Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Czy bycie gorliwym wyznawcą Chrystusa ma oznaczać obrażanie się na rzeczywistość, dlatego że jest inna niż nasze wyobrażenia? Czy wierność Chrystusowi polega na piętnowaniu tych, którzy w tej wierności nie potrafią wytrwać?
Z zaciekawieniem przeczytałam artykuł Janusza Pydy OP My z wioski amiszów w styczniowym numerze miesięcznika „W drodze”. Temat tożsamości chrześcijanina w dzisiejszym świecie zasługuje na najwyższą uwagę i wdzięczna jestem autorowi za ten przyczynek do bardzo potrzebnej dyskusji.
W kilku miejscach nie mogę niestety się z nim zgodzić, poczynając od tezy fundamentalnej: „Chrześcijanie przez sam fakt bycia chrześcijanami są skazani na wykluczenie ze świata i trzeba się z tym pogodzić”. Moja pierwsza wątpliwość jest natury semantycznej i polega na niemożności zrozumienia, czym/kim jest właściwie ów świat? Z tekstu wynika, że jest to umowna przestrzeń stojąca w opozycji do chrześcijaństwa. „Istnieje wspólnota, która nas odrzuci i być może nawet będzie prześladować, o ile tylko będziemy stawać się coraz pełniej chrześcijanami. (…) ten właśnie »wewnętrzny krąg« i ta właśnie »wspólnota« są tak szerokie, że Biblia nazywa je »światem«” – stwierdza o. Janusz Pyda, powołując się na biblijny fragment: „Gdybyście byli ze świata, świat by was kochał jako swoją własność. Ale ponieważ nie jesteście ze świata, bo Ja was wybrałem sobie ze świata, dlatego was świat nienawidzi” (J 15,19). Czy jednak uprawnione jest tu używane bez zastrzeżeń przez o. Pydę uogólnienie: „świat chrześcijan nienawidzi”?
Nie wiemy, gdzie nie ma Kościoła
Ojciec Janusz Pyda konstruuje swoją tezę na istnieniu antagonizmu: „my, dobrzy chrześcijanie” kontra „oni, zły świat”, a co za tym idzie, zachęca do budowania swojej tożsamości w sposób negatywny, w odbiciu od obrazu wroga, przeciwnika, który nas nienawidzi i z którym należy walczyć. „Walczyć z”, a nie „walczyć o” – podkreślmy. Zanim jednak staniemy do tego boju, powtórzę swoje pytanie: co w tym kontekście oznacza pojęcie „świat”?
Na pewno nie jest to świat w sensie najszerszym, kosmosu, bo wtedy my też bylibyśmy światem i nie moglibyśmy się zastanawiać nad naszym stosunkiem do niego. Nie można przecież być jednocześnie złym światem i dobrymi chrześcijanami, prawda? Żeby postawić się w opozycji do czegoś, trzeba mieć wyraźnie nakreślone granice odcinające jedną stronę od drugiej. Zatem zakładam, że światem są inni ludzie, którzy się od nas różnią, tylko trzeba od razu zapytać: czym? Wyznają inny system wartości? Określają się przez przynależność do innych grup? Deklarują niechęć do naszych ideałów? Jezus mówił do swoich uczniów: „(…) kto bowiem nie jest przeciwko wam, ten jest z wami” (Łk 9,50). Ostrzegał przed zbyt łatwym wyszukiwaniem wrogów, nie podając w wątpliwość istnienia takowych, pokazywał, że kryterium innej przynależności plemiennej nie musi od razu oznaczać złej woli. Paul Evdokimov twierdził, że wiemy, gdzie jest Kościół, ale nie wiemy, gdzie go nie ma. Ksiądz Tomáš Halík w książce Dotknij ran rozwinął tę myśl, mówiąc: „Kościoła nie ma tam, gdzie nie działa Bóg, gdzie nie dokonuje swego dzieła zbawienia. Tam, gdzie Bóg jest – i gdzie pełni swoje najwłaściwsze zadanie, ocala ludzi – daje zbawienie, czyli zawsze i wszędzie, tam przez całe dzieje jest »w jakiś sposób« także Kościół. A zatem: jedynie o piekle można z całą pewnością powiedzieć, że tam nie ma Kościoła”.
Świat odkupiony, a jednak zły?
Skoro tak trudno wytyczyć żelazną granicę oddziaływania Kościoła, jak wyznaczyć przynależność do świata? Gdzie kończymy się my, a zaczyna się świat? Człowiek jest istotą relacyjną, więc jego stosunek do świata to tak naprawdę bycie w relacji do drugiego człowieka. Czy granicę świata można postawić w tej relacji? Czy da się tę granicę wyznaczyć w samym człowieku?
Można oczywiście uznać, że światem jest wszystko, co nie jest mną, i jestem przez to w naturalnej opozycji do świata – tego, co zewnętrzne. Wtedy rozumiem, co oznacza świat, ale nie rozumiem, skąd brałby się wówczas antagonizm między mną, a światem. Dlaczego uznawać ten świat za zły? Jest to przecież świat, który powołał do istnienia sam Bóg, „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1,31n). Co więcej, jest to świat, którego Bóg nie porzucił po nieposłuszeństwie pierwszych ludzi i po milionach kolejnych aktów nieposłuszeństwa, które nastąpiły później. „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swojego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, żeby świat został przez niego zbawiony” (J 3,16–17). Warunkiem zbawienia jest oddanie się Chrystusowi, to oczywiste, ale na starcie nie ma mowy o potępianiu świata, nawet jeśli pełen jest ludzi słabych i grzesznych.
Skoro świat został stworzony jako dobry i po upadku pierwszych ludzi odkupiony i wywyższony przez wcielenie Chrystusa, to jak można się zgodzić na stawianie świata w opozycji do Jego uczniów? Jak uwierzyć słowom o. Janusza Pydy, że „świat chrześcijan nienawidzi”? A nawet jeśli ktoś nas nienawidzi, to czy chrześcijańską odpowiedzią nie powinna być miłość nieprzyjaciół?
Nasz prywatny, mały raj?
Przyznam, że nie do końca rozumiem też ideę wykluczenia prezentowaną w tekście o. Pydy. Autor stara się przekonać czytelnika, że twarde stanowisko w kwestii wiary i moralności musi być związane z odcięciem się od świata wyznającego inne wartości, a zdradą wiary nazywa głoszenie „chrześcijaństwa zanurzonego w dialogu, otwartego na dyskusję ze współczesnym światem”.
W tym kontekście nie mogę nie zapytać o aktualność wezwań II Soboru Watykańskiego, co do których papież Benedykt XVI stwierdza z mocą: „Z biegiem lat dokumenty soborowe nie straciły aktualności, a nawet zawarte w nich nauczanie okazuje się szczególnie stosowne do nowych wymogów Kościoła”. Czy mógł mylić się sobór, deklarując: „Kościół (…) szczerze wyznaje, że wszyscy ludzie, wierzący i niewierzący, powinni się przyczyniać do należytej budowy tego świata, w którym wspólnie żyją; a to z pewnością nie może dziać się bez szczerego i roztropnego dialogu” (KDK 21) i zachęcając: „Tych, którzy w sprawach społecznych, politycznych lub nawet religijnych inaczej niż my myślą i postępują, należy również poważać i kochać; im bowiem bardziej dogłębnie w duchu uprzejmości i miłości pojmiemy ich sposób myślenia, tym łatwiej będziemy mogli z nimi nawiązać dialog” (KDK 28).
Czy można jednocześnie nawoływać do głoszenia Dobrej Nowiny i stawiać tezę, że wykluczenie ze względu na wiarę jest konstytutywną cechą tożsamości chrześcijanina (vide pierwsze cytowane przeze mnie zdanie ojca Janusza Pydy)? Jeśli prawdziwy chrześcijanin to chrześcijanin wykluczony ze świata, to komu właściwie ma on głosić Ewangelię? Czy prawdziwe chrześcijaństwo może zamykać się w getcie swoich wyznawców, gdzie bez obaw można głosić wyznawane ideały, ale tylko już przekonanym? Czy taka postawa nie oznacza automarginalizacji chrześcijaństwa? Być może także przed tym ostrzegał Benedykt XVI podczas pielgrzymki do Polski w 2006 roku, mówiąc do polskiego duchowieństwa: „Trzeba odrzucić chęć utożsamiania się jedynie z bezgrzesznymi. Jak mógłby Kościół wykluczyć ze swojej wspólnoty ludzi grzesznych?”.
Zaczyn i dusza
Zgadzam się z o. Pydą, że chrześcijanin musi być zimny albo gorący. Na najgłębszym poziomie wybór życiowego kierunku jest prosty – życie z Bogiem albo bez Boga. Jednak czy bycie gorliwym wyznawcą Chrystusa ma oznaczać obrażanie się na rzeczywistość, dlatego, że jest inna niż nasze wyobrażenia? Czy wierność Chrystusowi polega na piętnowaniu tych, którzy w tej wierności nie potrafią wytrwać? Czy do tego właśnie zostaliśmy wezwani, aby wydawać sądy i dyktować jedynie słuszne opinie? Czy w zdaniu o. Pydy: „(…) problem nie leży w grzechach Kościoła, ile raczej w miernocie ludzkiej, która nijak nie może się zgodzić na stawiane sobie wymagania”, nie pobrzmiewa nuta triumfalizmu?
Skąd u zakonnika bierze się ta łatwość mówienia o innych ludziach jako „miernocie”? Wyłania się z tego zdania zadziwiający dla mnie obraz przełamany na pół niczym płótna ukazujące Sąd Ostateczny – z jednej strony jest Raj, owa przestrzeń wiecznego szczęścia i radości („Kościół”), a z drugiej Otchłań – miejsce, gdzie po wsze czasy wegetują potępieni („miernota ludzka”). Obraz ten współbrzmi z wizją Kościoła propagowaną jeszcze do niedawna, którą w swoim Traktacie o Kościele tak opisuje biskup opolski Andrzej Czaja:
Zagadnienie relacji Kościoła do świata nie jest jednak łatwe. Trudność wynika z pozornej sprzeczności Chrystusowych wymagań: oderwania się od świata i pójścia do świata. W minionych wiekach dylemat rozwiązywano w ten sposób, że uległość Kościołowi uznawano za absolutnie konieczny warunek zbawienia świata, grzesznego ze swej natury. Taką optykę postrzegania świata utwierdzał (…) podział wiernych na dwie kategorie: lepszą, tzn. złożoną z duchownych i mnichów jako oderwanych od spraw świata i poświęcających się Bogu oraz wyraźnie gorszą rzeszę świeckich jako zaangażowanych w sprawy doczesne.
Gdyby linia podziału między Kościołem a światem była aż tak wyraźna, to rzeczywiście godnym rozważenia rozwiązaniem byłoby zamknięcie się w wiosce amiszów, bez szans na spotkanie i dialog. Lecz przecież już przed II Soborem Watykańskim pojawiła się odmienna optyka w ramach teologii rzeczywistości ziemskich, a sami ojcowie soborowi podkreślali:
(…) Kościół, stanowiąc zarazem zrzeszenie dostrzegalne i wspólnotę duchową, kroczy razem z całą ludzkością i doświadcza tego samego losu ziemskiego co świat, istniejąc w nim jako zaczyn i niejako dusza społeczności ludzkiej, która ma się w Chrystusie odnowić i przemienić w rodzinę Bożą (KDK 40).
Człowiek drogą Kościoła – nie odwrotnie
Czytając tekst o. Janusza Pydy, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że w jego słowach pobrzmiewa tęsknota za dopełnieniem się tu i teraz literalnie rozumianych słów Modlitwy Arcykapłańskiej: „aby stanowili jedno” – nostalgia do świata, w którym wszyscy myślimy i mówimy tak samo, nikt nie jest zaniepokojony tym, że można swoją wiarę przeżywać inaczej, nikt nie może się poczuć wykluczony przez pytania zmuszające do myślenia. A jest to szczególnie istotne, ponieważ z tekstu dominikanina wynika, że wykluczenie staje się możliwe nawet bez takowej intencji samego wykluczającego. Ojciec Pyda cytuje w swoim tekście wypowiedź czytelniczki jego bloga zaniepokojonej artykułem Niezdany test Turinga Artura Sporniaka, dotyczącym kwestii grzeszności aktów homoseksualnych: „Czasem mam wrażenie, że próbując być wierną nauczaniu Kościoła, jestem przez część tegoż Kościoła spychana do kruchty z napisem »zaściankowi, nietolerancyjni, niedouczeni«”. Na podstawie osobistego poczucia dezorientacji i żalu wspomnianej internautki o. Pyda sugeruje Arturowi Sporniakowi nawet nie tyle możność, ile akt wykluczenia kogoś z Kościoła przez sam fakt stawiania pytań o nauczanie Magisterium!
Zgadzam się całkowicie z wnioskiem autora, że „Kościół jest i musi pozostać katolicki – czyli powszechny”. Dlatego ucieszyłam się, gdy o. Pyda w ostatnim akapicie swego artykułu stwierdził: „chrześcijanie nie mają prawa uciec ze świata – tak jak dusza nie ma prawa »uciec« z ciała”. Kłopot w tym, że to słuszne stwierdzenie autora My, z wioski amiszów nie brzmi wiarygodnie, skoro zostało wygłoszone po długim przekonywaniu czytelnika, że wykluczenie ze świata jest konstytutywnym elementem tożsamości chrześcijanina – czyli że de facto powinniśmy być duszą obok ciała.
Nie wątpię, że do trwania przy swoich ideałach potrzebna jest zwykła odwaga cywilna, o którą upomina się o. Pyda – tyle tylko, że ta odwaga nie zawsze przejawia się w krzyku. Gdy faryzeusze przyprowadzili do Jezusa kobietę pochwyconą na cudzołóstwie, aby ją ukamienować zgodnie z prawem Mojżesza, „Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: »Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień«. I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi” (J 8,6–8). Scena jest bez wątpienia bardzo dramatyczna: strach spętanej kobiety, podniecenie tłumu węszącego krew, zacieśniający się ludzki krąg i pośrodku On, niespiesznie rysujący znaki na piasku, mający za nic ponaglające pomrukiwania faryzeuszów, choć przecież każdy z nich dzierży w ręku kamień, którym może w każdej chwili rzucić w Niego, całkowicie bezbronnego. A jednak Chrystus nie wykorzystuje okazji, żeby wydobyć na światło dzienne i potępić ich własne grzechy, choć przecież zna tajniki ich serc, nawet nie podnosi głosu, tylko stosuje metodę najbardziej wówczas zaskakującą: odwołuje się do ich sumienia i pozostawia im prawo do podjęcia decyzji. Nawet w tak dramatycznej chwili nie widzi w faryzeuszach oprawców, ale swoich bliźnich, dla których przyszedł na świat. W każdym z nich widzi człowieka – koronę stworzenia.
Intuicję zawartą w tej scenie genialnie po latach streścił Jan Paweł II w swojej pierwszej encyklice Redemptor hominis, pisząc słynne już dziś słowa: „Wszystkie drogi Kościoła prowadzą do człowieka; człowiek jest drogą Kościoła”. Przyzwyczailiśmy się myśleć, że jest dokładnie na odwrót, uwierzyliśmy, że im silniejszy Kościół, tym większa chwała Boża. Im bardziej zwarte są jego szeregi i donośniejszy głos, tym większa radość w niebie. Zapomnieliśmy, że to nie Bóg jest silny mocą swojego wojska, tylko Kościół trwa dzięki sile swojego Boga. Bóg nie wymaga od nas mówienia jednym głosem, lecz mówienia w jednym kierunku. Biblia – objawione Słowo Boże – jest tak złożona i różnorodna, aby pokazać, że choć Bóg jest jeden, to niezmierzona jest liczba ścieżek, które do Niego prowadzą. Jeżeli wierzę mocno, że poznałam Prawdę, to nie obawiam się tego, że inni dążą do niej innymi drogami. Moja pewność daje innym wolność, bo choć Prawda jest jedna, to moje myślenie o Niej nie jest jedynym słusznym. Dlatego nie boję się sparafrazować słów Zbigniewa Herberta, mówiąc: Panie, dziękuję Ci, że stworzyłeś Kościół piękny i bardzo różny.
Oceń