Twarze i imiona
Nie możemy się obrażać na churching. Ludzie będą wybierać, gdzie chcą się modlić. Ale parafia, mimo przeżywanego kryzysu, to nadal najlepsze miejsce jednoczące wspólnotę.
Roman Bielecki OP, Wojciech Prus OP: Od kogo ksiądz się dowiedział o nominacji?
abp Wojciech Polak: Byłem na spotkaniu w nuncjaturze apostolskiej. W czasie obiadu z arcybiskupem Celestinem Migliorem rozmawialiśmy jak zwykle o wielu sprawach, co nie jest niczym niezwykłym, bo kontakt sekretarza Konferencji Episkopatu z nuncjuszem jest regularny. Wspominaliśmy m.in. o 25. rocznicy wznowienia relacji watykańsko-polskich i sesji poświęconej temu wydarzeniu. W pewnej chwili nuncjusz położył na stole kopertę. Otworzyłem ją, a w środku znalazłem list z informacją, że Ojciec Święty Franciszek pragnie mnie mianować arcybiskupem gnieźnieńskim, prymasem Polski.
Co ksiądz poczuł?
Że jestem za młody i nie dorastam do takiego wyboru. Zaraz potem przyszła refleksja, że za głosem przełożonych kryje się głos Boga. Przynajmniej tak mnie nauczono i tak to zawsze odbierałem. I wtedy pozostaje już tylko pytanie: Jak to podjąć?
No właśnie, jak?
Jestem daleki od wskrzeszania roli społecznej, jaką mieli kardynałowie Stefan Wyszyński czy Józef Glemp. To jest wielkie dziedzictwo, które na pewno nie będzie mi ułatwiało sprawowania tej funkcji. Ale to były inne czasy życia społecznego i politycznego. Także inne czasy Kościoła. Prymas był jednocześnie Przewodniczącym Episkopatu i miał specjalne uprawnienia w relacjach ze Stolicą Apostolską. Dzisiaj mamy nuncjusza, Konferencja Episkopatu ma swój statut i swojego przewodniczącego i to on jest oficjalnym głosem Kościoła. Nie mam gotowego projektu sprawowania funkcji ani tym bardziej jakiejś wizji, którą chciałbym zrealizować. Wchodzę z urzędu do Rady Stałej Episkopatu, co niewątpliwie daje możliwość aktywnego udziału w kreowaniu zasad funkcjonowania polskiego Kościoła. Bliskie jest mi myślenie papieża Franciszka, by w konfrontacji z otaczającą nas rzeczywistością przemian kulturowych przypominać o ewangelicznym głosie Kościoła. I chwilowo niczego więcej sobie nie wyobrażam. Natomiast licznie kierowane do mnie zaproszenia wskazują, że istnieje silne oczekiwanie, by prymas często się pokazywał w publicznych miejscach lub wypowiadał na forum ogólnopolskim. Z drugiej strony, trzeba pamiętać, że prymas jest przede wszystkim biskupem diecezji. To moje pierwsze zadanie.
A znajduje ksiądz prymas czas na głoszenie rekolekcji?
Nie mam bogatych doświadczeń rekolekcyjnych. Jako ksiądz nie głosiłem często rekolekcji. Jako biskup tylko raz – księżom paulinom na Jasnej Górze. Teraz, kiedy wchodzę w pracę prymasowską, próbuję chwytać równowagę. Zaczynam dzień od modlitwy i Eucharystii. Tym się karmię, żeby później z tego dawać. Inaczej się nie da. Dzień prymasa, jak każdego biskupa, jest bardzo szczelnie wypełniony – wizytacje w parafiach, udzielanie sakramentu bierzmowania, dyżur w kurii. Mam oczywiście do pomocy biskupa pomocniczego i biskupów seniorów, ale oni nie zrobią za mnie tego, co jest w zakresie moich obowiązków.
Zostańmy przy temacie ewangelicznego głosu Kościoła: Czy nie ma ksiądz arcybiskup wrażenia, że Kościół odpowiada na pytania, których nikt nie zadaje?
Jeżeli by tak było, to byłby to prawdziwy dramat. Oznaczałoby to, że żyjemy w abstrakcji oderwanej od życia. A nie wydaje mi się, żeby tak było.
Co w takim razie jest dziś wyzwaniem dla Kościoła w Polsce?
Podstawowym problemem jest kwestia przekazu wiary i odkrywania jej jako swojej drogi do Boga. Wydaje się, że zbyt często w naszej pracy duszpasterskiej kładziemy nacisk na rozwój darów sakramentalnych, które stanowią pomoc dla człowieka wierzącego. Co jednak z tymi, którzy łaski wiary nie mają? Jak do nich dotrzeć? To jest nasze zadanie – nie tylko biskupów czy księży, ale przede wszystkim ludzi wierzących – które się streszcza w haśle „nawrócenia duszpasterskiego”. Chodzi bowiem o odpowiedź na pytanie, jak dziś głosić podstawowe przesłanie Ewangelii, jakim jest przekazywanie Dobrej Nowiny każdemu człowiekowi, otwierając go na Chrystusa.
Zespół do spraw Nowej Ewangelizacji nie powstał dlatego, że podobny istnieje w Rzymie. Jest raczej dowodem na to, że dyskusja na temat poszukiwania nowych metod i dróg mówienia o Ewangelii jest dziś żywa. Jesteśmy po dwóch bardzo udanych kongresach nowej ewangelizacji. Pierwszy, poświęcony młodzieży, drugi – parafii. Trzeci, już niedługo, będzie poświęcony ewangelizacji mieszkańców terenów wiejskich.
Czy jednak nie mają racji ci, którzy mówią, że w wysiłku ewangelizacyjnym kładziemy zbyt silny akcent na edukację dzieci kosztem nieobecnej katechezy dla dorosłych?
Jeden z księży z naszej diecezji mówił kiedyś, że kiedy czyta ewangelię, to jej przekaz wydaje mu się odwrotny do tego, co robimy. Bo Chrystus błogosławił dzieci, a uczył dorosłych, a my robimy na odwrót – uczymy dzieci i ewentualnie błogosławimy dorosłych. W związku z tym wymyślił autorski projekt przygotowania do pierwszej komunii świętej oparty na katechezie sakramentalnej rodziców, w którym lekcja w szkole służyła jedynie weryfikowaniu tego, czy rodzice przerobili dany temat z dziećmi. Słysząc o tym sposobie przygotowania do pierwszej komunii świętej, arcybiskup Henryk Muszyński zaproponował, aby na spotkanie dziekanów przyszli jacyś rodzice z tej grupy i podzielili sie tym doświadczeniem. Przyszło jedno małżeństwo. Ojciec dziecka powiedział nam, że w pierwszej chwili, kiedy usłyszał o tym pomyśle, to się – delikatnie mówiąc – zirytował, bo to przecież ksiądz powinien przygotować jego dziecko do komunii. Ale stojąc przed nami, przyznał, że ostatecznie bardzo dziękuje za to doświadczenie. Może nie tyle za zdobytą wiedzę religijną, ile za swoją relację z dzieckiem, bo w trakcie cyklu przygotowań musiał przynajmniej raz w tygodniu poświęcić mu minimum pół godziny.
Ilu jest takich księży w Polsce? Ile jest takich programów?
Mówiąc o tym, chciałem zwrócić uwagę, że koniecznym kierunkiem pracy Kościoła w Polsce jest pomysł na dobre duszpasterstwo dorosłych. Co więcej, nie możemy go zawęzić tylko do duszpasterstwa rodzin. Mamy w końcu mnóstwo osób żyjących samotnie, a także tych, które wychowują dzieci – jak mówił Jan Paweł II w Familiaris consortio – w nieprawidłowych sytuacjach małżeńskich.
Wspomniał ksiądz prymas o katechezie. Znam rodziców zaangażowanych w Kościele, którzy nie chcą posyłać swoich dzieci na lekcje religii, tłumacząc to brakiem przygotowania prowadzącego. Gdybyśmy uważali, że nauczyciel matematyki jest złym nauczycielem, to chcielibyśmy go zmienić na lepszego. Dlaczego tak nie jest z katechezą?
Rzeczywiście, coś jest na rzeczy, ale długo nie zdawałem sobie z tego sprawy. Zwrócił mi na to uwagę Tadeusz Mazowiecki, kiedy kilka lat temu rozmawialiśmy w Warszawie. Był krytyczny, kiedy mówił o katechezie i katechetach. Zaskoczyło mnie to. Trafiłem do Warszawy po ośmiu latach pełnienia funkcji biskupa w diecezji gnieźnieńskiej, w której przeprowadziłem mnóstwo wizytacji, szefowałem wydziałowi katechetycznemu i zrealizowałem kilka bardzo udanych międzynarodowych projektów kształcenia katechetów. Zareagowałem dość ostro. Powiedziałem: Panie premierze, jestem dwa miesiące w Warszawie i przez osiem ostatnich lat nie nasłuchałem się tyle narzekania na katechezę, co tutaj przez dwa miesiące. Co się u was dzieje? Jakich wy macie katechetów? Jakich wy macie księży? Tamta rozmowa była bardzo pouczająca i dała mi do myślenia. Zobaczyłem, że z perspektywy diecezji gnieźnieńskiej, w której nie ma dużych ośrodków miejskich, można nie widzieć problemu, a on jednak jest.
Katecheza to nie tylko przekazywanie wiedzy religijnej. O wiele bardziej chodzi o to, by ten, kto uczy, był świadkiem wiary, a nie tylko świetnie przygotowanym merytorycznie urzędnikiem religijnym.
To kwestia, którą od wielu lat porusza kardynał Kazimierz Nycz, zwracając uwagę na to, że nie stawiamy sobie pytania, w jaki sposób zintegrować katechezę szkolną z katechezą parafialną, czyli wiedzę religijną z wprowadzeniem w przeżywanie sakramentów. W czasie jednego ze spotkań grupy biskupów Europy Środkowo-Wschodniej dowiedziałem się, że Węgrzy wycofali się z jednej godziny lekcji katechezy w szkole, przenosząc ją, w ramach planu zajęć, do parafii. I to dalej jest lekcja finansowana przez państwo.
Nie bardzo wyobrażam sobie obecnie dodawanie do katechezy szkolnej spotkań parafialnych.
Księża też są w tej kwestii realistami. Mówią, że w ciągu tygodnia młodzieży nie ma w parafii, bo jest w szkole. Wraca późno. Zostaje weekend albo niedziela. Już na starcie bardzo niewygodne terminy. Tyle tylko, że nawet jeżeli po bierzmowaniu zostaje w parafii garstka, to kiedyś większość przyjdzie prosić o wydanie zgody na ślub albo chrzest dziecka. I co wtedy? Jak ocenić ich realny kontakt ze wspólnotą? To są kwestie wymagające rozwiązania, z których nie warto rezygnować.
A może dobrze by było zastanowić się nad przejściem od parafii instytucjonalnej do parafii personalnej i tym samym uwolnić przygotowania sakramentalne od życia parafialnego na rzecz innych ośrodków. Mówiąc krótko, stworzyć możliwość wyboru. Niektórzy będą się chcieli związać z parafią, inni poproszą o to gdzie indziej ze względu na to, że ich dziecko chodzi do szkoły urszulanek lub salezjanów albo było chrzczone u dominikanów.
Zgadzam się, że warto szukać takich form duszpasterstwa, które odpowiadałyby zapotrzebowaniom ludzi. Nie możemy nikogo sztucznie zmuszać do pozostawania w parafii na zasadzie bezdusznego przymusu. Istnieje w końcu zjawisko churchingu, zwłaszcza w dużych miastach. Więc z jednej strony rozumiem, o co chodzi w tym pytaniu, ale z drugiej chciałbym zauważyć, że parafia pomimo kryzysu, który przeżywa, nadal jest najlepszym miejscem jednoczącym wspólnotę.
Ludzie nie uprawiają churchingu bez powodu, tylko, dlatego że – parafrazując hasło roku duszpasterskiego sprzed dwóch lat – Kościół nie jest dla nich domem.
Biskup Edward Dajczak ma taki zwyczaj, że w czasie wakacji odwiedza parafie i uczestniczy we mszach świętych, próbując zobaczyć sytuację od drugiej strony ołtarza, jako wierny z ławki – jak się zachowuje ksiądz, jak mówi kazanie, jak celebruje mszę. Nie chodzi o to, żeby była jakaś konkurencja między nami, ale o to, żebyśmy mieli ofertę ewangelizacyjną na odpowiednim poziomie. Ludzie szybko wyczuwają nasz brak zaangażowania. I kiedy nagle odchodzą, obrażamy się, że poszli do innego kościoła. A przecież to zwyczajna zachęta do większej współodpowiedzialności i pytanie, dlaczego tak się dzieje.
Może odchodzą, bo nie rozumieją niektórych reakcji? W ostatnich miesiącach przeżyliśmy głośne sprawy parafii w Jasienicy, profesora Chazana lub spektaklu „Golgota Picnic”. To wynik nastrojów antykościelnych czy może polaryzacja stanowisk społecznych?
Mamy niewątpliwie do czynienia z rewolucją kulturową, która sprzeciwia się chrześcijańskiej wizji człowieka. Do tej pory myśleliśmy trochę naiwnie, że nas to nie dotyczy. Okazuje się, że jest inaczej. Stąd wszelkie reakcje szokowe przy jednoczesnym mocnym wyakcentowaniu medialnym tych zjawisk. Nie wypracowaliśmy takich mechanizmów jak społeczeństwo amerykańskie, dla którego wielomilionowe manifestacje w obronie życia są czymś naturalnym.
A może zwyczajnie nie potrafimy rozmawiać?
Rację mają ci, którzy mówią, że żeby dobrze protestować, trzeba dobrze uzasadnić swój protest. Przekładając to na język Ewangelii: z jednej strony, jak mówi św. Piotr, uzasadniać nadzieję, która w nas jest, a z drugiej, jak mówi św. Paweł – wykazywać błąd i pokazywać to, co godzi w podstawy chrześcijańskie.
Ale ile można się jeszcze cofać w przestrzeni publicznej?
Za każdym razem trzeba pamiętać o tym, że jesteśmy chrześcijanami. Przy okazji sprawy profesora Chazana pojawiło się wiele sensownych głosów na temat wartość klauzuli sumienia, wolności człowieka i wzajemnych relacji wierzący – niewierzący. Jednocześnie było w tym mnóstwo agresji, wzajemnego obrażania i braku szacunku. Bardzo żałuję, że nie zwrócono uwagi na wymianę stanowisk między Komitetem Bioetyki PAN a Zespołem Ekspertów Konferencji Episkopatu Polski ds. Bioetycznych odnośnie do relacji wolności sumienia i klauzuli sumienia. Bo choć są to stanowiska rozbieżne, to reakcje prasowe podkreślają, że jest to próba rozmowy na argumenty. Na pewno nie jest tak, że budzimy się zaskoczeni pewnymi faktami. Powiedziałbym raczej, że nie byliśmy przygotowani i momentami próbujemy odpowiadać na prowokacje metodami tych, którzy nas prowokują. A skoro te są mocne, to i my uważamy, że nasze też takie powinny być. Niestety, istnieje niebezpieczeństwo, że zaczniemy stosować metody nieewangeliczne. I to byłby największy błąd.
Oceń