Ten felieton miałam wysłać do numeru czerwcowego, ale nie dało się przemilczeć tak ważnego wydarzenia jak śmierć papieża.
Tak więc dzisiaj znów o odejściu. I to kogoś bardzo ważnego – przynajmniej dla mnie.
Umarł Kłoczo. Aktor, filozof, artysta słowa, uosobienie dominikańskiego charyzmatu: intelektualisty i duszpasterza w jednym.
Ojciec Jan Andrzej Kłoczowski po prostu był. Wydawał się trwały jak dogmaty wiary, jak osiemsetletnia bazylika Trójcy Świętej, jak duszpasterstwo „Beczka”, jak śpiewnik Niepojęta Trójco, jak wirtuoz Henryk, organista u krakowskich dominikanów…
Podczas swoich studiów polonistycznych uczęszczałam na fakultatywny wykład monograficzny Mistyka – fenomenologia i antropologia Kłocza. Pobudki wybrania tej właśnie opcji nie były zbyt szlachetne, a przynajmniej nie do końca: mówiło się, że u Kłoczowskiego łatwo dostać piątkę. I rzeczywiście: co prawda uczyłam się solidnie z notatek, ale niewiele z nich rozumiałam. Po latach pamiętam tylko jedno zdanie: „To nie mistycy mówią językiem zakochanych, to zakochani mówią językiem mistyków”. Ale rzeczywiście: zdałam na piątkę, tylko zapomniałam indeksu. Kiedy poszłam z tym papierowym jeszcze indeksem do zakrystii, żeby Mistrz wpisał mi ocenę, popatrzył na mnie tym swoim ostrym, przenikliwym wzrokiem, uśmiechnął się szelmowsko, wpisał mi piątkę i powiedział: „Miałem chwilę słabości”. Ile razy byłam w Krakowie na wakacjach, tyl
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń