Drugi List do Koryntian
Michał Zioło OCSO, Dziennik Galfryda, Wydawnictwo W drodze, Poznań 2009, s. 220
Przyklejono mu etykietkę „polski Merton”. W którymś ze swoich tekstów stwierdził, że nietrudno przedstawić życie klasztorne jako swego rodzaju egzotykę. Wystarczy dostarczyć czytelnikowi łatwego wtajemniczenia poprzez przecinanie tekstu jutrznią, nieszporami lub kompletą. Nie mogłem się powstrzymać, by nie odczytać tego jako żartu wobec amerykańskiego trapisty. W dziennikach Mertona pełno takich wtrętów z psałterza, ba, bez fragmentów liturgii godzin nie sposób sobie wyobrazić jego diariuszy. Teraz nadarza się okazja by zobaczyć, czy mimo wszystko sam Michał Zioło nie wpadł w pułapkę „klasztornej egzotyki” – wydał właśnie fragment swoich dzienników.
„Polski Merton”? Już nie, choć na dobrą sprawę nigdy nim nie był. Chwytliwy skrót myślowy, z którego dalej nic nie wynikało. Jeśli ktokolwiek miał co do tego wątpliwości, to Dziennik Galfryda powinien je definitywnie rozwiać. Merton to Merton, Zioło pozostaje sobą, całe szczęście dla każdego z nich, a przede wszystkim dla nas. Zdarza się bowiem nie lada gratka: możliwość zajrzenia w życie Michała Zioło już nie poprzez zbeletryzowaną opowieść, metaforę, nawet nie poprzez kazanie. Dziennik to naturalny etap każdego pisarza i ten krok wymaga wielkiej odwagi. Dotąd zajmowało się czytelników fabułą, pomysłem, postacią. Teraz niebezpieczeństwo potknięcia się jest znacznie większe. Tematem jest po prostu pisarz. Trzeba szaleńczej odwagi, nie wspominając już o umiejętnościach, by nie zanudzić sobą. Nie da się już powtórzyć gestu Gombrowicza, który własny Dziennik rozpoczynał tak: „Poniedziałek. Ja. Wtorek. Ja. Środa. Ja. Czwartek. Ja.”. Wstęp Gombrowicza, jakkolwiek pokazujący istotę diariusza, odsłania także jego słabość. Zawsze będzie to tylko „ja” – upozorowane, nachalne, zaborcze. Zioło, niejako broniąc się przed tym, wybiera inną strategię, gdy pisze: „Notatki powstały na marginesie klasztornego życia. Nie są wypolerowane literacko i wielce składne, są prawdziwe”.
Dziennik Galfryda zaczyna się nagle, jakbyśmy wstąpili z impetem w czyjeś życie. Jest rok 1999 („Dziś Tibhirine. Mocne słońce”), pustka lat 2004–2005, w którą można włożyć Listy do Lwa, wreszcie zaskakująco niedawny koniec w roku 2008 („Właściwie pazur. Życie klasztoru”). Rzeka czasu ma silny nurt. Jak objąć dziennik z przerwą pośrodku, z pustym miejscem świadomie zostawionym, nieretuszowanym? Michał Zioło będzie się zatem wymykał i wskazywał na coś więcej. To nie tylko on jest bohaterem tej książki. Na równych prawach są też inni, bardziej lub mniej przypadkowo przerywający tok rozważań. Może na tym właśnie polega różnica między nim a dziennikami Mertona? Tekst amerykańskiego trapisty przerywały odpryski modlitwy brewiarzowej, tekst polskiego trapisty przerywają ludzie. Żywi, goście w porę i nie w porę, okruchy dni, ale także zmarli, z których myślami, życiorysami i przesłaniem Zioło będzie się mierzył w sobie. Sam Autor wskazuje jeszcze jedno ważne odwołanie: Galfryd. To imię kota z XVIIIwiecznego poematu Jubilate Agno Christophera Smarta. Galfryd służy Bogu, poświęca swoje życie Bogu, samemu sobie i bliźnim. Nadto „mruczy z wdzięcznością, gdy Bóg pochwali go jako dobrego kota”. Czy Zioło tylko mruczy z wdzięcznością? Nie brak tu wszak fragmentów wyjątkowo gorzkich, smutnych, czy po prostu zwykłej publicystki. Życie, niewypolerowane literacko, czasem składne aż nadto, czasem utykające, prawdziwe. Jest to dziennik pisany przed Bogiem i nawet jeśli On ukrywa się w ciemnościach, to obecność nieziemskiego cienia – paradoksalnie – będzie rozświetlała te zapiski.
Jest jakiś punkt wspólny dla tych zapisków, jakaś klamra, którą można je spiąć? Coraz bardziej myślę o zachowanej w dzienniku kilkuletniej przerwie, jakby mimo wszystko Autor chciał powiedzieć, że to zadanie nie jest łatwe, jeśli w ogóle nie skazane na niepowodzenie. Co zatem pozostaje? Czytać.
Dziennik Galfryda z pewnością można czytać na wiele sposobów. Jako ciekawą, nieraz ironiczną obserwację życia klasztornego („Ledwie trzymam się na nogach. Powinienem teraz dla utrzymania monastycznej równowagi przeczytać jakiś smaczny traktacik o teologii pracy. Koniec szychty”), jako wspaniałe opisy na miarę haiku („Dziś spokój. Wczoraj 2 zabitych i 24 rannych żołnierzy. Cisza w skryptorium. Wróble za oknem. Niedokończone Wyznania św. Augustyna. Każdego dnia śmierć”). Zioło utkał dla czytelnika kobierzec, z którego każdy może zaczerpnąć te wątki, które go najbardziej interesują. A jest ich bez liku.
„To już rok, jak tu przyjechałem. I nie ma we mnie zgody na to miejsce. Jaki jest mój przypadek? Właściwie nie wiem, jaki jest mój przypadek. Moją obsesją jest brak domu, brak ciągłości w życiu, brak krainy schronienia, miejsca ucieczki”. Ulubionymi pisarzami Zioło są twórcy emigracyjni. Emigranci rzeczywiści: Miłosz, Bobkowski, Stempowski, emigranci wewnętrzni: Kijowski, Herbert. Pomiędzy nimi Zioło, jak uważny uczeń, jak wiecznie zasłuchany student powtarzający ich pytania, powielający w sobie ich dramaty. Wzruszające (ale nie ckliwe), przejmujące nieraz grozą (bo potraktowane niezwykle ważnie, do granic ostatecznych) jest również pochylenie się nad ich życiorysami i wyprowadzanie z nich wniosków dla siebie. To nie jest tylko literatura, ale sztuka, która wkracza w życie i ma je przemieniać. Trudno mi dziś znaleźć twórców jeszcze tak piszących i tak czujących. Urzekające jest to, w jaki sposób buduje w sobie Autor Dziennika Galfryda pomost między nimi. Gdyby mogli się wszyscy spotkać, Zioło byłby siłą wprowadzającą między nimi pokój. W tej fascynacji pisarzami emigracji pobrzmiewa nie tylko umiłowanie wysokiej literatury, ale również pytanie o własne życie. „Mam stać się dla siebie ojczyzną. Zgoda, będę dla siebie ojczyzną, będę »pomieszkiwał z sobą«, ale dlaczego traktuję to miejsce tak wrażliwe jako ochronę przed chorobą, złem, uderzeniem? I ta nadzieja, że nagle otworzy się we mnie zaryglowana brama i snop Światła uderzy w to wszystko, co wydawało się poniżające. Powrócić do pedagogii dziękczynienia i nie mieć ojczyzny nawet w sobie”.
Zbyt łatwo może czytelnik stracić z oczu prawdziwość zapisków Zioły. To nie popis eseistyki przy sprzątaniu, gotowaniu, pracy w ogrodzie i tworzenia mikstur antydepresyjnych. Prawdziwym tematem nie jest ani Miłosz, ani Bobkowski, tylko życie z Chrystusem. Dopiero z tego zakotwiczenia można pisać takie rzeczy: „Jakieś wypindrzone artykuły o skomplikowaniu dogmatycznym chrześcijaństwa i orzeźwiającej prostocie islamu. Oczywiście – im mądrzej, tym głupiej, ale takie artykuliska dobrze się sprzedają, a człowiek nadal nie jest »prosty«, ani Bóg nie jest »prosty«”.
Wobec siebie Zioło jest nie mniej krytyczny. Pisze, że za dużo w nim grymasu, wciąż za dużo pozy, że zmęczenie umysł zaciemnia. Pomimo wszystko to będzie zawsze poszukiwanie Chrystusa, gubienie „siebie”, bezdomność i nagość wyjścia naprzeciw. Na śmierć. Na życie. Budowanie w sobie zgody na to, co ma nadejść. I nieustanna walka, aby nie godzić się na status jeńca w życiu.
Czym są zapiski Zioło? Odpowiedzią na list świata, na zawartą niegdyś Umowę.
Oceń