Pożegnanie z Afryką
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

„Tajemnica człowieka jest zbyt ogromna i zbyt głęboka, aby mógł ją wyjaśnić drugi człowiek”. Ksiądz Wacław zapisał ostatnie zdanie swego opowiadania. To nie były jego słowa. Nie chciał, żeby koniec należał do niego. Wolał znaleźć potwierdzenie w kimś innym. Włączył drukarkę i po chwili zaczęły z niej wypływać biało–czarne stronice laserowego wydruku. Uczucie ulgi. Znowuż coś ocalił, coś co w przeciwnym razie było tylko wirującym chaosem. „Pisać, znaczy porządkować sumienie”. Chciał, aby to było motto, ale w końcu uznał za zbyt patetyczne. Zostawi to pierwsze, trochę przydługie, za to dowcipniejsze. Pisał, w końcu, żeby się pośmiać, sprowokować, przerwać nudę. Był trochę melancholikiem. Uwielbiał muzykę sentymentalną. Włączył ścieżkę z filmu Pożegnanie z Afryką, której słuchał już od paru tygodni. Tak zawsze było w jego życiu. Gdy coś przeżywał, tworzył, słuchał jednego utworu. Dopiero gdy ukończył pewien etap zmieniał i płytę. Zasiadł w fotelu i trwał tak może pół godziny. Sycił się chwilą wolności. Były ferie szkolne. Godziny nie wisiały nad nim jak siekiery na nitkach. Napawał się czystym czasem. W końcu wstał, wsadził wydrukowane kartki do teczki z napisem „Wyznania mojego proboszcza” i położył na środku biurka, obok zeszytu z napisem: „Program katechezy na rok 2001”. Spojrzał na zegarek. Dochodziła 19.00. Cieszył się bardzo na to spotkanie. Wyciągnął z szafy „Johnnie Walkera”. Wsadził do reklamówki, narzucił kurtkę i wyszedł. Na dworze lało. Cofnął się po parasol. I dopiero w pokoju uzmysłowił sobie, że przecież zgubił go w zeszłym tygodniu. W holu co prawda wisiały trzy parasole proboszcza, ale nie wziął żadnego, był bowiem prawie w stu procentach przekonany, że by go gdzieś zostawił. Za dotknięciem jego rąk wszystko się dematerializowało. W szufladzie znalazł jedynie czapkę z pomponikiem, wsadził więc ją na głowę i wyszedł ponownie.

„WYZNANIA MOJEGO PROBOSZCZA”

Zadzwonił do drzwi. Po dłuższej w chwili, kiedy już zamierzał zrezy        gnować i odejść, ukazała się w nich postać pana Jerzego. Na piżamę miał nałożony olbrzymi rozpinany sweter.

— Oo, ksiądz Wacław, co za niespodzianka. Tylko że ja chory i sam.

— Dlatego tu jestem — rzekł niezbity z tropu gość.

— Skąd ksiądz wiedział?

— Od tego jestem księdzem, żeby wiedzieć, co się dzieje z moimi parafianami.

— Szkoda, że nie ma Danki. Tak by się ucieszyła, no i by coś dobrego przyrządziła… — rzekł pan Jerzy, zapraszając do środka.

— To dobrze, to znaczy nie szkodzi, widzi pan może to i lepiej. Mam taką sprawę, że może lepiej, abyśmy byli sami.

— Coś poważnego? Może jednak najpierw ksiądz się podsuszy w łazience, a ja tymczasem zbiegnę na dół do sklepu i kupię coś na rozgrzewkę. I tak już miałem wstawać.

— Nie trzeba. Przyniosłem coś odpowiedniego — powiedział ksiądz Wacław, wyciągając butelkę z reklamówki.

Pan Jerzy przeciągle zagwizdał.

— Żebym to ja wiedział, co mnie dzisiaj czeka… No to przyniosę szklaneczki, te mam akurat godne tego płynu.

— Ja dziękuję, ale chętnie napiję się herbaty.

— Jak to?

— Ano AA. Mam na imię Wacław i jestem alkoholikiem.

— Naprawdę? Ksiądz się leczy?

— Poniekąd. Stwierdziłem prywatnie, że za bardzo ciągnie mnie alkohol i od trzech miesięcy nie biorę go do ust.

— No to w takim razie…

— Nie, nie… Mam dużą radość, gdy mogę przekazywać takie dary w godne ręce i patrzeć na konsumpcję ze świadomością, że jestem wolny i potrafię zapanować nad pokusą.

— To ksiądz jest genialny. Nie wiem tylko, czy to rozsądne wodzić się samemu na pokuszenie.

— Właśnie, chcąc tego uniknąć, przyszedłem do pana. Zaraz wszystko wyjaśnię. Widzi pan, ja chciałbym się u pana wyspowiadać…

— U mnie? — zaśmiał się Jerzy.

— To znaczy, wie pan taka spowiedź niesakramentalna. Jednak może bardziej jest mi w tej chwili potrzebna. Pogoda paskudna, ja mam chandrę i potrzebuję pomocy… duchowej…

— Ode mnie? To raczej ksiądz jej udziela. Ksiądz już nie pamięta, jak przyszedłem dwa lata temu, bo nie widziałem już żadnych szans przed naszym małżeństwem.

— Pamiętam doskonale. Tego dnia napisałem list do biskupa z prośbą o zwolnienie mnie z obowiązków kapłańskich. I kiedy przyszedł pan powiedzieć, że rozlatuje się pana małżeństwo, powiedziałem sobie od razu w duchu, że coś trzeba ratować. To był instynkt. Postanowiłem wytrwać w kapłaństwie, żeby ratować pana rodzinę. Nie, nie chodzi, o to, że codziennie zamierzałem doglądać waszego życia. Czułem jednak, że nie mogę panu przyklasnąć i powiedzieć, ma pan rację, wszystko jest warte funta kłaków, niech to potop zaleje… Nie mogłem też pana namawiać do wytrwania w małżeństwie, sam chcąc porzucić kapłaństwo. Taka resztka przyzwoitości… Jednak nim zacznę swoje, niech mi pan tylko powie: jak z wami?

— Różnie, są wzloty i upadki, ale trzymamy się razem.

— Czyli wszystko w porządku. O rozwodzie już pan nie myśli.

— Rozwód… Kiedyś żonę Billy’ego Grahama zapytano z okazji 50. rocznicy małżeństwa, czy przez te wszystkie lata myślała kiedyś o rozwodzie. I wie ksiądz, co odpowiedziała… „Nigdy, ale o morderstwie: często”. Niech mnie ksiądz dobrze zrozumie, ja takich myśli nie miałem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby moja żona o tym marzyła. Jestem koszmarnym mężem i ojcem. Matka z dziećmi na wakacjach, a ojciec się wykręcił chorobą.

— Widzę, że nie jest najgorzej, stać pana na żarty, a wtedy chciał się pan powiesić. Jak pan z tego wyszedł? Nie sądzę bowiem, żeby moje rady cokolwiek pomogły.

— Coś pomogły. Powstrzymały mnie od głupoty na parę godzin. Tak naprawdę uratowało mnie wtedy coś zgoła niepoważnego. Ludzie niepoważni otrzymują widać niepoważny ratunek. Wypiłem wieczorem chyba butelkę i włączyłem telewizor. Leciało jakieś romansidło, rozczulające, jakby na nasz temat, tylko z większą dozą tragizmu. Rozkrochmaliłem się i nagle wezbrało we mnie takie cholerne pragnienia dobra, wynagrodzenia żonie… Tak więc uratowało mnie pół litra i kiczowaty film. Potem zrozumiałem, że moje użalanie się nad sobą było równie kiczowate… Dopiero wtedy zacząłem się modlić i podziękowałem Bogu za uratowanie naszego małżeństwa. Przedtem się do Niego nie zwracałem. No dobrze, ale to przecież ksiądz chciał się wygadać. Co u księdza? Patrząc z boku, zawsze mi się wydawało, że ksiądz jest idealnym… księdzem.

— Naprawdę? Wie pan, staram się być uczciwy i… staranny w tym, co robię, ale to nie jest to. Od wewnątrz jestem wypalony.

— Wypalony?

— Tak. Proboszczem. I sobą. Proboszcz mnie przygniata, a ja jestem tak słaby, że się temu poddaję. Jakoś mimo wszystko próbuję, ale… Mam propozycję. Mówmy sobie po imieniu. Nie wypijemy co prawda brudzia, ale tak będzie naturalniej. W końcu jesteśmy chyba rówieśnikami. Ja się urodziłem dokładnie wtedy, gdy umarł Stalin, 5 marca 1953 roku.

— A ja 28 czerwca 1956 roku.

— No to, coś nas łączy. Co ja to chciałem powiedzieć… No właśnie, na zewnątrz to jakoś wygląda. Prowadzę w parafii grupę młodzieżową i pielgrzymkową. Ale wiesz, jak powiedział ktoś mądry, wiara oznacza to, jak zwracasz się do Boga, kiedy jesteś sam.

— No i?

— Jak jestem sam, to jestem sam.

— Mogę tyle powiedzieć, co cię słyszę na kazaniach. Są po prostu cudowne. Wiem też, jak podobają się ludziom…

— Tak, tylko że mówię o Bogu, o którym czytam w książkach, o którym snuję refleksję, ale nie o Bogu, który mieszka we mnie. Zrobiłem nawet doktorat z teologii. Jednak ta wiedza zamiast radości, przysporzyła mi tylko kłopotów. Zaczęto pode mną kopać. Po jakimś czasie nabrałem obrzydzenia do ludzi Kościoła. Wiem, że to za mocne słowa, ale tak to czułem, kiedy dwa lata temu przyszedłeś do mnie ze swoim problemem. Parę świństw i moje kapłaństwo w gruzach. Ambicja. Zżarła mnie ambicja. Parę lat starałem się, jak głupi, ale za wszystko byłem krytykowany. No to powiedziałem: mam was gdzieś, schodzę do podziemia. Doskonale wiem, że to jest postawa dziecka, że im bardziej w kapłana biją, tym powinien być radośniejszy, ale nie potrafię. Uważam, że Kościół mnie zniszczył. Papież mówi, że człowiek jest drogą Kościoła, a ja dodaję: i Kościół bardzo lubi po tej drodze deptać. Większość księży, cokolwiek powiedzieć, to wrażliwe dusze, i łatwo je zranić na zawsze.

Jerzy wstał nagle, przeciągnął się, jakby chciał wszystko z siebie wszystko zrzucić.

— Włączę jakąś muzykę. Lubisz filmową?

— Tak, pod warunkiem, że nie jest to Pożegnanie z Afryką.

— Nie, ja od paru tygodni słucham tylko Misji Ennio Morricone. Korzystam z nieobecności Danki, która zakazała mi już tego puszczać.

— Może być. Słuchałem tego do oporu pięć lat temu. Byłem wtedy takim szczęśliwym księdzem.

Po chwili pokój wypełniły dźwięki rajskiej muzyki. Kojące strumienie fletów.

— Ale co to wszystko oznacza? — niespodziewanie powrócił do przerwanej rozmowy Jerzy. — Że nie wierzysz? Że jesteś księdzem dlatego, żebyśmy my byli nadal małżeństwem? Jeśli tak, to jesteś zwolniony z tego obowiązku. My się już raczej nie rozpadniemy.

— Od tej strony patrząc, to jest więcej takich rozpadających się małżeństw w naszej parafii. Mógłbym więc być do końca życia kapłanem jako całopalna ofiara, ale nie. Potem dorobiłem sobie nową motywację, by trwać w kapłaństwie. Zacząłem odtwarzać w drobiazgach chwilę mojego powołania. I doszedłem do wniosku, że to wszystko było bardzo prawdziwe, że Bóg naprawdę chciał, żebym był księdzem. Teraz nie rozumiem tego, co się ze mną dzieje. Jestem duchowo sparaliżowany. Może ten brak zrozumienia jest moją ofiarą? Może to, że na zewnątrz wydaję się ludziom idealny, a wewnątrz płaczę, nie jest zakłamaniem? Nie mogę przecież każdego porażać swoim zwątpieniem. I wierzę, że kiedyś mi to Bóg wynagrodzi, że to minie. Mam też taki powód bardziej przyziemny, chcę pochować jako ksiądz moich rodziców. Uważam, że im się to ode mnie należy.

— Słuchaj, a co na to twoi koledzy?

— Każdy ciągnie swój wózek, nie chcę im dokładać.

— To głupie…

— My prawie nie mamy z sobą kontaktu. Każdy ledwo dyszy. Nawet próbowałem… Jeden powiedział, że jego ratuje różaniec, że dawno by się wyłożył, gdyby nie miał tej dyscypliny. Nie wiem, jeżeli kapłaństwo ma zależeć od różańca… To takie pojmowanie go jako gimnastyki. Zrozum mnie dobrze, wiem, co znaczy modlitwa. Modlę się codziennie, ale mam wrażenie, że mówię do Boga, a słyszę siebie. Drugi kolega powiedział mi, że mam jechać do Medjugorije. Tam znajdę siły do kapłaństwa. Może nawet to zrobię, choć jestem sceptycznie do tego wszystkiego nastawiony. Mówią, że Medjugorije jest głównie dla sceptyków. Mój kolega pierwszy raz był tam pięć lat temu. Od tej pory jeździ tam co roku. Mają całą grupę medżugorystów. Cały rok tym żyją. Może pojadę wbrew sobie. Jeżdżą tam nawet niewierzący i ponoć coś się z nimi dzieje.

— Powiedz mi, Wacław, czy tyle samo jest rozbitych księży, co porozbijanych małżeństw?

— Nie wiem. Na zewnątrz nie wygląda to tak źle. Odchodzą w sumie jednostki. Poza tym odejście księdza jest z reguły zaskoczeniem dla parafii, dla proboszcza i przede wszystkim dla biskupa. W zeszłym roku odszedł ksiądz, najświętszy z możliwych. Biskup powiedział, że prędzej by sądził, że on sam się załamie. Nie wiadomo, kiedy kogo, co dopadnie. Słabeusze tacy, co ledwo zostali wyświęceni, potem są najlepszymi księżmi, a w tych najlepszych nagle szlag trafia. Na przykład mój kolega na poprzedniej parafii. Ksiądz, którego naprawdę wszyscy kochali i podziwiali. Miałem wobec niego zawsze kompleksy. Nie miał żadnych oporów w kontaktach z ludźmi. Otwarty, dobry. Niektórzy mówili, że do przesady. Koledzy po święceniach w większości kombinowali, jak tego „malucha” zdobyć, a on postanowił za nic nie brać pieniędzy i nigdy w życiu nie mieć samochodu. Z parafii chciał zrobić zakon franciszkański o najostrzejszej regule. Miał kłopoty z proboszczem, bo wpuszczał na plebanię różnych biedaków i wykolejeńców. Często go okradli, ale tylko się z tego cieszył. Nic to go nie uczyło. Powiedziałbyś święty Franciszek. I ta dobroć go zgubiła. Był tak dobry, że zakochała się w nim katechetka. Też wspaniała osoba. Bardzo ją lubiłem, więc może dlatego od razu nie spostrzegłem, co się święci. Wiesz, było tak, że najpierw ja z tą katechetką dużo współdziałałem i bałem się, że te moje podejrzenia to są urojone ambicje albo zazdrość. Nikt nic nie widział. Oprócz dzieci. Podrzuciły katechetce pudełko z ropuchą. Dołączyły też karteczkę z napisem: „Przemienisz się w nią, jak nie zostawisz naszego księdza”. Dziewczyna dostała najpierw rozstroju nerwowego. Trwało to parę tygodni, a potem nastąpiły szczęśliwie wakacje szkolne. Tadziu — mój kolega — próbował się bronić. Zamykał się w kościele i płakał. Wkrótce stwierdził, że ma dwa powołania. Dziewczyna też płakała. Powiedziała, że wyjeżdża jak najdalej, że to ona jest wszystkiemu winna. Usłyszała, że jest egoistką, bo „interesują ją tylko własne wyrzuty sumienia”.

— Niezły demagog. I to on ci wszystko opowiedział?

— Nie, o wszystkim opowiedziała mi katechetka. Szukała u mnie pomocy, choć nie wiem, czy ją naprawdę chciała znaleźć. Raz mówiła, bym ją z tego wyrwał, drugi raz, że o naszej rozmowie nie może dowiedzieć się Tadziu.

— A ty co?

— Próbowałem. Poszedłem do Tadzia i chciałem delikatnie rozpocząć rozmowę. Wyczuł od razu, że wiem o wszystkim. Powiedział, że jak tylko wykonam najmniejszy ruch, to wejdzie na ambonę i wyciągnie wszystkie brudy. Był tak napięty i zdesperowany, że mu uwierzyłem. Zdałem się na wolę Boską. Potem wszystko im się poplątało i załamało. I z tego nastąpiło jeszcze bliższe zjednoczenie i dziewczyna zaszła w ciążę. Pojechali do Rzymu, poszli na audiencję Papieża, licząc na jakiś cud, że Papież na nich spojrzy i się coś odmieni albo że każe im przejść do Kościoła anglikańskiego. Podobno święcie w to wierzyli. Cud się jednak nie stał. Urodziło się dziecko i Tadziu porzucił kapłaństwo. Boże, po co ja ci to wszystko opowiadam?

Jerzy pokręcił głową.

— To co, na pewno się nie napijesz?

— Nie, nie odbieraj mi tej satysfakcji, że nad czymś panuję. Tak, ale miałem ci mówić o sobie, a zszedłem na obmawianie bliźnich.

— Powolutku, dojdziemy i do ciebie. Słuchaj, a z tym naszym proboszczem w ogóle się nie daje porozmawiać?

— Nie, on z nikim nie rozmawia. A mnie nie lubi w dwójnasób. Nie cierpi inteligentów i nie może znieść, że mam doktorat. Próbowałem nawet z nim nawiązać kontakt, ale to niemożliwe. Przez trzy lata, jak tu jestem na parafii, proboszcz ani razu ze mną nie porozmawiał jak z człowiekiem. Oprócz zdawkowych zdań o pogodzie, rozkładzie zajęć, nigdy z sobą nie rozmawialiśmy.

— Czy to jest możliwe? Ja z Danką się kłócę parę razy w tygodniu.

— Kłótnia jest oznaką miłości. Miłość to jest móc się z kimś pokłócić. To jak burza w przyrodzie. U nas nie ma żadnej burzy ani w ogóle przyrody. Kompletna martwota. Proboszcz jest zbyt wielkim dyplomatą, żeby doprowadzić do kłótni. To jest cała sztuka dyplomacji. Kogoś nie cierpieć i okazywać mu to za pomocą miłego uśmiechu. On wypracował cały system zachowań prowadzący do mijania się. Zawsze miły, ale nie do uchwycenia, jakby nasmarowany oliwą. Przez te trzy lata był raz w moim pokoju. Zaprosiłem go na mecz. Dał się namówić, bo sam nie miał anteny, która odbierała tę transmisję, a to był jakiś ważny finał. Naszykowałem się. Miałem w pogotowiu kawę, koniak, ciastka. Proboszcz po kolei za wszystko podziękował. Bardzo grzecznie, ale tak się składało, że nie mógł, akurat wtedy.

— Jego w ogóle nie interesuje, co robisz?

— Interesuje, mam wrażenie, że odwiedza mnie, ale wtedy, gdy mnie nie ma.

— To, czemu nie zamykasz pokoju?

— Nie chcę rezygnować z tej jedynej formy kontaktu. Wiesz, jestem takim pisarzem amatorem. Piszę, co mnie boli. I myślę, że on to czyta. Pisanie to moja jedyna terapia.

— A spowiedź?

— Od lat żadna spowiedź naprawdę mnie nie oczyściła. Nie potrafię się otworzyć. Po raz pierwszy otwarłem się przed kobietą. Była pierwszą osobą, a raczej człowiekiem, przed którym się otworzyłem. Przedtem się otwierałem przed Bogiem. I tej kobiecie wyznałem to, czego nie udawało mi się wyznać przed spowiednikiem.

— Mam wrażenie, że przede mną też jakoś jeszcze nie możesz się otworzyć.

— Myślisz pewnie, że skończyło się wszystko w łóżku. Otóż nie. Jednak boję się następnej takiej spowiedzi, dlatego przyszedłem do ciebie. Czuję się tu bezpieczniej, przed samym sobą.

— Żeby ci coś powiedzieć, to muszę wiedzieć. Twoim problemem jest kobieta?

— Myślę, że nie. Jest potworny kryzys, ciemność, samotność i kobieta wydaje mi się czasem ratunkiem, ale chyba nie chodzi o kobietę. Przynajmniej tak się łudzę… Uczciwie na sprawę patrząc, to ja otwieram bramy do swego wnętrza i chcę być zdobyty, nie wiem przez co. Przez Boga czy kobietę…

— Słuchaj, popadasz w jakieś abstrakcyjne gadanie, jakbyś sam siebie chciał oszukać.

— Zastanawiam się, co ważniejsze, być księdzem czy dobrym człowiekiem.

— Słuchaj, ale ty jesteś księdzem. Masz być dobrym człowiekiem jako kapłan.

— A może kapłaństwo jest tylko jakąś drogą do człowieczeństwa, drogą do tego, żebym był lepszym Wackiem. Kiedyś była taka siostra Uśmiech. Śpiewała cudowne piosenki o Bogu, a potem zrzuciła habit i powiedziała, że zakon był dla niej najlepszym przygotowaniem do małżeństwa. Albo mój kolega kursowy, kiedyś wybitny duszpasterz, a teraz wielki działacz polityczny. Mało kto wie, kim był w przeszłości, a on w wywiadach stwierdza tylko tajemniczo, że skończył świetną uczelnię. Wiesz, zastanawiam się, jakim byłbym człowiekiem, gdybym nie był księdzem.

— Nie chcę wulgaryzować problemu, ale ta samotność pada wam trochę na łeb. Jakbyście mieli rodzinę i musieli się martwić, jak związać koniec z końcem, to byście trochę inaczej myśleli. Świeccy głupieją, jak mają za dużo pieniędzy, a wy…

— Powiedz, czy ktoś taki żałosny jak ja może być księdzem?

— Oczywiście.

— Pomimo słabości?

— Może właśnie dlatego. Najpiękniejsza jest w życiu wierność. Trwać, nawet bez wielkich uniesień, bez wielkiej miłości. Ja teraz, z perspektywy patrząc, myślę, że to nasze codzienne szare ścieranie się z całą mizerią życia jest czymś najpiękniejszym w małżeństwie. Czy ty wiesz, jak ja Bogu dziękuję, że takiemu cherlakowi dał łaskę wierności? Ja się też bałem, że nasza nędza nas rozwali, ale akurat nas wzmocniła.

— I co? Przyjdziesz i będziesz słuchał, jak będę głosił ludowi nauki moralne. Przecież cię weźmie obrzydzenie. Mój profesor w seminarium mówił, że ludzie bezbłędnie wyczuwają, czy ksiądz żyje słowem, które głosi. A to moje życie mówiłem ci, jakie jest.

— No jakie? Pokorne. Gdybyś lewitował nad posadzką, pewnie byśmy z sobą dziś nie rozmawiali. Nic ci innego nie doradzę, musisz cierpieć, żeby nie cierpieć więcej. Najłatwiej w bólu popełnić głupotę. Ale ty tego nie zrobisz.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Bo odstawiłeś alkohol.

Po powrocie, zobaczył na biurku karteczkę z informacją, by zgłosił się do proboszcza, bez względu na porę. Zauważył też, że znikła teczka z opowiadaniem. Właśnie minęła dwunasta. Wbiegł na piętro i lekko dysząc, zapukał do drzwi.

— Od dłuższego czasu chciałem z księdzem porozmawiać.

— Nie wyczułem tego.

— Wielu rzeczy ksiądz nie wyczuwa. Na przykład, co księdzu przystoi, a co nie. Chodząc w tej śmiesznej czapeczce, ośmiesza ksiądz nie tylko siebie. Ale bardzo przepraszam, to w końcu księdza sprawa. Muszę księdzu się przyznać do drobnego grzeszku. Otóż w czasie dość długiej księdza niebytności bardzo potrzebowałem planu katechezy i byłem zmuszony wejść do księdza pokoju. Zrobiłem coś wbrew swojej życiowej zasadzie. Ksiądz chyba zauważył, że staram się nie wkraczać w cudze życie.

— Tak.

— I, niestety, dziś musiałem postąpić wbrew sobie. Natrafiłem bowiem w księdza pokoju, szukając wspomnianego planu, na dość nieoczekiwane dla mnie zapiski. Nigdy bym się nie posunął do tego, żeby czytać cudze notatki, ale sprowokował mnie tytuł. „Wyznania mojego proboszcza”. Wiem, że ksiądz nie ma hamulców i w poszukiwaniu rozgłosu rok temu był ksiądz nawet zdolny opublikować to, co było treścią księdza spowiedzi.

— Wyjaśniałem już, że to nie miało nic z wspólnego z jakąkolwiek rzeczywistą spowiedzią.

— Nieważne. Ksiądz może nawet pisać o krasnoludkach, a ludzie pomyślą, że to prawda. Znając księdza zapędy, poczułem się upoważniony, wręcz zobligowany do przejrzenia takiego tekstu. Rzeczy, które tam wyczytałem, zatrwożyły mnie. Chyba nie zamierza ich ksiądz opublikować? Kategorycznie się temu sprzeciwiam. To są problemy, które trzeba powierzyć spowiednikowi, proboszczowi, ewentualnie iść z nimi do biskupa. Widziałem od dawna, że coś księdza dręczy. Po czterdziestu latach kapłaństwa wystarczy, że spojrzę na człowieka, i wiem, co w nim siedzi.

— A mnie się ciągle wydaje, że człowiek jest zbyt wielką tajemnicą, żeby mógł ją pojąć drugi. Co do mnie też ksiądz się myli. To nie są moje problemy. Piszę to, co widzę, co słyszę.

— A może zamiast żyć cudzym życiem, zająłby się ksiądz trochę swoim.

— Zawsze mi się wydawało, że powołaniem księdza jest otwierać się na problemy innych. Roztrząsam te problemy profilaktycznie, bym umiał sobie z nimi poradzić, gdy mnie dopadną.

— Ja wiem, że ksiądz ma mnie za idiotę. Nie sądzi jednak ksiądz, że jestem aż tak naiwny, że nie potrafię się domyśleć, że w księdza opowiadaniu skarga na proboszcza, który przez trzy lata nie rozmawia ze swym wikarym, odnosi się do mnie, to znaczy nie dotyczy księdza.

— Wie ksiądz, literatura polega na tym, że miesza się fikcję z rzeczywistością, żeby coś powiedzieć, a nikogo nie zranić.

— A może do księdza rzeczywistości się coś innego wmieszało? Na przykład kobieta? Może to z nią do tak późnej godziny spędzał ksiądz czas poza parafią. Nie mówię o innym towarzyszu, „Johnnie Walkerze”, z którym ksiądz wyszedł. No, ale tu ksiądz ma alibi, bo nie pije.

— Nie, czemu? Aha, ksiądz znowu mówi o opowiadaniu. W małych ilościach i dobrym gatunku piję… Jeśli ksiądz nie wierzy, mogę chuchnąć.

— Ksiądz jest nie tylko bezczelny, ale prostacki.

— Może raczej zraniony. Kobiet jest w istocie wiele w moim życiu. Jak ksiądz wie, prowadzę grupę modlitewno–pielgrzymkową, składającą się w 90 procentach z kobiet. Ale akurat dzisiejszy wieczór spędziłem z mężczyznami. Mieliśmy cokwartalne spotkanie naszego rocznika z seminarium. No to zaniosłem, co miałem najlepszego.

— Czyli to motto do księdza opowiadania też jest zmyślone. Może je księdzu przeczytam: „Jeżeli celibat będzie tylko wymogiem prawnym albo czymś użytecznym, bo dzięki niemu będę miał więcej czasu dla ludzi, to nie sądzę, żeby to na długo wystarczyło. Jeżeli celibat nie będzie formą miłości, i to takiej, na którą w pewnym sensie nigdy nie będzie pełnej odpowiedzi — to, co tu dużo mówić: przychodzi noc, człowiek się kładzie do łóżka i… brak kobiety”. Ksiądz przecież się nawet pod tym podpisał. „Ksiądz Wacław O.”. Dziwne tylko, że nie swoim ulubionym pseudonimem: Groser. Chociaż całym nazwiskiem ksiądz też się nie ośmielił podpisać.

— Jakim nazwiskiem?

— Olbrycht, księdza prawdziwym nazwiskiem.

— To jest cytat z księdza Wacława Oszajcy. Jego głos z takiej pięknej dyskusji o celibacie, która była przed laty w „Znaku”.

— Jaka szkoda, że nie czytuję moderny, ale rzeczywiście te słowa, jak przypuszczam, księdza duchowego mistrza to piękny znak księdza tęsknot.

Zapadła cisza. Kompletna. Żeby chociaż zegar tykał. Nic. Po chwili odezwał się ksiądz Wacław.

— Niech mi ksiądz powie, czy można być księdzem, nie kochając ludzi. Będąc całkowicie samemu?

— Ksiądz myśli o sobie czy o mnie?

— Tak w ogóle.

— To jeżeli w ogóle, to wie ksiądz, zrobiła się druga w nocy. Mimo wszystko dziękuję, że znalazł ksiądz dla mnie chwilę o tak późnej porze. Aha, zwracam opowiadanie. Nie rozumiem, niestety, skąd ten tytuł. Przyznam się, że byłem trochę zawiedziony. Spodziewałem się czegoś o sobie dowiedzieć.

— Przykro mi, ale też nie wiem, skąd się wziął. Przypuszczam, że będzie ciąg dalszy. Podobno wielkim pisarzom to się zdarza, że kiedy się biorą do pisania nie wiedzą, o czym chcą pisać.

— Może pisanie takich bzdur zostawiłby ksiądz świeckim. Oni mają do tego większy talent. Jest tyle rzeczy do zrobienia w parafii. Ja też mam swoje ambicje, ale ich nie realizuję, bo wiem, jaka jest hierarchia ważności.

W holu stały spakowane kartony i dwie walizki. Wszystko rozegrało się bardzo szybko. W miesiąc po jedynej w historii rozmowie z proboszczem ksiądza Wacława poinformowano o przeniesieniu do innej parafii. O „decyzji władzy duchownej” dowiedział się chyba ostatni w parafii. Nigdy nie padło żadne zdanie ze strony proboszcza. Czy zadecydowało to niefortunne kazanie księdza Wacława w dwa dni po rozmowie? Powiedział w nim, by się nie dziwić, że młodzież gromadzi się wokół Owsiaka, bo on, cokolwiek o nim powiedzieć, coś jej proponuje. „A co nasz Kościół ma jej do zaoferowania” — spytał dramatycznie. Proboszcz siedzący przy ołtarzu przymknął tylko oczy. Pamiętam, bo mój synek powiedział: „Zobacz tato, proboszcz śpi”. On jednak nie spał. Nie skomentował też kazania ani jednym słowem. Nie było już żadnej nocnej ani dziennej rozmowy. Proboszcz był człowiekiem czynu. Następnego dnia pojechał do Kurii. Choć, prawdę powiedziawszy, jeździł tam regularnie przynajmniej raz na dwa tygodnie. Jedno niemądre kazanie mniej czy więcej. „Decyzja władz” musiała zapaść wcześniej.

Pożegnanie księdza Wacława było prawdziwą manifestacją. Parafianie płakali, choć proboszcz powiedział, że przeniesienie ks. Wacława jest dla niego awansem i kto wie, czy nie jego ostatnią placówką. Delikatna sugestia objęcia probostwa. Wszyscy byli wzruszeni, szczególnie gdy ksiądz Wacław publicznie podziękował za całe dobro, którego doświadczył od proboszcza, za wszystko, czego się od niego nauczył. Na pamiątkę tej wdzięczności kupił proboszczowi stułę. Co prawda słyszało się tu i ówdzie, że między proboszczem i wikarym były jakieś tarcia, ale tak przecież zawsze się mówi. „Parafia to jest wspólnota miłości. Nigdy tej miłości nie zapomnę”. To było ostatnie zdanie księdza Wacława, które powiedział od ołtarza w parafii św. Mikołaja.

Pożegnanie z Afryką
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze