Ewangelia według św. Łukasza
27 stycznia to data niezwykle bogata w znaczenia, wręcz pękająca od nadmiaru sprzecznych sensów. Od dłuższego czasu fascynuje mnie – pisałem nawet o tym – zupełnie niewiarygodne zderzenie w tym dniu urodzin Mozarta i rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz, czyli kalendarzowa koegzystencja tego, co najlepsze, i tego, co najstraszniejsze w europejskiej tradycji.
Ale 27 stycznia to także rocznica śmierci Jerzego Turowicza. Nie ma żadnej wątpliwości, do której części tradycji należy Jerzy Turowicz.
Natomiast w roku 2012 będziemy obchodzili setną rocznicę urodzin Turowicza; urodził się w grudniu 1912, podobnie zresztą jak mój ojciec.
Od kilku miesięcy istnieje Fundacja im. Jerzego Turowicza. Powstała w czerwcu 2011, kieruje nią Krzysztof Kozłowski.
27 stycznia tego roku – dzień był bardzo mroźny, lecz słoneczny – Fundacja zaprosiła swych członków i sympatyków do Centrum Sztuki Japońskiej Manggha na bezpretensjonalne spotkanie, którego najważniejszym elementem był pokaz fotografii przedstawiających Jerzego Turowicza w różnych okresach jego życia i w różnym otoczeniu, rodzinnym, ale i w towarzystwie dostojników Kościoła i najrozmaitszych osobistości publicznych. Wśród zgromadzonych znajdowały się dwie spośród trzech córek Turowicza. Zdjęcia prezentował jego biograf Tomasz Fiałkowski, a córki korygowały go niekiedy („nie, to jest przecież ciocia Hela”) – co stworzyło atmosferę najzupełniej uroczą, rodzinną właśnie.
Następnie wynajęty specjalnie autobus zawiózł całą grupę do Tyńca, bo to tam, na tamtejszym małym cmentarzu, na zboczu wzgórza, na którym wzniesiono niegdyś benedyktyńskie opactwo, spoczywają Jerzy i Anna Turowiczowie (a także niektóre inne osoby związane z „Tygodnikiem Powszechnym”: Hanna Malewska, Jan Józef Szczepański, Mieczysław Pszon, Tadeusz Żychiewicz, Henryk Krzeczkowski).
Po wyjściu z cmentarza grupa przybyszów z Krakowa skierowała się do kościoła; tu wysłuchaliśmy średniowiecznej pieśni „Media vita in morte sumus”, zaśpiewanej bardzo dobrze przez trzech benedyktynów.
O Turowiczu napisano już wiele. Nie wiem, czy potrafię coś dodać do tej masy słów. Wiem za to, że za każdym razem, kiedy o nim myślę, ogarnia mnie uczucie podniosłe. Wiem także, że dzisiaj już się takich słów nie używa – ale o Jerzym Turowiczu trudno byłoby mówić w pełnym niechęci i wulgarności języku wczesnego polskiego XXI wieku.
Wszyscy wiedzą, mam nadzieję, kim był i co osiągnął Jerzy Turowicz, który przez pół wieku, nie licząc kilkuletniej przerwy, spowodowanej czasowym odebraniem tytułu jego prawowitym właścicielom, redagował „Tygodnik Powszechny”, pismo niezależne, wysoce cywilizowane, łączące katolicyzm z postawą liberalną. Na uwagę zasługuje także i to, że w galerii polskich bohaterów Turowicz wyróżnia się swoją osobowością, właściwym mu stylem życia i pracy. Nie znajdziemy tu nic z asortymentu polskiego romantyzmu, żadnych podniosłych przemówień, spektakularnych gestów, kawaleryjskich szarż. Był człowiekiem spokojnym, małomównym, flegmatycznym, dużo czytał, dużo pracował, najczęściej z ołówkiem w ręku (ołówkiem, nie szablą). Był jednym z tych wielkich redaktorów, którzy pracują właściwie non stop, których zadaniem jest montaż cudzych tekstów, montaż, składający się na nową jakość. Był zresztą także autorem, często wypowiadającym się publicystą. Gdyby został świętym, byłby z pewnością patronem wytrwałości, konsekwencji i odwagi – ale nie tej, która wybucha w jednej sekundzie, tylko tej, która systematycznie zabarwia i kształtuje każdy dzień długiego życia.
Czesław Miłosz poświęcił mu wiersz „Caffè Greco” napisany w 1986 roku. Przez długi czas wydawało mi się, że jest to wiersz okolicznościowy, utwór mający zasługę bardziej moralną niż artystyczną. Wiemy, że Miłosza i Turowicza łączyła wieloletnia znajomość, która przerodziła się w przyjaźń, wiersz był więc, myślałem, prezentem dla przyjaciela. Niedawno jednak czytałem „Caffè Greco” ze studentami w Chicago i odkryłem, że jest to ważny i piękny wiersz. I wcale niełatwy. Gdy Miłosz pisze:
…Kim jestem, kim byłem, Nie tak już ważne. Dlatego, że inni Szlachetni, wielcy podtrzymują mnie, Kiedy o nich pomyślę. O hierarchii bytów. Ci, którzy wierze swojej dawali świadectwo, Których imiona starto i wdeptano w ziemię, Nawiedzają nas dalej. Z nich bierze się miara Dzieł, spodziewań się, planów, rzekłbym, estetyczna
musimy sobie zadać pytanie, co właściwie mówi w tym fragmencie, o co tu chodzi. Zapewne o pewnego rodzaju duchową typologię, mało pochlebną dla autora wiersza, dla poetów w ogóle. „Inni, szlachetni, wielcy”, którzy „podtrzymywali” autora, cechują się tym, że często są dla nas anonimowi. Po jednej stronie są więc poeci (artyści), w domyśle – nie całkiem samodzielni, może pyszni, może niewolni od narcyzmu, potrzebujący wsparcia ze strony owych bezimiennych postaci, męczenników. Przypomina się w tym miejscu wiersz Zbigniewa Herberta, „Dawni mistrzowie” – quasi-modlitwa do wczesnych, średniowiecznych artystów, których imion nie znamy, a którzy w historii sztuki określani są poprzez tematy i motywy pojawiające się w ich twórczości (tak jak u Herberta: „Malarz Deszczu Manny, Malarz Drzew Haftowanych”).
Wiersz Herberta szuka anonimowości i powagi wśród artystów – dawnych, legendarnych, znanych nam często z pojedynczego obrazu tylko. Poeta przypisuje im pewnego rodzaju surowość, skupienie na temacie, na pracy, brak zainteresowania sławą (podobnie Simone Weil, nieznosząca egocentryzmu, jaki przypisywała sztuce współczesnej, podkreślała znaczenie i wartość śpiewu gregoriańskiego).
„Caffè Greco” to utwór bardziej radykalny, wychodzi bowiem poza granice sztuki. Mowa tu o tych, „którzy wierze swojej dawali świadectwo” – w milczeniu, w anonimowości. I to oni, choć nieobecni, niewidziani nawet w miejskim krajobrazie Rzymu, wyznaczają miarę. I jest to miara „estetyczna” – czyli że wracamy jednak do sztuki. Sztuka, zdaje się mówić Miłosz, potrzebuje parasola religijnego. Wśród niezłomnych widział swego małomównego przyjaciela Jerzego Turowicza.
„Ci, co wiedzą, nie mówią. Ci, co mówią, nie wiedzą”. Miłosz bardzo lubił ten cytat z Lao Tse.
Oceń