Szwajcaria, kanton Ticino, końcówka lipca. Siedzę sobie w barze przy pośredniej stacji kolei zębatej z Mendrisio na Monte Generoso. Przy drugim końcu wielkiego granitowego stołu trzech mężczyzn, na oko nieco starszych ode mnie, wyraźnie zadomowionych w tym miejscu, rozmawia o przebiegu tegorocznego Tour de France. Bardziej niż temat rozmowy moją uwagę przykuwa język. Nie rozmawiają po włosku, ale w dialekcie lub języku lombardzkim, w którym mówi tu większość lokalsów.
Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku trafiłem do Szwajcarii, był on najpierw moją zmorą. Uczyłem się intensywnie włoskiego, a tu niespodzianka: do sprawnej komunikacji z ludźmi w parafii musiałem opanować jeszcze jakąś inną mowę. To doświadczenie otworzyło mi jednak oczy na moją własną tożsamość.
Miałem wtedy w sobie wiele naniesionych przez wychowanie w komunie, niestrząśniętych jeszcze pokładów wstydu z powodu bycia Ślązakiem, niemówienia w domu po polsku i niepełnego utożsamiania się z główną narracją narodową. Z tym dziedzictwem niespodziewanie trafiłem w miejsce, w którym lokalna odmienność nie tylko nie jest niczym wstydliwym, ale – ze względu na specyficzną oddolność szwajcarskiego modelu społeczno-politycznego – jest punktem wyjścia, podstawą funkcjonowania osób i społeczności. Wkrótce odkryłem, że jeśli w tym środowisku przedstawię się jako Ślązak, to – po chwili konsternacji związanej z raczej mizerną znajomością geografii czegokolwi
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń