Zainspirowana uwagą znajomej sięgnęłam po Dekalog Kieślowskiego. Powiedziała z entuzjazmem, że Heweliusz Jana Holoubka to pierwszy od tamtego czasu tak dobry serial w Polsce. Najlepszy od czasów kina moralnego niepokoju. Coś mi w tym porównaniu zazgrzytało, więc wróciłam do dziesięciu opowieści z warszawskiego blokowiska, z mojego dzieciństwa, którego szarości wówczas nie widziałam ani nie odczuwałam.
Heweliusza łączą z Dekalogiem sceneria, szaro-niebieskawa poświata w kadrze, pejzaż bloków z wielkiej płyty. To, co wtedy było prawdziwe, tylko przez Kieślowskiego zarejestrowane, po latach filmowcy kolejnego pokolenia odtworzyli z pieczołowitością. Ale choć te dwa ekranowe światy dzieli zaledwie pięć lat (Kieślowski kręcił w 1988 roku, a Heweliusz zatonął w 1993), to w istocie przewaliła się między nimi cała epoka. I ludzie, którzy dziś filmują opowieść o tamtym czasie, są już głęboko inni. Zmieniliśmy się.
Jest wiele rzeczy i możliwości, których wtedy nie było. Na mnie jednak wrażenie robi to, co teraz nieobecne. U Kieślowskiego jest czas. Aleksander Bardini, który gra ordynatora onkologii, ma czas grzać wodę w garach na kąpiel i pić marną kawę przy gazecie przed pracą. Nikt się nie spieszy, nawet w obliczu spraw ostatecznych. To jest inny lęk. Może rozlewać się po korytarzach, wnikać w ludzi, zyskać wagę adekwatną do problemu.
Jest w Dekalogu przestrzeń, a nawet pustka. Daniel Olbrychski i Ma
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń