Triduum Paschalne. Przewodnik
Żeby być dzieckiem Bożym, nie wystarczy urodzić się jako człowiek. Nie wystarczy być dobrym człowiekiem. Trzeba przyjąć słowo, które jest posłane od Ojca, i uwierzyć w nie.
Dominik Jarczewski OP: Z Ewangelią świętego Jana jest trochę jak z dobrą poezją: możemy się zachwycać, ale na ogół niewiele rozumiemy. To trudna Ewangelia.
Paweł Trzopek OP: A ja mam wrażenie, że jest na odwrót.
To znaczy?
Boimy się obrazów Janowych, prostoty jego języka, powtarzalności tematów, fraz, zdań. Gubimy się w tym, co jest niezwykle proste. Wystarczy sobie uświadomić, że w tej Ewangelii pojawia się nieco ponad 1000 słów, co odpowiada zasobowi słownictwa sześciolatka.
Ale to właśnie argument na rzecz trudności. Kiedy słów jest tak mało, wówczas gubi się precyzję. Musimy zmagać się z wieloznacznością.
Owszem, chociaż większą trudność widziałbym w tym, że tekst osadzony jest w obcej nam, semickiej rzeczywistości. My mamy linearny obraz świata: od przyczyny przechodzimy do skutku. Semici natomiast mają bardziej kontemplacyjny stosunek do rzeczywistości. Nie chodzi w nim o strukturę konsekwencji, ale o oglądanie rzeczy z różnych punktów widzenia. W Ewangelii Janowej powracające frazy mówią ciągle o tym samym, ale z drobnymi niuansami – żeby pokazać wielowymiarowość rzeczywistości.
Można by się tu posłużyć obrazem śruby. Kręcimy się wkoło, ale za każdym obrotem wchodzimy na głębszy poziom.
Wkręcamy się w prawdę, w światłość, w życie.
Święty Jan bardzo często posługuje się parami przeciwieństw. Mamy na przykład: światłość – ciemność, życie – śmierć. Niepokoi mnie to, bo zbyt łatwo kojarzy się z manicheizmem.
Nie ma powodu do niepokoju. Ja bym w tym widział raczej element bardzo zdrowego spojrzenia. Jednym z głównych zadań Wcielonego Słowa jest sąd, czyli z greckiego krisis – dokonanie ostatecznego podziału rzeczywistości na to, co jest Boże, i na to, co jest nie-Boże, co się Bogu sprzeciwia. Ujawnienie tego, co jest światłością, i tego, co jest ciemnością. To spojrzenie Jana, jasne i klarowne, bez światłocienia, może być bardzo pomocne w naszym chrześcijańskim życiu. Pewne rzeczy po prostu muszą być jasno określone. Bez niuansów. Co jest światłością i życiem, jest światłością i życiem. Co jest ciemnością i śmiercią, jest ciemnością i śmiercią.
W Mateuszowym Kazaniu na górze Jezus podaje bardzo konkretne przykazania, porady. U Jana nie ma konkretu i dlatego może wydawać się łagodniejszy. W Pierwszym Liście pisze o przykazaniu miłości, które wydaje się bardziej liberalne od szeregu nakazów i zakazów.
Ja myślę, że takie podejście jest wbrew pozorom ostrzejsze.
Na czym polega ta ostrość?
Na dokonywaniu podziału. Jezus u Jana nie moralizuje, nie daje przykazań moralnych, nie komentuje dekalogu…
Czyli daje większą swobodę.
Ale mówi jasno: Kto przyjmuje Moje słowa, ma życie. Kto nie przyjmuje Moich słów, trwa w śmierci. Takie ostre postawienie sprawy zrzuca na nas odpowiedzialność. Odpowiedzialność za wiarę, bo to wiara jest rzeczą najważniejszą dla Jana. Jezus mówi: „Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania” (J 14,15). Pierwsza jest miłość. To z niej, z osobistej więzi wynikają czyny. Jak Syn miłuje Ojca i jak Syn jest nieustannie zwrócony ku Ojcu, tak uczeń ma być nieustannie zwrócony ku Chrystusowi. To Janowa zasada życia chrześcijańskiego. Wszystko inne z niej wypływa.
Czyli chodzi o większe zaangażowanie. Sługa może wypełniać przykazania beznamiętnie.
A Jezus powie: „Już was nie nazywam sługami, ale przyjaciółmi”.
Nam się wydaje, że przyjaciel dostanie taryfę ulgową.
Od przyjaciela możesz oczekiwać więcej.
Wróciłbym jeszcze do Pierwszego Listu św. Jana, który często kojarzy się z wizją słodkiej miłości. Warto zauważyć, że miłość, owszem, tam jest, ale tylko dla członków wspólnoty. Dla tych, którzy odeszli, „wyszli spośród nas, lecz nie byli z nas” (1 J 2,19), jest ciemność.
To dość sekciarskie.
I takie było.
Chcesz powiedzieć, że w czasach Świętego Jana chrześcijaństwo było sektą?
Chrześcijaństwo Janowe miało sekciarski charakter. Czas, w którym powstają listy Janowe, jest dla tej wspólnoty szczególny. To byli ludzie wywodzący się z judaizmu, tymczasem Kościół i Synagoga coraz bardziej oddalają się od siebie. W tej sytuacji chrześcijanie muszą podjąć decyzję, po której są stronie. Nie da się już bowiem łączyć tych dwóch tożsamości. Wydaje się, że znakomita większość dołączyła do „Wielkiego Kościoła”, czyli do Kościoła Piotra, Pawła i innych apostołów. Natomiast część odeszła do różnych ruchów czy sekt. Echa tego znajdziemy w Apokalipsie, kiedy jest mowa o nikolaitach.
Dlaczego chrześcijanie Janowi trzymali się na uboczu Wielkiego Kościoła?
Myślę, że przede wszystkim zadecydował o tym autorytet Umiłowanego Ucznia – świadka. Jego znaczenie w Ewangelii Janowej jest bardzo mocno podkreślone, ale jednocześnie, jak wskazują badania nad historią redakcji tego tekstu, w pewnym momencie ta postać zostaje stonowana przez wprowadzenie Piotra, który zajmuje pierwsze miejsce. Bibliści uznają, że jest to echo sporów i dyskusji nad rolą Piotra i Jana w tworzącym się Kościele.
Takim dodanym w późniejszej redakcji tekstem jest spotkanie ze Zmartwychwstałym nad jeziorem – scena do złudzenia przypominająca opis powołania.
Ostatni rozdział u Jana przypomina scenę połowu ryb z piątego rozdziału Ewangelii Łukasza. Tam Piotr mówi: „Odejdź ode mnie Panie, bo jestem człowiek grzeszny”, a tutaj będzie wyznawał miłość. Zmiana kontekstu jest znacząca. Po pierwsze, uczniowie doświadczyli już spotkania ze Zmartwychwstałym, widzieli, że żyje. I co? Idą łowić ryby. A przecież mieli łowić ludzi! Zupełnie jakby zapomnieli o swoim powołaniu. Jezus przychodzi, żeby im o tym przypomnieć. Po drugie, ta scena pokazuje dalsze losy Piotra: on nie tylko trzy razy się zaparł Jezusa, ale też trzy razy wyznał Mu miłość. I to może być odpowiedź Kościoła Janowego na zarzuty wobec Kościoła Piotrowego. Wracamy więc do tej kontrowersji, czy wspólnota św. Jana ma się przyłączyć do Wielkiego Kościoła, opartego na tym, który się zaparł Jezusa, czy też być w Kościele, w którym główną postacią jest świadek, który wytrwał z Jezusem nawet pod krzyżem.
Pokazuje to też wcześniejsza scena, gdy uczniowie biegną do grobu. Jan pozwala się wyprzedzić.
I Piotr wchodzi pierwszy. Ale to Umiłowany Uczeń zobaczył i uwierzył. Piotr tylko ze zdumieniem patrzył na płótna.
Powiedziałeś „Umiłowany Uczeń” – a to nie był po prostu św. Jan?
Jest mnóstwo teorii na ten temat. Te najbardziej tradycyjne i poświadczone przez ojców Kościoła mówią, że autorem czwartej Ewangelii był Jan, syn Zebedeusza. Kiedy jednak wczytasz się w ten tekst, nie znajdziesz żadnego bezpośredniego potwierdzenia takiej opinii. Jan nigdy nie pojawia się w tekście z imienia. Są więc też bibliści, którzy twierdzą, że Umiłowanym Uczniem mógł być Łazarz, jedyna wymieniona z imienia osoba, o której tekst mówi, że Jezus ją miłował.
Miłował też siostry Łazarza – Martę i Marię.
Dlatego niektórzy uważali, że umiłowaną uczennicą była Maria Magdalena. Jest też hipoteza mówiąca o tym, że autorem pierwszej redakcji tekstu był jeden z kapłanów jerozolimskich, który spisywał niemal na bieżąco to, co widział. To ciekawy trop, bo właśnie w scenach rozgrywających się w świątyni słowa Jezusa wydają się bardzo wiernie spisane. Krążą zatem najróżniejsze teorie dotyczące tożsamości Umiłowanego Ucznia, choć warto się trzymać tego, co mówi Tradycja.
Ta Ewangelia różni się od trzech pozostałych również doborem głównych bohaterów. Piotr występuje tu niezwykle rzadko, natomiast pojawiają się inni uczniowie: Filip, Andrzej, Tomasz, Natanael, o którym nie za wiele się dowiemy z innych Ewangelii.
Trudno powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Myślę, że ta Ewangelia może sięgać bliżej czasów Jezusa, niż się na ogół myśli. Zazwyczaj zadowalamy się stwierdzeniem, że powstała jako ostatnia, pod koniec I wieku, i została spisana przez starego apostoła. Natomiast wydaje się, że materiał, szczególnie ten, który nie jest wspólny z synoptykami, sięga bardzo daleko w głąb czasu, o wiele wcześniej niż ewangeliści synoptyczni.
Wiele rzeczy trudno pogodzić między synoptykami a Janem. Czy działalność Jezusa trwała rok czy trzy lata? Kto lepiej oddaje chronologię wydarzeń?
Klemens Aleksandryjski mówił, że o ile synoptycy zwracali uwagę na cielesność Jezusa, o tyle Ewangelia Jana jest Ewangelią duchową. Skupia się nie tyle na historii, ile na jej przesłaniu. To znowu zbytnie uproszczenie. Właśnie u Jana znajdziemy najwięcej wiarygodnych szczegółów dotyczących topografii Jerozolimy w czasach Jezusa. Myślę, że różnice między Ewangeliami wypływają z innego doświadczenia wspólnoty Kościoła, w których one powstawały. Inny jest też cel tej Ewangelii.
Jaki?
Cytując ewangelistę: „abyście (u)wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i abyście wierząc mieli życie w imię Jego” (J 20,31). Zobacz, że to już nie jest tylko pobożne opowiadanie, ale jasne wprowadzenie w relację z Jezusem – w życie Boże, w przebywanie z Ojcem.
To widać w scenie powołania uczniów. Pytają Jezusa: „Gdzie przebywasz?”, a On odpowiada: „Chodźcie, a zobaczycie”.
Co ciekawe, ten sam czasownik „przebywać” używany jest później w mowie pożegnalnej Jezusa na określenie relacji Ojca i Syna. Syn przebywa w Ojcu, Ojciec przebywa w Synu.
A uczniowie będą przebywać w Jezusie.
Tak. Skoro już o słowach mowa, to w scenach powołania oraz w opisie pustego grobu mamy bardzo ciekawą sekwencję trzech czasowników dotyczących widzenia: blepo, theaomai i horao. Pierwszy z nich oznacza normalne widzenie. Na przykład widzę, że na biurku stoi komputer. Widzę pewien fenomen fizyczny. I tak w scenach z pierwszego rozdziału Jan widzi Jezusa, który się przechadza. Później Jan wskazuje Go uczniom, a oni idą za Nim. Jezus odwraca się i widzi, że oni za Nim idą. I tu jest już drugi czasownik, theaomai, który oznacza, że widzi się z pewnym zrozumieniem, odnajduje się znaczenie tego, co się widzi. Jezus nie tylko zobaczył, że dwóch mężczyzn idzie za nim. Zobaczył, że coś od Niego chcą. Tym bardziej że dosłownie greka w tym miejscu mówi: naśladowali Go. To też jest specyficzny czasownik, który określa bycie uczniem – wejście w Jego ślady. W końcu, gdy poszli i zobaczyli, gdzie przebywa, pojawia się czasownik horao, którym określa się widzenie Boga, Bożych spraw, widzenie, które jest darem z Nieba, objawieniem.
Czy ten schemat: postrzeganie – rozumienie – objawienie można wykorzystać jako klucz do zrozumienia mocno zawiłych dialogów Jezusa? Te dialogi w dużej mierze wychodzą od fizycznego konkretu i jakiegoś niezrozumienia, by w toku rozmowy dojść do prawdy teologicznej.
Tak. Każdy z tych dialogów ma charakter objawieniowy. O ile u synoptyków Jezus zachowuje i nakazuje zachowywać sekret mesjański, czyli zabrania mówić, że jest Mesjaszem, o tyle w czwartej Ewangelii od początku jest jasne, Kim On jest. I od adresata zależy, co on z tym zrobi. Czy uwierzy, czy odrzuci. Bo trzeba też powiedzieć, że wobec takiej jasności narasta opozycja. Mamy jasność i ciemność. Nie ma światłocienia.
Jesteśmy tu bliżej: „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie”.
Właśnie tak.
Jan porusza mniej wątków niż trzej pozostali ewangeliści, ale jak już o czymś opowiada, to ma się wrażenie, że jest to ważny wybór. Wśród rozmówców Jezusa pojawia się nieznany z pozostałych Ewangelii Nikodem, który był członkiem Wysokiej Rady…
Przychodzi do Jezusa z pytaniami, a On ironizuje: „Ty jesteś nauczycielem Izraela, a tego nie wiesz?” (J 3,10). To, że Nikodem jest członkiem Wysokiej Rady, pokazuje, że nauczanie Jezusa było skierowane nie tylko do ubogich, nie tylko do najprostszych. Jezus przychodzi się objawić całemu Izraelowi. Później zobaczymy, że ten establishment Izraela formalnie odrzuci panowanie Boże, w dramatycznej scenie u Piłata wybierając panowanie cesarza. Ale Nikodem stanie w Sanhedrynie po stronie Jezusa. Potem przyjdzie Go pogrzebać.
Nawrócił się czy nie?
Trudno powiedzieć. Myślę, że uwierzył, ale nie do końca – bo się bał. Tymczasem właśnie jemu Jezus mówi, że konieczne są ponowne narodziny. Trzeba umrzeć dla grzechu, aby odrodzić się z Ducha. Duch daje życie, ale i przeprowadza sąd. Znów mamy dwie opcje – tak lub nie.
Pojawia się też Samarytanka. To o tyle intrygujące, że przecież Żydzi, delikatnie mówiąc, nie pałali do Samarytan miłością, a ewangelista Łukasz opisuje scenę, kiedy ten sam św. Jan chce rzucić ogień na niegościnne miasteczko samarytańskie.
Rzeczywiście stosunki między Żydami a Samarytanami były dość napięte. Samarytanie byli potomkami tych Żydów, którzy nie zostali deportowani przez Asyryjczyków w VIII w. przed Chrystusem i zmieszali się z ludnością napływową. To nie pozostało bez wpływu na ich wiarę. Dlatego przez Żydów traktowani byli jako odstępcy, heretycy. Z tego też powodu sam Jezus zostaje w pewnym momencie nazwany Samarytaninem, czyli właśnie odstępcą (J 8,48). Co do św. Jana, to Dzieje Apostolskie mówią o wyprawie jego i Piotra do Samarii, aby po misji diakona Filipa udzielić Samarytanom Ducha Świętego. Historia Samarytanki jest echem właśnie takiej postawy jej rodaków. W przeciwieństwie do Żydów, od których zbawienie bierze początek, oni przyjmują Jezusa.
Już nie dzięki świadectwu, ale dzięki osobistemu spotkaniu. Często przeciwstawiamy je sobie i świadectwo przegrywa z osobistym doświadczeniem.
Świadectwo jest kluczowe w tej Ewangelii. Pojawia się już na początku. Jan Chrzciciel przychodzi, aby zaświadczyć o światłości. Później Umiłowany Uczeń daje świadectwo spod krzyża. Świadectwo jest konieczne do przekazania wiary. Dopiero po nim przychodzi osobiste spotkanie, które ma już inną funkcję – pogłębienia wiary.
U Jana Jezus zaczyna swoją działalność nie od uwolnienia opętanego, ale od zamiany wody w wino w Kanie Galilejskiej. Trochę mało poważne jak na Mesjasza…
Wbrew pozorom to nie jest wcale błaha rzecz. Przede wszystkim to są nie tyle cuda Jezusa, ile Jego znaki. U synoptyków Jezus najpierw pyta o wiarę, a dopiero potem czyni cud. Natomiast w Czwartej Ewangelii jest na odwrót: znaki prowadzą do wiary.
Opis znaku w Kanie Galilejskiej warto przeczytać w kontekście dłuższego tekstu od J 1,19. Mamy tam jasno wyliczone siedem dni. Tydzień to czas symboliczny, który odsyła nas do dzieła Stworzenia. Pierwszy wniosek jest więc taki, że Jezus przychodzi jako Nowy Stworzyciel. Stwarza nową rzeczywistość. I w tym kontekście będzie ten pierwszy znak interpretował św. Augustyn, mówiąc, że Jezus tak naprawdę czyni dokładnie to samo, co Bóg poprzez naturę. Woda, która spada w postaci deszczu, poprzez proces wegetacji winorośli, a następnie fermentacji, staje się winem. Jezus robi to samo, ale w krótszym czasie.
Do innych ciekawych wniosków można dojść, sięgając do tradycji żydowskiej, a konkretnie do świąt żydowskich, które w Czwartej Ewangelii regularnie się pojawiają. Otóż bibliści znajdują tu paralele do Święta Tygodni, czyli Pięćdziesiątnicy, które upamiętnia nadanie Prawa na Synaju
A co to ma wspólnego z winem weselnym?
To, po pierwsze, były gody Izraela i Boga. Bóg jest Oblubieńcem Izraela. Izrael jest oblubienicą Bożą. Objawienie Prawa na Synaju stało się podpisaniem kontraktu małżeńskiego. Ten motyw obecny jest zwłaszcza u proroków. Z drugiej strony wesele jest też obrazem Dnia Pańskiego, kiedy wszyscy zasiądą i będą ucztować z Bogiem.
Na weselu obok Jezusa pojawia się Jego Matka. Ta sama, którą powierzył Umiłowanemu Uczniowi pod krzyżem. Niewiele o niej wspomina ewangelista, jeśli weźmiemy pod uwagę, Kim była w życiu jej autora. Nie ma słowa o zwiastowaniu, narodzeniu…
A co więcej Jezus nie zwraca się do niej po imieniu, ale mówi: „Niewiasto”.
Trochę oficjalnie…
Przede wszystkim to jednak aluzja do Starego Testamentu i do pierwszej niewiasty – Ewy. Maryja jest nową Ewą. Niewiastą u proroków jest też Jerozolima lub świątynia. Maryja jest Nową Jerozolimą, nową świątynią. Mówiliśmy o weselu w Kanie Galilejskiej, ale na tym weselu nie ma wspomnianej oblubienicy! Jedyną kobietą jest Maryja. Można więc interpretować ten tekst w taki sposób, że to ona jest wypełnieniem figury córki syjońskiej, umiłowanej, do której przychodzi Oblubieniec.
Jak w Pieśni nad Pieśniami?
Albo u Izajasza. To są już oczywiście interpretacje. Natomiast warto zauważyć, że Maryja pojawia się przy pierwszym i ostatnim znaku Jezusa. A w myśleniu semickim bierze się właśnie dwie rzeczywistości skrajne, aby wyrazić całość. Bóg stwarza niebo i ziemię, czyli wszystko. Jeśli niewiasta jest obecna na początku i na końcu, to jest obecna w całości misji Słowa Wcielonego.
Jan bardzo mocno akcentuje prawdę o wcieleniu. Dziś częściej kontestuje się bóstwo Jezusa, natomiast w Pierwszym Liście św. Jana źródłem herezji jest negowanie Jego człowieczeństwa.
Być może jest to echo jakichś sporów wczesnodoketystycznych. Doketyści mówili, że tylko wydawało się, że Słowo przyszło w ciele. Że Chrystus był tylko podobny do człowieka. Natomiast wspólnota Janowa stwierdza: Jezus przyszedł w Ciele.
Dlatego Tomasz musi dotknąć tego Ciała, aby uwierzyć?
Semici to ludzie myślący w sposób bardzo konkretny. Wiara to nie kwestia duchowych uniesień, ale przestrzeń, którą można i należy zweryfikować. Jeśli zmartwychwstał, a nie jest tylko duchem, to ma ciało, którego można dotknąć. Zresztą nie mamy w samym tekście potwierdzenia, że Tomasz rzeczywiście dotknął Zmartwychwstałego. Jezus tylko zaprasza go do tego, a on składa wyznanie wiary.
Co ważne, Jezus wcześniej, mówiąc o ciele, które daje na pokarm, mówi dosłownie o mięsie (greckim sarks, a nie soma). – Ja wam daję na pokarm moje mięso. To nie jest nic łagodnego i miłego. To jest krwista tkanka. Nic subtelnego.
Znów zero światłocienia. Nic dziwnego, że po tych słowach tłumy odchodzą od Jezusa.
Podobnie jak część wspólnoty Janowej.
Zostają ci, którzy „ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili” (J 1,13).
Żeby być dzieckiem Bożym, nie wystarczy urodzić się jako człowiek. Nie wystarczy być dobrym człowiekiem. Trzeba przyjąć słowo, które jest posłane od Ojca, i uwierzyć w nie. Tylko Ono daje moc, abyśmy się stali dziećmi Bożymi.
Oceń