Niedzielnik C. Komentarze do czytań
Nie ukrywam, że mam problem z tym filmem. Ciągle wydaje mi się, że nie do końca go rozumiem, nie do końca go odkryłem. Kiedy obejrzałem go po raz pierwszy, moje zakłopotanie tak bardzo dawało o sobie znać, że zmusiło mnie do powtórnego wybrania się do kina. Nie na wiele to się jednak zdało — mój problem pozostał i nadal mnie dręczy. Te kilka myśli niech będzie próbą przyjrzenia się temu zakłopotaniu. Może coś się rozjaśni?
Pręgi
Piękno i mądrość tego filmu leży w tym, czego nie widać na pierwszy rzut oka. W tym, czego niestety nie zobaczyła reżyserka ani aktorzy, co umknęło chyba nawet scenarzyście i tylko od czasu do czasu przemyka między scenami. Chodzi o piękno historii, która jest treścią filmu, czyli o piękno ukryte.
A przecież tytułowe pręgi zobowiązują. Są śladem tragedii, ale śladem, którego nie widać. Dorosły Wojciech sam przyznaje, że zawsze zazdrościł innym chłopcom, że na ich twarzach, ciałach były widoczne ślady pobicia. Mieli się czym pochwalić, czym zwrócić na siebie uwagę, czym sobie samym zaimponować. Te widoczne ślady po pewnym czasie znikały, bladły, przestawały istnieć. Pręgi zaś zostają, pręgi kształtują, pręgi stwarzają na nowo. I dlatego piękna jest pierwsza część filmu. Piękna za sprawą prawdy, której mały Wojtek nie może, nie potrafi — bo jest to niemożliwe — nikomu przekazać. Prawda, która domaga się wspólności z innym człowiekiem, ale swoją tragedią i wstydem zamyka drogę do powierzenia się drugiemu. Piękna, choć brutalna i powodująca ciarki na plecach.
Kiedy jednak Wojtek staje się Wojciechem, ta prawda w filmie gdzieś znika, bo staje się zbyt oczywista. Sposób zachowania i funkcjonowania naznaczonego pręgami syna, wszystkie powtarzane gesty i maniery są nieprawdziwe, bo dosłowne, nieprawdziwe, bo nieukryte, wywleczone na zewnątrz i obwieszczone światu. Pręgi to przede wszystkim piętno na wnętrzu, na psychice, na duszy. Kilka gestów i machinalnych zachowań nie odda ich bogactwa i skomplikowania. Nie wiem, czy to problem scenariusza, czy reżyserki albo Michała Żebrowskiego, czy też może wszystkich naraz. Ale piękno i prawda w sztuce nie mogą być objawiane wprost, muszą wymagać odkrycia. Druga część filmu, niestety, traktuje nas jak mało inteligentnych widzów, którym trzeba wszystko wytłumaczyć, nie pozostawiając miejsca na poszukiwania, na błądzenie. Kiedy wszystko jest takie jasne i oczywiste, to zamiast wzbudzać poczucie grozy konieczności dziedziczenia zła, powoduje raczej pobłażliwy śmiech, który przemyka po widowni, kiedy dorosły Wojciech myje zęby. Za mało w Pręgach scen wymuszających próbę zrozumienia wydarzeń i zachowania postaci. Za mało analogii, jak choćby ta o wysportowaniu syna. Kiedy Wojciech patrzy na martwą twarz swojego ojca, przypomina mu się scena (skądinąd bardzo piękna), kiedy w łazience ojciec chwali go za umiejętność długiego utrzymywania się pod sufitem. Kiedy potem spotykamy Wojciecha jako grotołaza, musi pojawić się pytanie, czy jedna pochwała znienawidzonego ojca może ukształtować nasz życiowy „zawód”.
Miłość?
Kiedy czytam w gazetach recenzje filmu Magdaleny Piekorz, irytuje mnie optymizm i pogoda, z którymi traktuje się historię Wojciecha. I oczywiście sam optymizm i pogodność patrzenia nie są złe, lecz umieszczanie ich na poziomie przedziwnej naiwności i prostoty rozwiązań, które ma przynieść życie. Trudno mi zgodzić się na fundowanie szczęśliwego finału opowiadanej historii w wyzwalającej miłości, którą Tatiana obdarza Wojciecha. I na doszukiwaniu się w niej odblasku tej Miłości jedynej, utożsamianej z Bogiem. Trudno mi się z tym zgodzić nie dlatego, że to nieprawdziwe, ale dlatego, że znowu to zbyt wprost i zbyt oczywiste.
„Ktoś kategorycznie pragnie mojej obecności” — te słowa wypowiadane przez patrzącego na siebie w lustrze Wojciecha są rozumiane powierzchownie. Ten ktoś, kto kategorycznie — to bardzo mocne i ważne słowo — domaga się miłości, jest w takiej samej sytuacji jak Wojciech. Pręgi nie są opowieścią o czystej miłości, która może przywrócić do życia kogoś poranionego pręgami. Nie ma ofiary i wybawcy. Są dwie ofiary. Tak samo przez pręgi ukształtowane i tak samo domagające się miłości. Kategorycznie.
Krótka scena przedstawiająca kolację w domu Tani (swoją drogą fatalnie zagrana i wstawiona trochę na siłę) jest jasnym dowodem, że nie tylko Wojciech jest naznaczony przeszłością. W natarczywości i nieustępliwości Tatiany dobijającej się do życia Wojtka przebija właśnie kategoryczność jej samotności, jej poszukiwania Drugiego. Równie mocno ona potrzebuje jego, jak on jej. Tylko po co w takim razie cały ten romantyczny wątek wyzwalającej mocy miłości kobiety, która pochyla się z czułością nad umęczonym mężczyzną?
Piękna jest scena miłosna Wojtka i Tatiany. Piękna nie tkliwością i czułością. Piękna nie teologią ciała i ujawnianiem się miłości. Piękna jest obcością i przerażeniem, które widać na twarzy Tani, i zachłannością, która wydziera się z Wojtka. To, wyrażone w najintymniejszym języku zbliżenia cielesnego, spotkanie dwóch osób, które nie wiedzą zupełnie jak i gdzie znaleźć ratunek dla swojej pojedynczości. Za wszelką cenę pragną zagłuszyć swoją samotność. Albo raczej nie zagłuszyć, a znaleźć dla niej spełnienie. Ta scena jest cudowna, bo nie ma w niej nic wprost, nie ma w niej mowy o uzdrowieniu ran, o zabliźnieniu bólu, o wybaczeniu. Ten miłosny akt rodzi się z bólu, w bólu się odbywa i bólu nie zmywa. Ważne jest w niej coś innego — ten ból można dzielić z kimś. Jest piękna, bo niezamknięta, niewytłumaczona i pozwalająca się sobą delektować.
Przeszłość
I pewnie w zbyt oczywisty sposób odczytuje się finał tej historii. Romantyczna scena rozmowy w kawiarni chyba jednak nie jest początkiem nowej przyszłości rozumianej jako udane życie we dwoje. To są dwa monologi wygłoszone wobec Drugiego, które swoją kategorycznością nie pozostawiają wyboru. Są ultimatum, które nie może podlegać dyskusji. Zastanawiające jest to, że słowa te są fragmentem opowiadania Wojciecha Kuczoka z tomu Widmokrąg, w którym wypowiadająca je kobieta, postrzegana przez mężczyznę jako chora psychicznie, dochodzi do wniosku, że umarła. Mówią o tym samym, ale rozumieją to zupełnie inaczej. I właśnie dlatego ta scena jest piękna. Objawia konieczność całkowitego oddania się sobie w miłości, bez względu na zrozumienie. Objawia konieczność bezwzględnej wierności w nieodwracaniu się plecami.
Ta miłość nie oznacza uzdrowienia przeszłości, która rozwinie się w lepszą przyszłość. Fantastyczna jest dwuznaczność końcowego tricku z OJCEM, schowanym w imieniu wOJCIECh. To nie tylko wiadomość, że nasz bohater został ojcem. To też przekleństwo, że na zawsze będzie w nim ten ojciec, który choć zza grobu prosi o przebaczenie, będzie ciągle tym, od którego trzeba uciekać.
Tylko, że teraz może uciekać z kimś.
Oceń