Długo jeszcze kwestia tajnych współpracowników służb PRL będzie w Polsce zagadnieniem rozpalającym emocje. Tak nam się ułożyły losy i taką mamy niemoc pamiętania. Temat współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa pojawia się i znika, a w emocjach towarzyszących kolejnemu „gorącemu nazwisku” głos historyków nie zawsze jest słyszalny. Józef Puciłowski OP w Portretach imiennych i bezimiennych pisze tak, jak tego oczekuję od historyka: z szerokim kontekstem oraz próbą zrozumienia pojedynczego człowieka.
Jednocześnie wychodzi z założenia, że lepiej, by o wstydliwej historii zakonu mówił zakonnik.
Ujawnić nazwiska
W pisaniu o TW brakuje mi zazwyczaj próby zrozumienia motywów podjęcia współpracy. Dosyć łatwo odczytać dokumenty, ale sięgnąć poza nie, zajrzeć niejako w głąb duszy człowieka – tu często odwagi historykowi już nie wystarcza. Puciłowski pisze zupełnie inaczej. Przede wszystkim kreśli szeroki kontekst czasów powojennych, wskazując na dewastację kraju, przemoc, brutalizację nowych władz, co musiało znaleźć swoje odbicie w moralności ludzi. Z drugiej strony cechuje autora coś, czego brakuje innym zajmującym się tym tematem: wyczucie. Choć ostatnie zdania książki brzmią stanowczo („Ostatni postulat: winno się ujawnić nazwiska TW. Bez tego zabiegu drogi Zakonu w latach 1945–1989 zahaczają o półprawdę!”), Puciłowski konsekwentnie wymienia z imienia i nazwiska jedynie te osoby, które się oparły współpracy z SB. Wyjątek stano
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń