Pod kołami lokomotywy rozlega się huk. Słyszę go dobrze, jedziemy w pierwszym wagonie. Coś łomocze także pod nami, coś miażdżymy. I zaraz, zanim jeszcze dwie emerytowane polonistki z Urgenczu odsuną filiżanki z herbatą od ust, pociąg zaczyna hamować. Chwilę to trwa – ciężka maszyna ciągnie kilkanaście wagonów sypialnych. Była już solidnie rozgrzana, z Chiwy wyjechaliśmy trzy godziny temu. A tam paliło słońce, bo w środku Azji zimna zima nagle przeskakuje w upalną wiosnę. Żadnej gry wstępnej. Na pustkowiu wszystko jest wyostrzone, bezdyskusyjne.
Stanęliśmy w stepie i z rzucanych między kierownikiem wagonu a pasażerami zdań rozumiem tyle, że potrwa to kilka godzin. Musi przyjechać z Buchary drezyna, zabrać popsutą lokomotywę, a potem przyciągnąć nową. Towarzystwo widać wprawione w takich zapętleniach czasu, bo w naturalnym odruchu człowieka nauczonego czekać i poddawać się wyrokom pasażerowie kolejno szurają kapciami (zdążyli się już wyszykować w stroje nocne) do samowaru po wrzątek. – A wy, dziewuszki, nie chcecie herbaty? Emerytowane polonistki podsuwają nam pod nosy swój porcelanowy czajnik. Wypakowały go na stolik w pierwszej kolejności. Za nim: filiżanki, owoce i nożyki do ich krojenia. Droga do Taszkentu długa. Jedna dla drugiej zrobiła parawan: rozstawiła szeroko ramiona, trzymając w nich rozłożone prześcieradło, żeby tamta mogła się przebrać w welurową piżamę. Potem zam
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń