Człowiek z drzewa
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

W zeszłym roku zmarła moja matka. Miała 82 lata. Zmarła, w jej przypadku, jest określeniem nieodpowiednim. Uśmiechnęła się i przestała oddychać. Błogosławiona śmierć. Przeżyła ojca o czterdzieści jeden lat. Kiedy zmarł, miała czterdzieści jeden, a więc dokładnie połowę życia przed sobą. Tata na łożu śmierci nakazywał jej powtórnie wyjść za mąż, ale to nie mieściło się w jej katolickiej wizji świata czy raczej wieczności. Co miałaby począć z dwoma mężami w niebie? Jak spojrzałaby Felkowi w oczy, choć to on ją zobowiązywał do poszukania swego następcy?

Zająłem w domu jego miejsce. Czy dlatego zostałem starym kawalerem? Powiedzmy, nie rozwinąłem skrzydeł, choć kilka razy zrywałem się do lotu. Nie obwiniam nikogo, że nie doszedłem do ołtarza. Ani niedoszłych żon, ani siebie, a najmniej matkę. W żaden sposób mnie nie pętała, nie więziła. Wręcz zachęcała do poszukania synowej. Tak było mi zapisane w górze. Byłem szczęśliwy. Pochłaniała mnie praca zawodowa. Nawet nie zauważyłem, że przekroczyłem pewne limity wiekowe na założenie rodziny. Zresztą wszystko jeszcze może się zdarzyć. Moja matka chrzestna wyszła za mąż, mając 72 lata, i od tamtej pory korzystała z wszelkich uciech przynależnych młodym małżonkom. I to nieprawda, że człowiek w pewnym wieku nie potrafi się już zmienić, nagiąć do drugiego. Ciotka robiła po ślubie rzeczy, które były zaprzeczeniem jej wszelkich cnót staropanieńskich.

Po śmierci matki byłem wolny. Teraz już na pewno mogłem pokierować swoim życiem, jak chciałem. Jednak moim pierwszym pragnieniem nie było wcale znalezienie żony. Od wielu lat marzyłem, by uciec z miasta. Całe życie mieszkałem w centrum. Spałem pośród tramwajów i sznurów samochodów, wdychałem spaliny i wszelkie miejskie trucizny. Podobno z latami ludzie się przyzwyczajają do hałasu i smrodu . Mnie się to nie udało. Choć, tu znowu posłużę się rodzinnym przykładem, mój stryj Kazimierz, który całe życie pracował na kolei, tak przywykł do wszelkich skrzypień i łomotów, że nie potrafił zasnąć, jeśli przy łóżku nie było włączone na cały regulator radio.

Ku mojemu zupełnemu zaskoczeniu matka zostawiła mi trochę pieniędzy, które odkładała na czarną godzinę. Sumka była na tyle pokaźna, że starczyłoby nie tylko na czarną godzinę, ale na kilka czarnych lat. Mnie starczyła na kupno starej chaty w Puszczy Nadnoteckiej. Pomógł mi w tym kolega, który zajmował się pośrednictwem nieruchomościami. Kiedy zawiózł mnie w to miejsce, pomyślałem, że dostałem jakąś niespodziewaną, ale zasłużoną nagrodę za… No, jakaś sprawiedliwość w końcu musi być. Potraktowałem ten uśmiech losu jako rekompensatę za moją życiową cierpliwość.

Kochałem naturę, zapuszczałem się w nią, ale nie byłem jej znawcą. Las zawsze był dla mnie ścianą zieleni, a dochodzące głosy – ptasim chórem. Nie rozróżniałem solistów. Wstyd. W różnych dziedzinach życia starałem się być erudytą, lecz na tym polu byłem ignorantem. Kiedyś przeczytałem zdanie profesora Stanisława Kota: „Zbrodnią jest nie wiedzieć”. I rzeczywiście w życiu zwykle przeżywałem rodzaj strachu, że czegoś nie wiem, że zostanę przyłapany. Zdaję sobie sprawę, że jest to postawa nonsensowna, bo przecież jesteśmy w stanie osiągnąć tylko mikropoznanie czegokolwiek, nasza wiedza nie jest nawet kroplą w oceanie, ale tak czy owak opinia profesora Kota utkwiła mi w świadomości. Wzmacniał ją mój przyjaciel Zdzisiek, który zwracając się do mnie w jakiejkolwiek sprawie, zaczynał: „Czytałeś oczywiście…” – tu padało nazwisko jakiegoś egzotycznego dla mnie autora, „Widziałeś, oczywiście…” – i tu wymieniał modnego, aczkolwiek dla mnie obcego reżysera, itp., itd. Najgorsze były kombinacje, gdy wymieniał dzieła jakiegoś autora, którego naprawdę – tak mi się wydawało – należało znać, a ja… ciemność absolutna. Zamiast żachnąć się asertywnie: „A skąd, cholera, mam go znać?”, udawałem i potakiwałem ze zrozumieniem.

Największe obszary mej niewiedzy rozpościerały się właśnie w dziedzinie przyrody. A zwłaszcza ornitologii. Może rozpoznałbym kosa, gołębia czy sowę. Nie istniały jednak dla mnie sójki, skowronki, lelki, gile. Wszystko, co w powietrzu latało, było dla mnie ptactwem – dużym i małym, ewentualnie szarym i kolorowym. Postanowiłem nadrobić zaległości. Kupiłem kilka atlasów ptaków, a także płytę z ich głosami.

Wziąłem kilkumiesięczny urlop od życia, od pracy, w której jako wolny strzelec – tłumaczę literaturę z trzech języków – sam byłem sobie kierownikiem. Wyjechałem do mojego domku przy lesie we wsi noszącej uroczą nazwę Bonownik, od bonus – dobry. W tym roku nie planowałem żadnych remontów. Dom wymagał kilku napraw, inwestycji, ale nie aż tak śpiesznych. Chciałem szybko poznać okolicę, wydeptać ścieżki. Większość codziennych spacerów zaczynałem od kontemplacji znajdującego się w odległości kilometra ode mnie jeziora Dzionki. Nieosaczone przez nikogo, jakby istniało tylko dla mnie. Siadałem na skarpie obok niespotykanego drzewa. Ze wspólnego pnia wychodziły dwa pnie rozkładające się w znak V. Pnie przynależące do dwóch różnych gatunków. Jedno ramię stanowiła brzoza, a drugie – buk. Uroczy mezalians układający się w wiktorię.

Cisza wprost kłuła. Nawet głosy ptaków w tym uroczysku były jakby limitowane. Tylko od czasu do czasu zrywały się z sykiem pływające po jeziorze łabędzie.

Nasyciwszy się mikroklimatem – uwielbiałem unoszące się rankiem opary – zapuszczałem się w las. Czas spędzałem głównie na podglądaniu i fotografowaniu ptaków kupioną specjalnie w tym celu cyfrową lustrzanką z dodatkowym obiektywem, dzięki któremu tuż przed oczami miałem okazy w rzeczywistości oddalone nawet o sto metrów. Fotografią parałem się od lat, ale to dopiero po sprowadzeniu się do Bonownika kupiłem sobie półprofesjonalnego Nikona.

W domu konfrontowałem moje zdjęcia z podręcznikami. Szczególną frajdę stanowiła lektura Kulturalnego atlasu ptaków Kruszony, w którym podniebne istoty były przywoływane z całym arsenałem skojarzeń, wyobrażeń ludowych, mitów literackich. Po dwóch tygodniach moich łowów mogłem od biedy nazwać się ornitologiem amatorem. Powtarzam, „od biedy”, każdy bowiem „neopasjonat” dość szybko chwyta pewne rudymenta, dzięki którym może oszacować, jak głęboka jeszcze przed chwilą była jego niewiedza. Nie oznacza to jednak, że może uznać się za wtajemniczonego.

Dwudziestego trzeciego maja… Zapamiętam tę datę na zawsze. Zapuściłem się w dorodny las świerkowy, który posadzony był na tyle rzadko, że słońce operowało w nim swobodnie i drzewa nie musiały walczyć o dostęp do światła. Rosły dorodne jak na ilustracjach do bajki o Czerwonym Kapturku. Nagle w koronach drzew usłyszałem głos wilgi. Tak, byłem pewny, że to ona. Głos układał się w przeciągły świst „zofiija”. Zacząłem nerwowo wypatrywać ptaka. Mignęła mi żółta plama, która była potwierdzeniem mego domysłu. Nie mogąc jednak odnaleźć jej ponownie, zacząłem wątpić, czy nie było to szczególne załamanie się promieni słonecznych, które przechodząc przez igliwie, tworzyły wielobarwne witraże. „Zofiija”, usłyszałem znów za plecami, odwróciłem się gwałtownie. Przyłożyłem wizjer aparatu do oczu i błądziłem w górze. Wiadomo, że płochliwe wilgi trzymają się korony, niezwykle rzadko sfruwając na ziemię. W pewnym momencie wśród igliwia dostrzegłem jakieś kolory. Fiolet? Czerń? A więc nie wilga. To nie jej kolor ani wielkość. Nie mogłem zrozumieć. Żaden ptak nie mógł być tak ogromnych rozmiarów. Może to kilka ptaków zbiło się w gromadę?

Zacząłem szukać miejsca, z którego mógłbym dotrzeć do tajemniczego obiektu. I nagle… pociemniało mi w oczach. W obiektywie zobaczyłem twarz człowieka. Schyloną do dołu, uśmiechniętą, a może raczej wykrzywioną w grymasie. W okularach słonecznych? Albo?… Boże! Przeszyła mnie od razu myśl: trup. Zadrżałem. Oddaliłem się od znaleziska, mając nadzieję, że okaże się tylko optycznym złudzeniem, sennym koszmarem czy też dokonaniem jakiegoś dowcipnisia. Wróciłem po paru minutach. Twarz nie znikła. Przeżegnałem się i zadzwoniłem na policję.

Wyszedłem przed las i czekałem w umówionym miejscu.

Po półgodzinie pojawił się radiowóz. Zaprowadziłem całą ekipę, wspomaganą przez dwa psy, na miejsce. Wskazałem prześwit w gałęziach, w którym ukazywała się twarz. Nie mieli wątpliwości, że odnalazłem realnego wisielca. Przymierzali się jakiś czas, aby wspiąć się na drzewo, ale w końcu postanowili zaczekać na przyjazd straży pożarnej. Oczywiście nie było mowy o wjeździe wozu strażackiego. W ruch poszły piły. Aby ściągnąć ofiarę uwięzioną w koronie świerku, trzeba było obciąć od dołu gałęzie.

Po paru minutach drzewo wyglądało jak lizak na patyku. Dostawiono do niego dwie dziewięciometrowe drabiny i ściągnięto wisielca, który, sądząc po wydziobanych przez ptaki oczach i ogólnym stanie – oszczędzę szczegółowego opisu – musiał tam tkwić od kilku miesięcy. Takie wstępne diagnozy przynajmniej usłyszałem od funkcjonariuszy. Złożyłem zeznania, opisałem, jak doszło do makabrycznego odkrycia. Wyjaśniłem, że jestem właścicielem działki oddalonej o jakieś dwa kilometry, którą posiadam od dwóch miesięcy. Z pewnością krócej, niż wisiał ten nieszczęśnik. Wskazywał na to ubiór – kurtka i skórzane rękawiczki. Samobójstwo zostało popełnione w zimowe chłody. Rękawiczki być może były nieodzowne, aby wdrapać się na szczyt kłującego świerku. Czy jednak człowiek w takiej desperacji odczuwa ból i troszczy się, by nie poranić sobie rąk?

Zasiadłem wieczorem przy butelce czerwonego wina, by uporządkować kłębiące się w głowie pytania. Chwyciłem notesik i długopis. Nieoczekiwanie z ornitologa przemieniłem się w detektywa. Po pierwsze – dlaczego człowiek przybywa z jakiegoś odległego miejsca – ustalono bowiem, że denat nie był mieszkańcem ani wsi, ani gminy, ani powiatu – wdrapuje się na szczyt drzewa, by spojrzeć w niebo, i skacze do piekła? To pytanie raczej natury psychologicznoreligijnej. Jedną sprawą jest powód, który pcha człowieka do samobójstwa, a drugą – wymyślny sposób i miejsce jego popełnienia. W ciągu swego pięćdziesięcioletniego życia słyszałem o wielu wisielcach, najczęściej wykopywali sobie krzesło spod nóg – ten przypadek był jednak niepojęty. Albo samobójca pragnął być w chwili śmierci bliżej nieba, albo chciał, by jego zwłoki nie zostały odnalezione lub – gdyby je odnaleziono po latach – by nie można ich zidentyfikować. Ukryte na wysokościach były widoczne tylko dla ptaków.

Po drugie – czy w ogóle to było samobójstwo? Co prawda trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób można by ofiarę wbrew jej woli wciągnąć tak wysoko, ale wyobraźnia mordercy znacznie różni się od wyobraźni przeciętnego obywatela. Być może powiesił – czy też powiesili – zabitą już wcześniej ofiarę w celu upozorowania samobójstwa. To wszystko jednak przeobrażało się w jakiś wyszukany scenariusz z powieści o zbrodni doskonałej.

Trzecie pytanie dotyczyło mojej osoby. Dlaczego tego odkrycia musiałem dokonać właśnie ja? Kupiłem ten kawałek raju na ziemi i po pierwszych dniach zachwytu odkrywam śmierć. Jakieś fatum?

Siedziałem do późna w nocy. Rano obudziło mnie pukanie do drzwi. Pierwsze w ogóle pukanie do mojego wiejskiego domu. W progu stał młody mężczyzna.

– Dzień dobry, przepraszam za najście. Jestem z „Kuriera”. Wiem o pana wczorajszym odkryciu – uśmiechnął się porozumiewawczo. Mrugnął, jakby gratulując dokonania. – Potrzebowalibyśmy, żeby nam pan opisał, jak do tego doszło. Ale tak z pana perspektywy, jak pan to czuł.
– A może powinien pan zapytać, czy w ogóle mam na to ochotę? – nie musiałem udawać zdziwionego i oburzonego jednocześnie.
– Oczywiście – uśmiechnął się przepraszająco dziennikarz, jednak całkowicie niespeszony.

Raz w życiu udzieliłem wywiadu, i to telewizyjnego. Dopadli mnie kiedyś na ulicy z kamerą, gdy zatrzymałem się przed plakatem filmu: Skandalista Larry Flint. Mężczyzna ukrzyżowany między nogami nagiej kobiety. Prowokacja, która była jednym z filarów akcji promocyjnej filmu Formana. Zapytano mnie, czy odbieram ten obraz jako profanację symbolu religijnego. Wstąpił nagle we mnie duch obrońcy wartości chrześcijańskich, jakbym co najmniej był członkiem ówczesnego ZChNu. Mówiłem o zadziwiającej dysproporcji w żonglowaniu symbolami chrześcijańskimi a, na przykład, muzułmańskimi. „Gdyby cokolwiek takiego przytrafiło się Mahometowi, pół skretyniałej Europy stanęłoby w obronie świętych symboli islamu”. Wypowiedziałem jeszcze kilka natchnionych zdań. Poczułem się jak zawodowiec. Cóż za błyskotliwość! Na swoje nieszczęście zapragnąłem być nagle jeszcze dowcipny. Sądząc, że już po wywiadzie, mrugnąłem do redaktora i powiedziałem, spoglądając na plakat. „A tak między nami, to nie jest najgorsze miejsce dla mężczyzny, między udami kobiety”. Ekipa filmowców odwzajemniła uśmiech.

Podekscytowany czekałem na wieczorne wiadomości. Miało to iść na kanale ogólnopolskim. Zasiadłem przed telewizorem razem z mamą. Bałem się, czy aby na pewno znajdę się w materiale informacyjnym. Jest! Pojawiłem się, wypowiedziałem jedno zdanie z polotem Jana Rokity w najlepszej formie, po czym mrugnąłem okiem do widza, a więc i mojej matki, i powiedziałem już w innej tonacji: „A tak między nami, to nie jest najgorsze miejsce dla mężczyzny, między udami kobiety”.

Matka wstała, pokręciła głową i wyszła z pokoju. Byłem jak drzewo, w które trafił piorun. Płonąłem. Próbowałem dodzwonić się do telewizji i znaleźć redaktora wydania. Nadaremnie. Nazajutrz w sklepie znajoma sprzedawczyni powitała mnie okrzykiem: „Świetnie!… Zaraz, gdy pana obejrzałam w telewizji, powiedziałam mojemu mężowi, gdzie jest jego miejsce”. Ja, stary kawaler z nikłym doświadczeniem w sprawach damskomęskich, uznany za wyrocznię w dziedzinie seksu małżeńskiego. W ciągu dnia zebrałem jeszcze kilka komplementów. Stałem się jednodniowym bohaterem. Zezowate szczęście. Pomimo sukcesu poprzysiągłem sobie: nigdy więcej wywiadów.

Pokręciłem zatem głową i powiedziałem dobitnie stojącemu w progu dziennikarzowi „Kuriera” – NIE.

Był na tyle inteligentny, że pojął, iż nie pomogą tu żadne targi. Wzruszył ramionami obrażony.

– Pana sprawa, ale my i tak wszystko wiemy.

Wiedzieli. W weekendowym wydaniu „Kuriera” ukazał się reportaż zatytułowany Człowiek z drzewa z makabrycznym zdjęciem samobójcy, makabrycznym pomimo czarnej opaski przysłaniającej twarz. Tekstu było niewiele. Za to na całą kolumnę wstawiono ekspresyjne zdjęcie ogołoconego drzewa ze zwisającym z niego sznurem z pętlą. Musiała to być inscenizacja zrobiona na potrzeby gazety, w której ktoś miał najwyraźniej swoje wtyczki w policji. Inscenizacja przekłamująca realia, gdyż w miejscu, gdzie na zdjęciu był zawieszony sznur, w istocie znajdowały się nogi mężczyzny. W rzeczywistości ciało było trzy metry wyżej, niż wskazywała na to fotografia. Z artykułu dowiedziałem się tyle, że denat – Andrzej G. – był mieszkańcem Torunia. Miał sklep drzewny, w którym handlował surowcem z całego świata. Wyszukane gatunki drewna tekowego, cedrowego, mahoniowego etc. Miał też wspólnika, który oczyściwszy firmowe konta, akurat po wzięciu potężnych pożyczek, wyjechał za granicę, do Australii. Andrzej G., zostawiony sam z długami i problemami firmy, też postanowił uciec przed odpowiedzialnością – w niebyt. Tytuł, w oczywisty sposób nawiązujący do filmów Wajdy, miał wyrażać prawdę, że drzewo było przeznaczeniem naszego bohatera.

Artykuł pomijał w ogóle pytanie, które ja postawiłem sobie jako pierwsze – pytanie o wyszukany, zagadkowy sposób odebrania sobie życia.

Dzięki Człowiekowi z drzewa stałem się nagle znany we wsi, ludzie zaczęli mi się kłaniać. Koniec z anonimowością. W ciągu dwóch dni zostałem zagadnięty przez kilku chłopów, a także sklepową, która pełniła funkcję miejscowej agencji informacyjnej. Zaistnienie w mediach już po raz drugi miało magiczne przełożenie na moją popularność.

Dwa dni po artykule wybrałem się na miejsce wypadku. Zbliżając się, usłyszałem głośne, przerywane śmiechem rozmowy. Pod drzewem stała grupka bodajże pięciu osób i rozbawiona komentowała wyczyn samobójcy. Wycofałem się, by nie dostać się w sidła ciekawskich. „Czy drzewo nie powinno być ścięte?”, zadałem sobie pytanie. „Czy po tym, co się stało, może sobie neutralnie rosnąć jako zwykły element lasu? A może jest naznaczone i musi dźwigać historię cierpienia?”. Pytania niby absurdalne… „Co będzie bardziej symboliczne: czy to ogołocone z gałęzi drzewo, czy miejsce po jego wycięciu? Może ciekawscy przychodziliby i wskazywali na pieniek?”.

Przez kilka dni próbowałem zapomnieć o sprawie, wróciłem do ornitologii. Szerokim łukiem omijałem świerkowy las.

Jedenastego czerwca koło pierwszej wróciłem z porannej wyprawy. Przed płotem stał samochód. Na kamieniu siedziała kobieta. W słońcu. Widocznie nie szukała cienia.

Miała koło czterdziestki. Brunetka, krótkie włosy, w słonecznych okularach i czarnej koszuli.

– Dzień dobry. Pozwoliłam sobie tu na pana zaczekać. Nazywam się Krystyna Guzowska.
– Stanisław Madej… – wyciągnąłem rękę na powitanie, z delikatnym zapytaniem w oczach, czemu mogę zawdzięczać tę wizytę.
– Jestem żoną tego człowieka, którego pan znalazł w lesie.

Widząc, że nadal czegoś nie rozumiem, dodała:

– Dowiedziałam się w sklepie, gdzie pan mieszka.

Spróbowałem się uśmiechnąć.

– Przychodzę do pana, ponieważ chciałabym, po pierwsze, podziękować… – urwała, spostrzegłszy moje zakłopotanie. – No tak. Gdyby nie pan, chyba jeszcze długo nie wiedziałabym, co się stało z moim mężem.

Patrzyłem, nie wiedząc, co powiedzieć. Chyba nie byłem zwiastunem dobrej nowiny, nowiny wyzwalającej. Choć podobno najgorsza prawda jest lepsza od niewiedzy.

– Mam też prośbę… Przyjechałam z nadzieją, że może wskaże mi pan to miejsce… Przepraszam, ale pomyślałam, że tylko do pana mogę się z tym zwrócić. Słyszałam, że nie chciał pan udzielić żadnych informacji dziennikarzom. I poczułam do pana wdzięczność. Bo widzi pan, w tej gazecie napisali stek bzdur…

Spojrzałem na zbliżający się samochód, prawdopodobnie kogoś ze wsi.

– Cóż, może wejdziemy do ogrodu? – zaproponowałem.

Potaknęła głową. Zbliżała się pora obiadowa, byłem już, delikatnie mówiąc, bardzo głodny. Jeśli miałem mojego gościa zaprowadzić do lasu, musiałem przedtem coś zjeść. Oczywiście mógłbym heroicznie się pogłodzić, ale… Nagle uświadomiłem sobie, że myśl spożycia w towarzystwie przygotowanego wczoraj obiadu ucieszyła mnie.

– Co by pani powiedziała, gdybyśmy zjedli wspólnie obiad? – spytałem nieoczekiwanie.
– O Boże, narobiłam panu kłopotu! – chyba jednak udawała zmieszanie.
– Ależ proszę pani, czysta radość. Gość w dom, Bóg w dom – wygłosiłem te słowa, jakbym nic innego w życiu nie robił, tylko prowadził dom otwarty.
– Nie chcę państwu…
– Żyję tu samotnie, autonomicznie.

Nie bardzo chciało mi się wierzyć, że sklepowa nie poinformowała jej, iż jestem samotnym dziwakiem, ale nie zdradzałem się z podejrzeniami.

– Pytanie tylko, czy moją wiosenną zupą wypada mi podejmować gości – zażartowałem.

Wyciągnąłem z lodówki krupnik nagotowany na żeberkach. Czynności przygotowawcze pozwalały przez chwilę pomilczeć. Kilka razy zerknąłem na kobietę. Zatopiła się w sobie. Nie próbowała ukryć smutku. Zasiedliśmy do stołu.

– Pan tu mieszka na stałe? – dyskretnie dała do zrozumienia, że dostrzega parę rzeczy w kuchni, które wymagałyby remontu.
– Próbuję. Jestem obecnie na rozdrożu. Kupiłem ten dom trzy miesiące temu. Mam też mieszkanie w mieście.
– Praca pozwala panu…?
– A tak. Wie pani, jestem tłumaczem… Mogę pracować tu na miejscu, potem wyekspediować wszystko mejlem. Choć teraz w ogóle nic nie robię, od trzech miesięcy mam urlop.
– To fantastycznie, należy pan do szczęśliwców… – urwała i posmutniała.
– Proponuję jeszcze kawę i możemy iść.

Uśmiechnęła się z aprobatą.

– Mówiłam panu, że ten artykuł był kłamstwem. Widzi pan, ja absolutnie nie wierzę w to samobójstwo. Mąż nie miał powodu… To, co tam napisali o długach, to całkowite nieporozumienie. Owszem, mąż miał kłopoty, ale wszystkie mógł pokonać. Pieniądze nie były problemem. Ten wspólnik, który niby nawiał… To był jego kuzyn. Umówili się, że będzie zza granicy przysyłał pieniądze na spłatę… Wszystko było pod kontrolą. Dziennikarz w ciągu dwóch dni zdobył pewność… Ja do dziś nie wiem, dlaczego mój mąż miałby to zrobić.

Pokiwałem ze zrozumieniem głową. Kobieta budziła we mnie większe zaufanie niż dziennikarz „Kuriera”.

– To co, idziemy?

Droga zajęła nam dwadzieścia minut. Opowiedziałem jej trochę o swej nowej pasji. Na miejscu zaproponowałem, że zostawię ją na parę minut samą. Spojrzała z wdzięcznością.

– Pół godziny? – rzuciłem i odszedłem, nie czekając na odpowiedź.

Skierowałem się ku jezioru. Po chwili oparłem się o „Wiktorię”. Uwielbiałem siedzieć pod tym drzewem, pod tą jednią przeciwieństw. „Black and white” zgodnie pięło się ku błękitowi nieba. Kilkanaście metrów od brzegu sunęła para łabędzi. Tuż przede mną spostrzegłem olbrzymią brązową ropuchę z zielonym grzbietem. Wpatrzyłem się uważniej i zobaczyłem, że to nie grzbiet, tylko zielona żaba rozpłaszczona na ropusze. Podróżowała na niej na barana. Niestety, moje braki w naukach przyrodniczych dotyczyły nie tylko ptaków. Nie potrafiłem orzec, czy są to zachowania godowe, przedczy pokopulacyjne, czy szczególny rodzaj żabiej rozrywki. A może oznaka niewolniczych relacji? Jedno jest pewne – wszystko, co obserwowałem, łączyło się w pary, nawet tak absurdalne jak moja „Wiktoria”.

* * *

Za tydzień pani Krystyna zadzwoniła z pytaniem, czy może mnie odwiedzić. Chciałaby ze mną coś omówić. Uspokajała, bym się o nic nie martwił.

Zachodziłem w głowę, o co może jej chodzić. Do czegóż mogłem być jej jeszcze przydatny? Za pierwszym razem odjechała, gdy tylko wróciliśmy z lasu. Odegrałem rolę przewodnika i myślałem: na tym koniec. Nagle coś mnie uderzyło. Czyżby ktoś pomyślał, że z tej mąki może być chleb? Czterdziestoletnia wdowa i dziesięć lat starszy od niej stary kawaler? Błyskawicznie sam siebie skarciłem w duchu za wybujałą wyobraźnię.

Przyjechała z plackiem. W porze poobiedniej. Podałem kawę na dworze, pod starą olbrzymią jabłonią.

Czekałem na rewelacje.

– Wie pan, że ksiądz uznał mojego męża za samobójcę?
– Nie…
– Tak. Powiedział, że może pochować mojego męża, ale nie powie słowa nad jego trumną. Dał wiarę policji, a nie mnie.
– Policja już coś orzekła?
– Prokuratura umorzyła śledztwo, gdyż nie mogła doszukać się udziału osób trzecich. A jeśli to była zbrodnia doskonała? Ksiądz stanął po stronie prowadzących to ułomne śledztwo.
– A pani ma jakieś swoje przypuszczenia… że ktoś miałby interes w zamordowaniu męża?
– Na tym polega zbrodnia doskonała, że motyw jest nieznany. – Przerwała. – Nie, nie mam, żadnych przypuszczeń… Tak samo jak nie mam żadnych przypuszczeń, dlaczego Andrzej mógł odebrać sobie życie. Dlaczego? Dlaczego?! – uniosła głos, jakbym był w stanie odpowiedzieć na pytanie dotyczące człowieka, o którego życiu nie miałem bladego pojęcia. – Sam pan mówił, po co piąłby się ku niebu?

Rozpłakała się. Po dłuższej chwili otarła łzy chusteczką.

– A nawet gdyby, kto z nas nie jest samobójcą? Całe życie jest igraniem ze śmiercią. Czy powinno się powiedzieć słowo na pogrzebie nałogowego palacza? Świadomie ryzykował, że zachoruje na raka. A ten, kto zginął w wypadku samochodowym, bo przekroczył prędkość? A ten, kto padł na zawał, bo gonił za pieniędzmi i wykończyły go stresy? Kto z nas nie jest samobójcą? Jakim prawem ten ksiądz obwołał się sędzią w sprawie, o której nie miał pojęcia? Tajemnica, rozumie pan, tajemnica! – kobieta załkała.

Pomyślałem, że musiała trafić na wyjątkowy egzemplarz. Mój kolega samobójca miał normalny pogrzeb. Słyszałem, że Kościół uznaje samobójstwo za efekt pewnej niepoczytalności, utraty instynktu samozachowawczego… Zamierzałem jej to powiedzieć, ale nie dała mi dojść do słowa.

– Dlatego mam do pana prośbę – powiedziała i nagle urwała, czekając, aż zachęcę ją do jej wypowiedzenia. Spytałem zatem.
– Tak?
– Chciałabym postawić przy drzewie, na którym zginął mąż, krzyż. Taki naturalny, zbity z brzozy, zresztą nieważne z czego. No, taki leśny.

Nie starczyło mi odwagi, by wyrazić swoje wątpliwości. Całkiem możliwe, że ciekawscy, którzy, jak słyszałem, niemal codziennie pielgrzymowali do drzewa pokazanego w „Kurierze”, dopuszczą się profanacji. Ale cóż, ludzie stawiają krzyże nie tylko w miejscu pochówku swoich bliskich, lecz także tam, gdzie zginęli, skąd ich dusza uleciała w zaświaty. Pani Krystyna, przypuszczam, chciała tym krzyżem zamanifestować przekonanie, że nie jest to miejsce grzechu samobójstwa. Nie skomentowałem jej pomysłu.

– Pani mąż był człowiekiem religijnym? – spytałem po chwili.
– Sama nie wiem. Wypowiadał różne sądy. Do kościoła chodził, gdy miał natchnienie. Ale dużo czytał o tych sprawach. Był takim domorosłym teologiem czy filozofem. Taki łaciaty. Wierzącyniewierzący. Może gdyby miał we mnie partnerkę… Ale ja nie lubię gdybać. Ja po prostu wierzę, tak zostałam wychowana. Tak mi jest dobrze. To wszystko jest i tak za wielkie jak na moją głowę. Andrzej uwielbiał łamigłówki. Kiedyś mnie pyta, co uważam: czy jak się skrzyżuje człowieka z lwem, to taka istota będzie nadal obiektem Bożego Miłosierdzia? Odpowiedziałam mu, że według mnie, jeśli w kimś znajduje się pierwiastek ludzki, zasługuje na Boże miłosierdzie. Nawet człowiek okaleczony jest człowiekiem. Zaprzątał sobie głowę, ile w takim stworzeniu musi być człowieka, żeby był nadal człowiekiem, a nie lwem. Kiedy powiedziałam, że to wszystko abstrakcja, stwierdził, że żyjemy w czasie, który wymaga od nas umiejętności odpowiadania na pytania. „Tak jak Pan Jezus był bezustannie stawiany pod ścianą prowokacyjnych pytań faryzeuszy, tak i my musimy nauczyć się odpowiadać”. Piotruś jest bardziej podobny do niego.

Chyba nie ukryłem zdziwienia na twarzy. Jakoś przyjąłem za oczywistość, że byli samotnym małżeństwem. Dostrzegła to.

– Piotruś, nasz synek, ma teraz cztery lata. Kiedyś próbowałam mu mówić o Bogu. A on pyta, gdzie mieszka ten Bóg. „W niebie” – odpowiadam. „W niebie? – zaśmiał się. – Tam między chmurami? To księżyc go zje”. Często patrzy na niebo i mówi: „Patrz, jak księżyc zjada chmury”.

* * *

Zaczęła przyjeżdżać co tydzień. Oczywiste było dla mnie, że nie chce przyjechać tu z synem, choć dla malca wyprawa w Puszczę Nadnotecką byłaby czymś wspaniałym. Mógłbym go zabrać nad jezioro. Ostatnio nabyłem za bezcen łódkę. Wprowadziłbym go w świat ptaków.

Za którymś kolejnym razem przyjechała z produktami na obiad. Widoczny postęp. W czasie poprzedniej wizyty przeszliśmy na „ty”. Poczułem coś na kształt radości. Nie, nie, nawet nie próbowałem nazywać tej sytuacji. Po prostu, cieszyłem się, że jestem jej przydatny.

Po kawie bez słowa wstaliśmy do wyjścia, nasze spacery do krzyża były czymś naturalnym. Napełniła butelkę wodą i wsadziła do swojej torebki, właściwie solidnej torby. Po drodze zerwała bukiecik kwiatów. Było niezwykle parno. Jak zwykle, zostawiłem ją samą pod drzewem.

„Kim jestem? Powiernikiem? Wygodnym punktem kontaktowym? Kimś obcym i bliskim jednocześnie, przed którym najłatwiej obnażyć duszę?” – rozmyślałem.

Kiedy po nią przyszedłem, zobaczyłem ją wtuloną w świerk. Przy krzyżu stały kwiatki w butelce. Odwróciła się zapłakana. Bezwiednie przytuliłem ją do siebie.

– Co się stało?

Skierowała wzrok na pień świerku. W korze wycięty był prostokąt, a w nim napis, zrobiony czerwonym grubym flamastrem: JUDASZ.

Tak jak przypuszczałem, krzyż prowokował.

– Nie przejmuj się, ludzie wypisują różne bzdury.
– Ale dlaczego właśnie taki napis?
– Takie ludowe skojarzenie: powiesił się, to Judasz. Ten napis nic nie mówi o twoim mężu. Podobieństwo polega na powieszeniu się… na drzewie – dodałem.
– Nie mogę uwierzyć… – kręciła głową. – A jeśli ten ktoś znał Andrzeja i uważał go za Judasza? – zamilkła, a po chwili powiedziała przerażona: – Może Andrzej wcale nieprzypadkowo wybrał to miejsce?

Nie zareagowałem w ogóle na to, że nagle zgodziła się z koncepcją prokuratora, iż powieszenie było dziełem samobójcy.

– Może coś jednak go wiąże z tym miejscem?

Skinąłem głową. „Wszystko jest możliwe”.

Krystyna nic więcej nie powiedziała. Czyżby jej mąż niósł w sobie jakąś winę nie do naprawienia, jakąś zdradę, od której, wydawało mu się, można uciec tylko w zaświaty?

– Chodźmy. Jutro usunę napis – zaproponowałem. – Zbiera się na burzę.

Deszcz lunął, nim zdążyliśmy wyjść z lasu. Dotarliśmy do domu jak zmokłe kury.

Zrobiłem herbatę. Dałem też Krystynie swoje rzeczy, żeby się przebrała.

– Pamiętasz, chyba przed dwoma laty ukazała się w „Wyborczej” Ewangelia według Judasza z komentarzem – powiedziała. Coś ułożyło się w jej głowie. – Andrzej był tak podekscytowany, jakby dopiero po raz pierwszy ukazała się prawdziwa Ewangelia. Według niej Judasz nie zdradził Jezusa, tylko wykonał Jego polecenie. Inaczej nie spełniłoby się proroctwo. Nie był zdrajcą, lecz ulubionym uczniem Jezusa. Andrzej zadzwonił wtedy do domu, kazał mi kupić „Wyborczą”. Twierdził, że ta Ewangelia zmieni chrześcijaństwo, naszą wiarę. Zachowywał się, jakby całe życie czekał na uniewinnienie Judasza. Jakby od tego zależało jego własne istnienie. A może on rzeczywiście niósł jakąś zdradę?… – skierowała na mnie pytające spojrzenie.

– Nie wiem. Zupełnie nie znałem waszego małżeństwa – odparłem zdziwiony, że pyta mnie o to. – Ty chyba musisz wiedzieć, czy coś takiego było możliwe.

Milczała.

– Tak naprawdę, nie znaliśmy się. Siadaliśmy codziennie razem przy stole, no prawie codziennie. Prowadziliśmy jakieś rozmowy, ale tak naprawdę nikt nie otwierał tego przed drugim. – Dotknęła palcem czoła. – Teraz mogę powiedzieć, że wcale nie chciałam wiedzieć, co tam się dzieje. – Cały czas wierciła palcem w czole. – Lepiej jak to wszystko szło gładko… Bez niespodzianek. Wykalkulowana obojętność. Może celowo nie dopuszczałam do świadomości żadnych informacji. Wykluczałam nawet taką możliwość.

– I teraz chcesz to nadrobić?
– Chyba tak.

Nagle zmieniła temat, to znaczy – wróciła do poprzedniego.

– Słyszałeś, że Małgorzacie Alacoque Pan Jezus powiedział, że gdyby wyjawił, jak miłosiernie obszedł się z Judaszem, ludzie staliby się zbyt zuchwali? – Patrzyła na mnie, czekając na reakcję. – A ty co sądzisz?
– O czym?
– No o tym, czy jakaś potworna zdrada może być wybaczona. Zwłaszcza jeśli się ją zataiło. Zdrada doskonała.
– Jakby to powiedzieć, dla mnie to trochę taki problem, jak dla ciebie ten z tym człowiekolwem.

Milczała przez chwilę.

– Dzwoniła do mnie koleżanka. Powiedziała, że może mi wyjawić pewne rzeczy o Andrzeju, które mi otworzą oczy, tylko nie wie, czy ja chcę tego. Krzyknęłam jej, że jest żmiją i że ma zapomnieć o moim istnieniu.

Rozpłakała się. Sięgnęła do kieszeni po chusteczkę. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że ma na sobie moje spodnie. Otworzyła torebkę. Wyjęła nową paczkę. Pociągnęła nosem.

– Przepraszam na chwilę. – Wstała i skierowała się do łazienki. Spojrzałem bezwiednie na otwartą torebkę. W oczy wpadł mi od razu gruby czerwony flamaster.

O Boże! Czyżby to ona sama zrobiła ten napis na drzewie? Mogłem zerknąć jeszcze do torebki, czy nie ma w niej scyzoryka. Miałbym absolutny dowód. Nie wiem, czy bardziej się bałem, że zaraz wróci i mnie nakryje, czy raczej nie chciałem zdobyć tej pewności.

Wyszedłem przed dom. A więc byłem marionetką w jej ręku? Po co w ogóle wdawała się ze mną w tę grę? Wszystko nabrało nowego wymiaru. W jakim celu zarzucała mnie dziesiątkami szczegółów, wątpliwości, pytań? Po co udawała, że szuka razem ze mną odpowiedzi? Zdało mi się nagle, że ona tę odpowiedź ma w sobie. Wie, dlaczego jej mąż popełnił samobójstwo. Albo dopuścił się zdrady, przed którą chciał uciec, albo… to ona zrobiła coś, co go pchnęło do samobójstwa. Dlatego tak obsesyjnie tu przyjeżdża. Winowajca wraca na miejsce zbrodni. Jestem dla niej medium, które ma jej pomóc przekłamać rzeczywistość. Można ukryć coś przed światem, ale często psychika tego nie wytrzymuje i pęka jak sparciały wąż.

– Tu jesteś… – usłyszałem.
– Tak. Cudownie jest po burzy. – Zamknąłem oczy i wciągałem powietrze, wykorzystując tę chwilę na ukrycie zmieszania. Nie otwierałem oczu, bojąc się, że rozpozna te myśli, które we mnie wybuchły.
– Powiedz mi, ale tylko szczerze… czy nie zadręczam cię swoimi wizytami?
– Wręcz przeciwnie – wydobył się ze mnie głos. Uświadomiłem sobie w tej sekundzie, że jednocześnie kłamię i mówię prawdę. Pomimo wiedzy, którą zdobyłem w ostatniej chwili, pragnąłem, żeby Krystyna za tydzień znów przyjechała.

Stała przede mną w moich rzeczach. Czułem, jak oblewa mnie rumieniec. Miałem ogromną ochotę ją pocałować, wiedziałem jednak, że byłoby mi łatwiej skoczyć z samolotu bez spadochronu.

Niestety, nie wydarzyło się nic takiego jak na filmach. Nie nachyliła się ku mnie na pożegnanie.

Uśmiechnęła się tylko miło.

– Muszę jeszcze choćby raz przyjechać, żeby oddać ci rzeczy.

Odprowadziłem ją do samochodu.

Wróciłem do domu i usiadłem w tym samym miejscu, gdzie siedzieliśmy przed chwilą razem, jakbym spodziewał się tu zastać resztki jej poświaty. Wpatrzyłem się też w stolik, na którym przed chwilą leżała torebka. Jeszcze widoczna była po niej plama.

Naszła mnie myśl: jaką mam pewność, że przedmiot, który widziałem, był rzeczywiście flamastrem? Owszem, na pewno był podobny do flamastra, ale przecież go nie dotknąłem, nie sprawdziłem. Może to była szminka? Nie dość, że nie odważyłem się poszukać scyzoryka, to teraz zaczynałem nawet wątpić w moje odkrycie. Mogłem poznać prawdę, ale stchórzyłem. Czułem się jak liść akacji, który ktoś będzie teraz obrywał, bawiąc się w „taknie”. Znowu natarło na mnie kłębowisko pytań. Wysunąłem szufladę z notesem. Otworzyłem… „Po pierwsze – dlaczego człowiek … wdrapuje się na szczyt drzewa, by spojrzeć w niebo, i skacze do piekła?”

cdn.

Człowiek z drzewa
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze