Dekada dysproporcji
Oferta specjalna -25%

Skrupulatom na ratunek

0 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 3,75 PLN
Wyczyść

Bogaci sobie poradzą, a biedni są wszędzie, więc mogą być i u nas – taka wydaje się aktualna polityka społeczna. W ciągu minionej dekady nie podjęto żadnych zdecydowanych kroków, by złagodzić narastające dysproporcje społeczne, nie próbowano zabezpieczyć ludzi przed kulturalną, a często moralną degeneracją. Nie chodzi mi o prostacki egalitaryzm, ale o równość szans.

Wisiały właśnie naprzeciw drzwi. Więc tam chłopak duszę całą swoją wysyłał ku nim przez oczy, bo mu się zdawało, że to niedostępna jakaś dla niego świętość, której niegodzien tknąć, że to jakieś jego najdroższe ukochanie. A jednak pożądał ich. Chciał przynajmniej raz mieć je w ręku, przynajmniej przypatrzeć się im bliżej… Biedne małe chłopskie serce drżało na tę myśl ze szczęścia.

Henryk Sienkiewicz, Janko Muzykant, 1879

Za czym dziś mogłoby tęsknić biedne dziecko? O czym pisałby Sienkiewicz, trzymając się ducha pracy organicznej i zaangażowanego pisarstwa społecznego? Czy współczesna prowincja — na wsi i w centrach wielkich miast — nie jest wypełniona Jankami, dla których zamknięte są drogi rozwoju intelektualnego, religijnego czy artystycznego, a nawet moralnego? Wielu już zostało skazanych przez państwo, społeczeństwo, ekonomię na życie na granicy nędzy i patologii, w najlepszym razie wiedzie skromny żywot na kulturalnej pustyni.

Wyobraźmy sobie, że Janko pochodzi z małej wioski, oddalonej zaledwie o pięćdziesiąt kilometrów od wielkiego miasta. Jedyną rozrywką jest tam telewizor. Widzi w nim kolorowy świat, w którym dzieci jedzą na śniadanie świeże serki, popijają pomarańczowym sokiem, a rozmawiający przez telefony komórkowe rodzice odjeżdżają do pracy lśniącymi limuzynami. Czy jest to świat nieprawdziwy? Skądże, przecież tak właśnie żyje wielu jego rówieśników w sąsiedniej gminie czy mieście, w otoczeniu małego i dużego biznesu, ale nie w niewydolnych, małych rodzinnych gospodarstwach rolnych i zamkniętych PGR–ach. Być może współczesny Janko nie mieszka na wsi, lecz w wielkiej i nowoczesnej aglomeracji, tyle że w ubogiej dzielnicy, w rozsypującej się kamienicy czy baraku. Żyje w trzecim świecie, w środku rozwiniętego państwa, w nowoczesnej Europie.

Polska mikroekonomiczna

Dziesięć lat temu rozpoczęła się transformacja państwa. Na folwarcznym murze ktoś napisał: „Wszyscy Polacy, bogaćcie się”, ale w nocy przyszły świnie i dopisały: „A ty, rolniku, pielęgniarko, nauczycielu itp., bierzcie się do pracy i czekajcie na lepsze czasy”. Rozpoczął się czas drapieżnego kapitalizmu. Kto pierwszy, ten lepszy. Przez palce patrzono na szarą strefę, od której zależał dalszy rozwój państwa. Niepisana zasada, wyartykułowana później w Rosji, brzmiała: „Każdy prywatny sklep czy biznes to mniej komunizmu”. Stąd z zadowoleniem patrzyliśmy, jak bierzemy sprawy we własne ręce. Szybko staliśmy się „wschodzącym orłem Europy” i w skali makroekonomicznej odbiliśmy się mocno od poziomu krajów byłego ZSRR. Staliśmy się Zachodem dla Wschodu. Wydaje się, że był to proces nieuchronny, aby uniemożliwić powrót do PRL–u. Porównując naszą sytuację z Białorusią czy Ukrainą, można zgodzić się z twierdzeniem, że było to konieczne dla uniknięcia negatywnych konsekwencji — masowej biedy, braku perspektyw, kryminalizacji życia. U nas skala tych zjawisk okazała się dużo mniejsza. Nie można jednak zapominać, że tzw. skutki społeczne wystąpiły. Przypominam sobie człowieka, który w okresie, gdy nasze miasta zamieniły się w bazary, zaczął swój „stolikowy” biznes. Czasy były trudne — jedni pięli się do góry, inni ponosili fiasko. Pamiętam, jak jego stolik robił się coraz mniejszy. W końcu sprzedawał czekoladę z małego kartonu. Ten, wówczas pewnie trzydziestoletni mężczyzna siedzący na chodniku, po pewnym czasie powiesił się. Takie śmierci, dzieci dorastające bez ojca, rodzina na granicy ubóstwa, to właśnie te, niezauważane przez zachłyśniętych wskaźnikami makroekonomicznymi polityków, skutki społeczne. Całe wsie i miasteczka nie miały szansy wybić się od stolika do własnej firmy czy choćby małego sklepu. Ich mieszkańcy nawet nie zdążyli zauważyć, że była taka możliwość. Przez lata żyli skromnie i spokojnie, pracując w lokalnej fabryczce czy spółdzielni, aż pewnego dnia okazało się, że nie tylko ich zakład, ale i oni nie są nikomu potrzebni. Bezrobocie, zasiłek, wegetacja… Materialny niedostatek to nie tylko bieda, ale również oddalanie się od współczesnego świata, który głosi globalizację i początek ery informatycznej, elektronicznej rewolucji w komunikacji. Dla wielu ludzi jedynym łącznikiem z cywilizacją pozostaje telewizja, w której widzą, jak można żyć, bawić się i spędzać wolny czas. Telewizyjny świat dla tysięcy rodzin stał się substytutem udziału w życiu kulturalnym i przemianach technologicznych. W ciągu dziesięciu lat prowincja (abstrahuję tu od oddalenia) została odgrodzona od centrum. Przepaść ulega pogłębieniu i, co gorsza, nie widać jakichś wyraźnych ruchów instytucjonalnych, dzięki którym sytuacja mogłaby się zmienić. Liczono raczej na niewidzialną rękę rynku, która zlikwiduje nędzę, rolników zamieni w nowoczesnych farmerów, bezrobotnym da pracę itd. Tymczasem aż 21% Polaków żyje w nędzy. Co piąty obywatel nie może zaspokoić podstawowych potrzeb. Jaki jest w tej grupie odsetek dzieci i ludzi młodych, którzy będą dorastać obok otaczającego ich świata wygodnie gnuśniejącego w kulturze supermarketu, gdzie wszystko kolorowe, ładnie opakowane i dostępne w zasięgu ręki? Dwadzieścia jeden procent społeczeństwa zostało zepchniętych do sfery ludzi, używając języka Ameryki Łacińskiej, wykluczonych. Brazylijski publicysta mówi o nich: „Najogólniej wykluczony to biedny, ktoś, kto musi przeżyć za mniej więcej dolara dziennie (…) żyje na marginesie cywilizacji” (Clovis Rossi, GW, 30.X–1.XI.99). Chciałbym wierzyć, że wszyscy idziemy w tym lepszym kierunku, tylko dlaczego co roku więcej ludzi umiera z zimna? Czy przybywa wykluczonych, czy tylko zimy są bardziej surowe?

Autobus do Polski A

Chwalebne zatem, że postulat wyrównywania szans znalazł się w programie wdrażanej właśnie reformy oświaty. Według Ministerstwa Edukacji Narodowej temu celowi ma służyć gimnazjum i likwidacja małych szkółek. Dzieci ze środowisk zaniedbanych, z niewielkich (co nie znaczy słabych) szkół znajdą się, po pierwsze, w większych, czyli ekonomicznie silniejszych podstawówkach, mających więcej pieniędzy na pomoce naukowe, mogących liczyć na wsparcie ze strony samorządu. Po drugie, trafią do gimnazjum — zbiorczej szkoły, usytuowanej w większej miejscowości, w której spotkają rówieśników z innych środowisk, bardziej zadbanych, obytych ze światem, elokwentnych itp. Być może. W wielu przypadkach kilkukilometrowa jazda szkolnym autobusem z jednej miejscowości do drugiej będzie podróżą z Polski B do Polski A. Z trzeciego świata do pierwszego. Może będzie to znaczące doświadczenie dla wielu młodych ludzi, którzy zobaczą dla siebie nowe perspektywy, inny świat, w którym niekoniecznie trzeba być bezrobotnym lub też nędznie zarabiać, gdzie istnieją inne rozrywki niż telewizja i piwo w miejscowym sklepie. Tylko czy sam widok wystarczy? Czy ministerialna idea i nowe szkoły są w stanie zmienić rzeczywistość?

Dzieci układają puzzle

Przyglądam się dzieciom z różnych środowisk, wymieniam doświadczenia i zastanawiam się nad wyrównaniem szans. Co widzę? Dzieci, które w wieku 5–6 lat odwiedzają miejscowe biblioteki i wybierają podręczniki, których same nie potrafią przeczytać, ale wiedzą, że zrobią to rodzice. Z drugiej strony są takie, które nie mają pojęcia, że istnieją biblioteki, bo niewidzialna ręka rynku zlikwidowała wiejskie filie. W wielu domach w ogóle nie istnieje takie pojęcie jak książka.

Jedne dzieci na poziomie klasy zerowej układają puzzle złożone ze stu elementów, inne z mozołem z czterech. Czy te drugie są mniej inteligentne? Nie, tylko nigdy nie widziały takiej układanki ani innej rozwijającej gry. A świat technologii? Ktoś powiedział, że w dwudziestym pierwszym wieku ludzkość będzie dzielić się na tych, którzy korzystają i na tych, którzy nie korzystają z komputera. W środowisku, w którym pracuję, znaczny odsetek uczniów posiada własny PC. Dziesięciolatki wymieniają się fachowymi informacjami, przeglądają multimedialne encyklopedie, korzystają z internetu. W tym świecie przeciętny komputer kosztuje tyle, ile np. dziesięcioletni fiat 126p. Dla tysięcy rodzin jest to urządzenie niedostępne, ba, nawet niebrane pod uwagę jako ewentualny zakup. To luksus, coś, co może przyciągać wzrok i marzenia dzisiejszego Janka. To coś, co ma wielu jego kolegów z nowej szkoły, coś do zabawy i nauki, tyle że nie dla niego. Dla niego, dziecka z tego gorszego świata, może być tylko przedmiotem pożądania. Komputer, telefon komórkowy, magiczne słowo internet — symbole rewolucji informacyjnej. Nawet w najbardziej rozwiniętych regionach Polski, kilka kilometrów od głównej szosy, istnieją wioski, gdzie jest tylko jeden telefon — u sołtysa. Ostatnio dodano jedną budkę telefoniczną, bo przecież pod koniec XX wieku „łączy nas coraz więcej”.

Znajomość świata — to tylko dla niektórych oznacza wczasy z rodzicami, szkolne wycieczki, wyjazdy do rodziny. Wyrównajmy szanse tym, którzy nigdy nie zwiedzali wojewódzkiego miasta, z tymi, którzy spędzili ostatnie lato w Hiszpanii czy nad Adriatykiem. Zresztą nie przesadzajmy — tym, którzy nigdy nie widzieli Bałtyku, z tymi, którzy wypoczywają tam co roku. W środowiskach ekonomicznie ustabilizowanych, niekoniecznie bogatych, zorganizowanie wycieczki do Krakowa czy Zakopanego nie nastręcza problemu, a przecież jest wiele szkół, z których dzieci są w stanie wyjechać tylko na biwak w najbliższą okolicę. Tam przynajmniej nie realizuje się zasady: „Swego nie znacie, cudze podziwiacie”.

Opiekun najsilniejszych

Wyrównywanie szans to piękna idea. Została podjęta jak dotąd tylko przez jedną instytucję państwową — oświatę, która sama w sobie potrzebuje programu wyrównania z innymi sektorami. Czy szkoła jest w stanie podjąć się tego zadania? Bez współdziałania okaże się to w dużej części syzyfową pracą. Władze z pewnością nie będą zbyt aktywnie interweniować w te sprawy — ingerencja, protekcjonizm, państwo opiekuńcze to bowiem słowa niemodne. Są nadużywane przez opozycję i niechętnie wyrażane przez przedstawicieli rządu. Cieszy zatem głos Jana Nowaka–Jeziorańskiego, który mówi bez popadania w populistyczną demagogię: 21% społeczeństwa „to są ci, którym nie starcza na zaspokojenie najbardziej elementarnych potrzeb: zapłacenie za dach nad głową, żywność, odzienie i opał. Walka z bezrobociem i nędzą musi być dla sprawujących władzę sprawą najważniejszą. Chodzi o wybór właściwej drogi, która do tego celu prowadzi. Nie jest nią wpajany przez lata socjalistyczny egalitaryzm, czyli ściąganie lepiej sytuowanych w dół, do poziomu tych, którzy mają najmniej”. Kluczowe jest zatem nie tylko określenie polityki społecznej państwa, ale formy państwa w ogóle. Polityka jest sztuką kompromisu, tylko że w polskim wydaniu oznacza on odchodzenie państwa od roli opiekuna przy jednoczesnym uleganiu wszelkim naciskom lepiej zorganizowanych grup społecznych. W efekcie mamy państwo opiekuńcze wobec najsilniejszych (czy najbardziej agresywnych lobbies) i aroganckie, ignorujące rzeczywiste obszary nędzy. W rezultacie jeden obywatel może otrzymać rządowe gwarancje horrendalnej odprawy, podczas gdy inny w takiej samej sytuacji nie zostanie nawet zauważony. Zadaniem rządzących winno być kreowanie jasnej polityki społecznej, polegającej na sprawiedliwym podziale dochodu narodowego i stworzenie warunków ekonomicznych sprzyjających podnoszeniu standardu życia obywateli. Państwo oczywiście nie może być tylko szafarzem publicznych pieniędzy, może inicjować czy inspirować zmiany strukturalne, prawne, a nawet mentalne. Przykładem niech będzie restrukturyzacja wsi, obszaru pozostającego przez długi czas poza zainteresowaniem państwa. Dopiero po hałaśliwym blokowaniu dróg usłyszeliśmy, że rząd ma przecież przygotowany program dla wsi. Tylko czy uwzględnia on opóźnienia cywilizacyjne, fakt, że większość rolników stanowią ludzie o wykształceniu zawodowym i podstawowym, statystycznie rzecz biorąc, nie rozumiejący tekstów prasowych i komunikatów telewizyjnych? Czy ci ludzie są w stanie stworzyć grupy producenckie i stać się farmerami–przedsiębiorcami? Ci, którzy potrafili wziąć sprawy we własne ręce, już dawno to zrobili, pozostałych ktoś powinien poprowadzić. Nie musi robić tego minister, ale ktoś kto wyznaczy cel i da nadzieję, że warto spróbować.

Dzisiaj najuboższych wspomaga tzw. opieka społeczna i organizacje pozarządowe, zajmujące się działalnością charytatywną. Pomoc taka, nawet jeśli długoterminowa, jest tak naprawdę tylko środkiem doraźnym. Zasiłek, zapomoga, stypendium umożliwiają niejednemu przetrwać trudny okres, ale nie zmieniają sytuacji. Nie usamodzielniają człowieka i nie dają poczucia stabilności. Tak jak wysyłanie chleba do Etiopii — pomaga przeżyć — ale nie zmienia pustyni w oazę.

Janko frustrat

Bogaci sobie poradzą, a biedni są wszędzie, więc mogą być i u nas — taka wydaje się aktualna polityka społeczna. Rażące dysproporcje w stylu życia nie maleją. Ciekawym zjawiskiem kulturowym są, powstające na obrzeżach wielkich miast, nowoczesne osiedla — domy pod klucz. Często usytuowane przy wioskach, stanowią swoiste getta dobrobytu. Zamknięte kompleksy, w których się mieszka i odpoczywa, z których wyjeżdża się do pracy w wielkim mieście, należą tylko administracyjnie do danej wsi. W rzeczywistości mieszkańców osiedla i wioski nic nie łączy, nie spotykają się nawet na ulicach. Nie tworzą lokalnej wspólnoty, żyją obok siebie, jak biali i czarni w RPA — każdy w swoim świecie. Nowobogackie posiadłości przy wsiach przypominają pałace i dwory z minionej epoki, tyle że te XIX–wieczne były ośrodkami kultury, a te współczesne nie wnoszą nic do otaczającego je świata. Są niedostępne. Nie wzmacniają poczucia równych szans.

W ciągu minionej dekady nie podjęto żadnych zdecydowanych kroków, by złagodzić narastające dysproporcje społeczne, nie próbowano zabezpieczyć ludzi przed kulturalną, a często moralną degeneracją. Nie chodzi mi o prostacki egalitaryzm, ale właśnie o równość szans. Czy tylko odpowiednia edukacja może je zapewnić? Podniesienie poziomu wykształcenia jest jednym, i z pewnością bardzo ważnym, elementem w polityce tzw. wyrównywania szans. Jeśli okaże się, że jest to pomysł jedyny, to w efekcie zmodernizowane szkoły wyprodukują nowych obywateli, którzy pełni planów i ambicji wejdą w stare państwo i społeczeństwo. Młodzi, zdolni, znający swoją wartość znajdą się w strasznie frustrującym świecie wąskich możliwości. Otaczający świat nie będzie mógł sprostać ich oczekiwaniom. Jeśli politycznym decydentom na szczeblu lokalnym i centralnym zabraknie trzeźwego spojrzenia na polską prowincję, to stworzymy nowych, zgnębionych Janków Muzykantów. Młodych wirtuozów skrzypiec, którzy nie będą mieli gdzie ani dla kogo zagrać.

Dekada dysproporcji
Maciej Zygmański

urodzony w 1970 r. – doktor historii, nauczyciel, publikował w miesięczniku „W drodze”.Żonaty, mieszka pod Poznaniem....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze