicami, ich niesnaskami w sferze religijności. Po dziecięcemu chce ratować sytuację. Myśli, że jeśli stanie po stronie ojca, problem się sam rozwiąże i rodzice przestaną się kłócić. Niestety, raczej nie przestaną, drogie dziecko, nie przestaną…
Sposoby na przetrwanie
Powyższe przykłady nie napawają optymizmem, są jednak skrajne, niemal biało-czarne, więc jak wszystkie skrajności trudniejsze w życiowej obsłudze. Na szczęście dla większości małżeństw istnieją również szarości. Szarości, których zazwyczaj nie doceniamy, bo wydają się nudne i trywialne. A w rzeczywistości są błogosławieństwem. Pozwalają trwać, cieszyć się małżeńskim życiem i w spokojnej atmosferze wychowywać potomstwo.
Dlaczego zatem jednym się udaje, a drugim nie? Dlaczego jedni toczą religijne wojenki, a drudzy – mając niemal identyczną sytuację rodzinno-religijną – żyją w harmonii? Zabrzmi to niewiarygodnie banalnie, ale wydaje się, że klucze do sukcesu są trzy. Zaskakująco proste.
Pierwszy to kultura osobista, która nie pozwala na chamskie komentarze w odniesieniu do wyborów współmałżonka i nakazuje wzajemny szacunek w każdej małżeńskiej sytuacji. Szacunek do innych poglądów, nieco innego patrzenia na świat, wreszcie – do wiary lub jej braku. Bez tej elementarnej zasady – choćby na początku związku było nie wiem jak wielkie uczucie – nie będzie zgody i pokoju w rodzinie.
Drugi klucz, który mocno wiąże się z pierwszym, to zawarcie małżeńskiej umowy, niekoniecznie spisanej, ale dogadanej i przemyślanej. Umowy, która w kwestiach potencjalnie spornych niszczy światopoglądowo-religijny spór w zarodku. Może ona dotyczyć nie tylko spraw stricte religijnych, jak choćby tego, czy i do jakiej wspólnoty należeć, jak się modlić itd., ale także innych życiowych wyborów jednego z małżonków. I chociaż wiadomo, że nie zawsze wszystkie punkty zapalne daje się zawczasu przewidzieć i przedyskutować, to warto wypracować umiejętność rozmowy, docierania się w dyskusji, a w końcu – wypracowania mądrego kompromisu.
I klucz trzeci, jakże często i z bardzo złym skutkiem pomijany. O tyle ciekawy, że jest niemal wytrychem. Nazywa się po prostu „dzieci”. Aby dzieci mogły się prawidłowo rozwijać, zarówno pod względem emocjonalnym, jak i społecznym, powinno się to odbywać w harmonii i spokoju. Muszą mieć jasny i konkretny przekaz dotyczący otaczającego je świata i ludzi w nim żyjących, bo w przeciwnym razie ich rozwój może być mocno zaburzony. Najbardziej szkodzi im brak spójności w wychowaniu, przekazywanych wartościach, wzorcach postępowania. Powoduje poczucie zagrożenia, wywołuje stres i być może lęki, które w jakiejś formie będą o sobie dawały znać także w dorosłym życiu.
„Jeśli ja wierzę, a mąż nie wierzy, to nasze dziecko z góry jest skazane na emocjonalną zapaść?” – może ktoś zapytać. Otóż nie! Jeśli jedno z małżonków wierzy, a drugie nie, to w oparciu o kulturę osobistą, szacunek i małżeńską umowę, a przede wszystkim w trosce o dobro dzieci, należy wypracować taką formę współżycia, która wszystkim przyniesie dobro. Jest to naprawdę możliwe i potwierdzają to zaprzyjaźnione rodziny wierząco-niewierzące, a także tzw. mieszane (katolicko-prawosławne czy katolicko-protestanckie). Przecież w takich związkach bez opisanych wyżej trzech kluczy małżeńska harmonia byłaby wykluczona.
Katarzyna, wierząca i praktykująca, dwa razy w miesiącu chodzi na spotkania modlitewne. Jej mąż Norbert jest agnostykiem, choć po sakramentach, i chociaż za kościelnymi klimatami żony nie przepada, głośno ich nie komentuje, a już z pewnością nie robi tego przy dzieciach. Doszli do wniosku, że mimo niewiary Norberta dzieci będą wychowywać w wierze. Konkretnie wygląda to tak, że Katarzyna chodzi z dziećmi do kościoła i dba o ich religijne wychowanie, a Norbert jej w tym nie przeszkadza. Dzieci – choć rodzice tak różni – mają jeden przekaz, więc się go trzymają bez religijnego rozdwojenia jaźni. Ostatnio bardzo się ucieszyły, gdy tato razem z nimi i mamą poszedł w Wielkanoc do kościoła. Może kiedyś będzie chodził częściej?
Co z „nawracaniem”?
„Uświęca się niewierzący mąż dzięki swej żonie” – twierdzi apostoł Paweł i z pewnością ma rację. Wszyscy znamy historie niewierzących współmałżonków, którzy dzięki mężowi czy żonie się nawrócili. Przypuszczalnie znamy też niestety inne opowieści. Na przykład o tym, jak wierząca żona pogubiła się przy niewierzącym mężu lub jak wątpiący mąż zupełnie zwątpił przy bardzo religijnej żonie. Skąd się bierze ta różnica? Dlaczego nie wszystkie tego typu historie rodzinne kończą się happy endem?
Zapewne ile rodzin, tyle odpowiedzi. Ilu ludzi, tyle osobistych doświadczeń, popartych przecież Bożą wolą dotyczącą konkretnego człowieka. Można się jednak pokusić o znalezienie kilku pozytywnych cech strony nawracającej, które nie pozostają bez znaczenia dla procesu nawracania.
Po pierwsze, przykład. W przeciwieństwie do suchej teorii nie frustruje i nie wywołuje blokady. Za przykładem, czasem nawet w sposób nieuświadomiony, po prostu się podąża, a gdy jest pozytywny, gdy osoba wierzy autentycznie, a co za tym idzie, jest szczęśliwa – trudno się takiej postawie oprzeć.
Po drugie, brak przymusu i nagabywań. Nikt raczej nie pomógł w nawróceniu powtarzaniem: „Nawróć się, bo pójdziesz do piekła”. Nikt też nie pomógł zrzędzeniem. Takie postępowanie wywołuje konflikty i w najlepszym razie prowadzi do religijnego zablokowania, a w najgorszym do ostrej religijnej negacji.
Po trzecie i chyba najważniejsze: jeśli wierzysz i chcesz, by wierzył też współmałżonek, to nie gadaj, lecz… się módl. Proś Ojca o wiarę dla drugiej połowy, przypominaj Mu, że wy dwoje stanowicie jedno: w łożu, przy stole i w wierze.
Módl się. Nie przymuszaj. Żyj wiarą tak, by i współmałżonek chciał być szczęśliwy. I… czekaj. Apostoł nie może się mylić.
Oceń