Leżę na wznak. Oczy mam przymknięte. Czuję połączenie lawendy i trawy cytrynowej, a na dekolcie przyjemny chłód. Dłonie kosmetolożki rozprowadzają po skórze emulsję. Światła są przygaszone, w tle słychać kojący zestaw dźwięków – już nie cisza, a jeszcze nie muzyka. Jest koniec dnia, powoli schodzi nad nami letni zmierzch.
– Słuchaj, a myślisz, że będzie wojna? – jej głos dobiega po chwili ciszy. Daję sobie czas, żeby to pytanie do mnie dotarło.
Odkąd się położyłam, paplałyśmy bez ustanku. O wszystkim, jak zwykle. O tym, jak jej się podobało na Sardynii. O tym, że mnie wystarczy wyskoczyć do Sandomierza, żeby się poczuć jak w Toskanii. O tym, jak jej mama wylądowała na SOR-ze z rozlanym wyrostkiem i sześć godzin siedziała na taborecie bez opieki, i o tym, ile razy ja lądowałam na SOR-ze z moją mamą i było podobnie.
O upartym psie, który wyjadł jej wszystkie truskawki w ogródku, z liśćmi, łodygami i korzonkami włącznie. O nowych książkach o Palestynie. O polskiej polityce i nieładzie globalnym. A teraz to. Pytanie najważniejsze, najpoważniejszy lęk, nasza największa niewiadoma.
Najpierw miałam odruch, żeby odpowiedzieć: „Nie, nie będzie wojny”. Może nie chciałam sobie psuć przyjemnej chwili. Może nie chciałam stresować kosmetolożki, którą lubię i o której wiem, że skacze jej ciśnienie, dosłownie. Ale ta pokusa trwała krótko. Nie mam zamiłowania do wygładz
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń