„Nie jesteśmy końmi. Jesteśmy ludźmi…” – mówi w finałowym odcinku bohater słynnego koreańskiego serialu. „A ludzie…”.
Co ludzie? Nie dowiemy się, bo Gi-Hun nigdy nie dokończy tego zdania. To my mamy je dokończyć. Ludzie kochają. Ludzie nienawidzą. Ludzie budują i niszczą. Ludzie ocalają i zabijają. Ludzie oddają życie za kogoś obcego albo zdradzają przyjaciół za kasę.
Koreański serial Squid Game na Netflixie to opowieść o tajemniczej grze, w której wygraną jest zawrotna suma pieniędzy. Wydaje się, że to dziecinnie proste. Dosłownie: dziecinnie, bo uczestnicy muszą wystartować w kilku konkurencjach, a każda z nich inspirowana jest zabawą, jaką koreańskie dzieci znają z przedszkola i podwórka. Niektóre z tych zabaw były znane również polskim dzieciom, przynajmniej z mojego pokolenia: choćby w chowanego albo „czerwone-zielone”, czyli wariant naszego „Raz, dwa trzy, Baba Jaga patrzy!”. Gracze mają bardzo konkretne powody, żeby walczyć: długi, choroba bliskiej osoby, skutki nałogu, nędza. Tyle tylko, że jeśli odpadną, to zostaną wyeliminowani. Dosłownie.
Jest jeszcze grupa bezdusznych, zamaskowanych strażników, tych od „eliminacji”. Okazuje się, że i oni mają swoje poplątane historie, które ich zaprowadziły do „gry”. Na przykład przeszli piekło reżimu w Korei Północnej.
I są oni. VIP-y. W złotych zwierzęcych maskach na twarzy, obżerający się bez opamiętania
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń