Filmowego artystę często dręczy chorobliwy przymus kreowania historii, w których próbuje zawrzeć własną prawdę o ludzkim losie i przeznaczeniu. Kręci mimo świadomości, że widzenie kamery jest zawodne, intryga zmętniała, a świat zbyt skomplikowany, by ująć go w klarowne reguły. A jednak posuwa się do przodu. O krok, o pół kroku.
Jak siebie samego, czyli Być kochaną
Film o miłości do siebie samej. Studium kobiety, która nie umie ustalić balansu między przywiązaniem do swej silnej osobowości a szacunkiem dla życiowego partnera.
Maria jest świeżo po rozwodzie, opłakała rozstanie i – jako wciąż atrakcyjna blondynka – śmiało zmierza ku nowemu rozdziałowi życia. Otwiera go razem z przystojnym i przyjaznym światu muzykiem Sigmundem. Improwizowane randki szybko przeradzają się w związek fundamentalny – pobierają się. Love story gładko przechodzi w codzienne rytuały, choć nie bezszmerowo, bo Maria wnosi do związku dwie córki z poprzedniego małżeństwa. Sigmund również ma swój przychówek. Dzieci z trudem oswajają się z obecnością zastępczego taty i z kuratelą zastępczej mamy. Dzień powszedni nie układa się najlepiej, zwłaszcza wówczas, gdy Maria nie umie powściągnąć wrodzonych skłonności do zachowań gniewnych i napastliwych. Ot, choćby z tego powodu, że Sigmund nagrywa beztrosko w studiu, a ona zostaje z domem i córkami na głowie. Te ataki nawarstwiają się do tego stopnia, że Maria – chcąc nie chcąc – musi się poddać terapii. Małżeństwo zaczyna się schładzać do takiej temperatury, że na horyzoncie pojawia się wizja drugiego rozwodu. A przecież Maria i Sigmund powoli oswajają się z myślą, że wspólne życie – zwłaszcza w rodzinie patchworkowej – to ciężka, uparta, codzienna krzątanina wokół wzajemnych uczuć, obopólnej troski. I rozładowywanie konfliktów, zanim nabrzmieją. W tym głębokim i pełnym zrozumienia filmie nie zobaczymy w finale paru kiczowatych scen miłosnych, które naprawią związek, byle tylko scenariusz się zbilansował. Maria z trudem wychodzi poza obręb swego samolubstwa – prawdy, do których dotarła w trakcie terapii, cedzi przez zęby. Widzimy w niej kobietę w trakcie bólów porodowych – wydaje na świat swoje nowe „ja”. Tyle że ten ból zwiastuje narodziny nowego życia.
Sto lat! Sto lat!, czyli Błękitny szlak
Rapsod o starości. Ta bywa społ
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń