Cmentarz Sighişoara Siedmiogród
fot. NATALIA MAZUR
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Staram się nie skupiać wzroku na tych nagrobkach, które pokazują przyczynę śmierci. Ale to trudne. W śmierci jest jednak coś pociągającego. Nawet jeśli ktoś kreśli ją prymitywną, niemal dziecięcą kreską.

To było chyba wtedy, gdy nastolatki i studentki z Polski koniecznie musiały zobaczyć Babadag. Zauroczone siwiejącymi skroniami Andrzeja Stasiuka czy też jego frazami zmierzały w stronę delty Dunaju. Wcześniej oczywiście przeczytawszy Jadąc do Babadag.

Ja miałam inaczej. Może dlatego, że kilka lat wcześniej skończyłam studia. A może dlatego, że zafascynowała mnie zupełnie inna książka.

Czerwone rękawiczki Eginalda Schlattnera to niełatwa historia Niemców siedmiogrodzkich. To ich usilne wynaradawianie przez Rumunów w XX wieku. Nierzadko przy stosowaniu odrażających metod, w których specjalizują się służby bezpieczeństwa najgorszego sortu. Porażająca lektura powinna odpychać od Rumunii, ale mnie przyciągała jak magnes. Muszę jechać do Transylwanii, muszę tych Niemców – już nie-Niemców zobaczyć, porozmawiać, poznać… Póki jeszcze są…

Wzgórze

Sighişoara leży niemal w samym centrum Siedmiogrodu. Jest jednym z tych siedmiu najważniejszych miast, które dają nazwę całemu regionowi. Średniowieczny, fantastycznie zachowany gród. Wąskie brukowane uliczki, pochylone ku środkowi, by naturalnie powstał rynsztok, do którego pomyje wylewa się z każdego niemal okna. Nie trzeba nawet zamykać oczu, by poczuć to średniowieczne miasto. Zobaczyć, jak jeden, drugi, trzeci umyka w kamaszach przed nieczystościami, a służące spieszące na targ muszą trochę zakasać długie suknie.

Ale niech będzie już XVII wiek. W Sighişoarze powstają tzw. schody szkolne. Prowadzą oczywiście do szkoły. Ta mieści się na wzgórzu, a schody kończą się dokładnie na wprost wejścia. Całe – ponad 170 stopni – są drewniane i zadaszone. Bo tutaj nadzwyczaj często pada. Gdy już wejdzie się schodami na wzgórze, poza szkołą mamy tu kościół i cmentarz.

Majestatyczne, omszałe nagrobki. Świadectwo europejskości tego miejsca, które niejednemu mogłoby się wydawać zakarpacką dziczą. Josef Gottfried Kohler – czytam na jednej z tablic. Burmistrz. Zmarł pod koniec marca 1863 roku. Na zdjęciu, które wciąż przechowuję, nie sposób odczytać dokładną datę (i nie powiększę tego w komputerze, bo mam jedynie papierową odbitkę; dawno musiałam być w tym Siedmiogrodzie…). Czy Kohler wiedział, że na ziemiach polskich niedawno wybuchło powstanie styczniowe? A może był już tak schorowany, że nikt mu o tym epizodzie, gdzieś daleko, wtedy w Rosji, nie powiedział? Zmarł w wieku 92 lat – to akurat widzę na zdjęciu wyraźnie. A może Josefa Kohlera w ogóle nie obchodziło to, co się działo w innych krajach? Może tylko mała, piękna Sighişoara interesowała burmistrza? I czy chodził do szkoły tymi zadaszonymi schodami? Chyba tak. Bo jak inaczej…

Próba

Rozmyślam o zmarłych niczym Amos Oz o żywych. W swojej biografii Opowieść o miłości i mroku Oz wyznaje m.in., jak zaczęło się jego pisanie. Był dzieckiem. Rodzice zabierali go nieraz ze sobą do kawiarni. Nudził się jak mops. Patrzył więc na kogoś przy sąsiednim stoliku i zaczynał wymyślać różne historie. Wreszcie wyrobił w sobie nawyk snucia magicznych opowieści. Stąd już tylko krok do prawdziwej książki i bohaterów z krwi i kości.

A może jednak z tym moim rozmyślaniem nad grobem nieznanego człowieka jest zgoła inaczej niż u Oza? Nie wymyślam, lecz rekonstruuję. Staram się odtworzyć możliwe scenariusze, patrząc na daty na nagrobku, wiedząc coś o historii kraju, regionu, narodu. To nieraz silniejsze ode mnie. Pocieszam się, że nie jest to tylko intelektualna zabawa, pusta rozrywka, ale głębsza refleksja. Próba rekonstrukcji.

Na mojej fotografii widzę jeszcze nagrobek Carla Sternheima i Charlotte, której nazwiska już nie dojrzę, ale zapewne byli spokrewnieni, bo najważniejsze rzeczy o nich są wypisane obok siebie. Tylko czy naprawdę najważniejsze? Czy imię, nazwisko, data urodzin i śmierci to wszystko, co ma po nas zostać? Jedyne wspomnienie dla postronnych, odwiedzających cmentarze po latach?

Spaceruję po tonącym w rozbuchanej letniej zieloności cmentarzu i jeszcze nie wiem, że za kilkanaście dni zobaczę nekropolię jedyną w swoim rodzaju. Taką, na której każdy niemal nagrobek opowiada rzeczy może ważniejsze. Kim ktoś był. Jakie miał hobby za życia. Jak zginął.

Zmiana

Ale zanim trafię do miejscowości Săpânţa [czyt. Sapynca], czeka mnie jeszcze kawał drogi przez Transylwanię. Bo Săpânţy, leżącej w Maramureszu, nie ma w moim planie podróży. Nie po to jechałam do Rumunii.

Może jechałam dla tego nagrobka z Sighişoary, który jest mniej omszały. Nowszy. Erich Frank 1900–1967, Ilse Frank 1901–1978. Czy się kochali? Jak bardzo? Kiedy się poznali? Jeszcze jako dzieci, przed wybuchem I wojny światowej czy już po niej? Czy oboje byli stąd, z Siedmiogrodu? A może któreś z nich przyjechało z Niemiec? I dlaczego – na Boga – dlaczego nie wyjechali stąd (zapewne z dziećmi), gdy po 1947 roku rozszalał się w Rumunii komunizm w najgorszym możliwym wydaniu? Może mogliby mieszkać w Hamburgu, Monachium czy Berlinie Zachodnim zamiast w Rumunii, gdzie dziś wciąż trudno znaleźć historyczne centra wielu miast, bo Nicolae Ceauşescu nakazał kościoły zrównać z ziemią, a na tym, co zostanie, zbudować szerokie arterie.

Czy państwo Frank mieszkali w Transylwanii w miarę spokojnie, czy też gnębiła ich policja polityczna? Czy sąsiedzi Rumuni wytykali ich palcami? A może wręcz przeciwnie – zajmowali się ich dziećmi, gdy np. Ilse wezwano na przesłuchanie. Jak bardzo bał się wtedy Erich, że jego żona już nie wróci? A jak ona żyła, gdy jego już zabrakło? Jak często odwiedzała ten grób na wzgórzu? Kiedy nogi odmówiły jej posłuszeństwa, kiedy zaczęły coraz wolniej zmagać się ze szkolnymi schodami i kiedy przestały się z nimi zmagać?

I czy Ilse mogła kupować na targu pomidory i paprykę u tego samego bezzębnego staruszka, który dał mi za darmo kilka warzyw? Mógł być przed laty młodym, przystojnym, postawnym mężczyzną, przed którego straganem ustawiały się kolejki.

Wreszcie: czy dzieci państwa Frank wciąż mieszkają w biednej Rumunii, czy może po śmierci rodziców wyprowadziły się do Niemiec, jak tysiące innych?

Nie pamiętam już tego dokładnie, ale może takie właśnie rozważania snułam w Sighişoarze, gdy deszcz bębnił o parapet okna w wynajętym pokoiku. Bo że bębnił – jestem pewna. Tam naprawdę bardzo często pada. Może to wtedy, przeczytawszy inne książki zabrane w podróż, zaczęłam wnikliwiej przeglądać przewodnik po Rumunii. Może to wtedy zobaczyłam niebieski cmentarz, zwany – do dziś nie wiem dlaczego – wesołym.

Dolina

Zbliżał się czas powrotu, a może ewakuacji, jak powiedzieliby niektórzy o tym, że trzeba opuścić Rumunię i wracać do Polski. Maramuresz jest właściwie po drodze na Węgry, więc czemu by nie? O wsi Săpânţa Witold Korsak i Jacek Tokarski nie napisali zbyt wiele w przewodniku Rumunia wydanym przez Pascala. W stronę wioski pociąga zdjęcie jednego z nagrobków. A na nim malowany jakby ręką dziecka obrazek. Na obrazku – auto wjeżdża w kobietę. Daty na nagrobku: 1995–1998. I wtedy to czuję: przerażenie. Dociera do mnie, że kobieta, którą przejechało auto, to trzyletnia dziewczynka. Tyle że wcale na to nie wygląda. Mało tego: ten obrazek – z domkiem i drzewkami (dokładnie tak, jak w zdrobnieniach, bo o domu i drzewach nie ma tu mowy) w tle jest po prostu śmieszny, radosny. Może stąd ta przewrotna – jak na Europę – nazwa: Wesoły Cmentarz.

Pierwsze wrażenie to plama niebieskości w dolinie między zasnutymi mgłą wzgórzami. Tak to zapamiętałam. Wszystkie nagrobki są pomalowane na niebiesko. I stoją gęsto niczym na greckim cmentarzu. Bo w Grecji tak właśnie jest – nie sposób przecisnąć się między grobami. Człowiek zachodzi w głowę, jakim cudem na większości z nich są świeże kwiaty. Kto je tam kładzie? Albo cmentarze muzułmańskie: białe, lśniące groby wykładane kaflami, wszystkie zwrócone głowami w stronę Mekki – gigantyczna plama bieli.

Tu mam przed sobą niebieskość. W przewodniku kolor ten zwie się ciemnobłękitnym i czytam, że ponoć zaczęto go nazywać „alabastrem z Săpânţa”. Śmieszne. Czyżby to nasze ludzkie przyziemne małości wylazły na wierzch? Że jeśli już kończyć żywot, to pod alabastrem, a nie pod zwykłym drewnem malowanym niebieską farbą?

Ten ciemny błękit zaraz się skończy – wystarczy w niego wejść. Każdy z nagrobków to oddzielna historia. Są tu zdobienia niczym na misternych mozaikach, jest zwieńczenie w formie prostego krzyża, malowanego jakby w ludowe wzory. Zawsze też kilkanaście linijek drobnego tekstu. Z przewodnika wiem, że to najczęściej rymowanki, zaczynające się np. od frazy: „Tu ja spoczywam, Nicolae Enescu się nazywam”. Ale co jest dalej – nie wiem. Rumuńskiego nie znam ni w ząb. Do dziś z tamtej podróży zapamiętałam jedynie, że „drum bun” to coś jak u nas „szerokiej drogi”. Ale wersy wyryte na każdym z nagrobków Wesołego Cmentarza są dla mnie tajemnicą. Pozostają więc te radosne, prymitywne obrazki.

Flaszka

Jest tu facet z kosą i owcami. Chodził je pewnie wypasać na pobliskie wzgórza. Musiał umrzeć już jakiś czas temu, bo niebieska farba na drewnie wyraźnie wyblakła. Te wyblakłe nagrobki podobają mi się bardziej. Czas nadał im szlachetności, której nie mają te nowsze.

Obok, na obrazku raczej świeżym, sądząc po intensywności niebieskości, siedzi przy stole dwóch mężczyzn. Obaj w kapeluszach, na stole – flaszeczka. Każdy z mężczyzn dzierży w ręku kieliszeczek, więc pewnie się raczą jakimś trunkiem. Ale to wszystko, co wiem. Bo nikt mi tu nie powie: czy oni obaj zapili się na śmierć? A może tylko jeden z nich? A może też na rysunku wcale nie widzimy przyczyny zgonu, lecz to jak nieboszczyk lubił spędzać czas za życia? Że za kołnierz nie wylewał po prostu?

Nowszy grób – tak przypuszczam – musi być już autorstwa ucznia tego, co to wszystko we wsi Săpânţa zaczął. Miejscowy artysta Ion Stan Pătraş pierwsze niecodzienne nagrobki zrobił w 1935 roku. Zmarł w 1977 (że też nie wiem, który to jego grób!) i odtąd jego robotę kontynuuje uczeń Dymitru Pop. Tych dobrych kilka lat temu wciąż mieszkał w wiosce. Jest w niej zresztą i dom Pătraşa, który od razu każdy rozpozna. Z zewnątrz wygląda bowiem jak jeden wielki ciemnobłękitny nagrobek ze zdobieniami i rysunkami. Mieści się tu dziś muzeum tego artysty z ludu.

Pătraş wymyślił sobie, że nagrobki przedstawiają zmarłych mieszkańców wsi na trzy możliwe sposoby. Widzimy ich więc w scenach obrazujących: zawód, który wykonywali, hobby, ulubiony sposób spędzania wolnego czasu albo przyczynę śmierci. Choć może artysta wcale tak sobie tego nie wymyślił? Może np. chciał pokazywać zawsze przyczynę zgonu, ale mu się raz czy drugi serce ścisnęło z żalu i nie dał rady tego namalować? Może z tej żałości, z tej niemocy pomyślał o zawodzie czy zainteresowaniach kogoś bliskiego, kto właśnie odszedł? Przecież na wsi – zwłaszcza tak małej jak Săpânţa – wszyscy się znają. A przynajmniej kiedyś się znali.

Zdjęcie

Klęcząca kobieta w rękach trzyma najprawdopodobniej różaniec. Ale czy to była zakonnica? Może po prostu pobożna kobieta. Może to ją wyróżniało tylko? Może tak wieś chciała czy miała ją zapamiętać i przez to taki rysunek na nagrobku.

Obok – przy biurku nad kartką papieru, na tle ściany z wykresami – pewnie będzie miejscowy nauczyciel. Bezbarwny mężczyzna w garniturze pod krawatem to zdecydowanie burmistrz albo sołtys. Nie mylę się – garniturowców jest cała alejka. Ten z maszyną do szycia to krawiec, a ten obok wielkiej czerwonej ciężarówki to strażak.

Kobieta przy piecu wyraźnie pilnuje przygotowania jakiejś ciepłej strawy. Czy to była miejscowa kucharka? A może po prostu świetnie gotowała i z tego słynęła na całą okolicę? Co ciekawe, ona albo jej bliscy mogli mieć pewne zastrzeżenia, a może i niechęć do cmentarnego dzieła życia Pătraşa. Na nagrobku, zaraz pod krzyżem, a nad malunkiem, widać niedużą czarno-białą fotografię zmarłej, podobną do medalionów, które spotykamy nieraz na naszych cmentarzach. Czy to możliwe, by w tej wsi ktoś nie chciał nagrobka z prostym rysunkiem? A może rodzina żyła w wielkim mieście i chciała, żeby zmarłą pochować choć trochę poważniej?

A z drugiej strony: czy dziś ktoś przyjeżdża do wsi Săpânţa, żeby tu umrzeć i mieć niecodzienny nagrobek? I czy przyjechać na krótko przed śmiercią wystarczy, żeby zasłużyć sobie na drewnianą niebieskość, ten alabaster z wioski? Może jednak trzeba się tu urodzić? Albo chociaż ileś lat przemieszkać? Tylko ile? 5, 10, 15? I jak będą przedstawieni na nagrobkach współcześni mieszkańcy wioski, którzy wokół cmentarnej atrakcji rozbudowali już cały przemysł turystyczny? Z wachlarzykiem euro w ręku? Próbuję się tego wszystkiego dowiedzieć od gospodyni, u której wynajęłam pokój. Nijak jednak nie możemy znaleźć wspólnego języka.

Głowa

Staram się nie skupiać wzroku na tych nagrobkach, które pokazują przyczynę śmierci. Ale to trudne. W śmierci jest jednak coś pociągającego. Nawet jeśli ktoś kreśli ją prymitywną, niemal dziecięcą kreską.

Na nagrobku dwa obrazki, jeden pod drugim. Na pierwszym mężczyzna w czarnym kubraku, podobny do naszych partyzantów, wymierza strzelbę w głowę stojącego obok. Na drugim: ten od strzelby klęczy już nad ciałem, a głowę trupa unosi do góry. Rzecz stała się w 1941 roku, kiedy Rumunia przystąpiła do II wojny światowej po stronie Niemiec przeciwko ZSRR. Ale czy nagrobek upamiętnia zastrzelonego? A może tego, który strzelał? Może on był dobrym partyzantem, który działał w imieniu jedynej słusznej sprawy? I która to sprawa była wtedy w tej karpackiej wsi jedyną słuszną?

Nie dowiem się tego tak samo, jak nie wiem nic o życiu i śmierci państwa Frank z Sighişoary. Tylko czy ta wiedza jest mi potrzebna?

Nie dowiem się, co kierowało Pătraşem, gdy produkował te niebieskie nagrobki: czy głębszy namysł, czy chwilowy impuls. O ile bowiem podróżnicy i turyści odkryli miejscowość Săpânţa z jej Wesołym Cmentarzem, o tyle nie wzięli go jeszcze pod lupę socjologowie czy etnografowie. Nie wiadomo więc, skąd w rejonie Karpat wzięła się nekropolia, która za sprawą swojego z lekka radosnego stosunku do śmierci bardziej przypomina Meksyk niż Europę.

I może dobrze, że nie wiadomo. Bo może nie ma w tym głębokiej filozofii, lecz jest zwykła ludowa, prosta historia? Ot, pojawił się we wsi facet, który zrobił jeden czy drugi prymitywną kreską rysowany nagrobek. Innym się spodobało, więc robił je dalej. Nikt tego nie traktował w kategoriach sztuki, bardziej jak miejscową tradycję. Aż tu nagle przez przypadek do wioski zjechał pan z wielkiego miasta i się zachwycił tą cmentarną niebieskością. Oto sztuka wielka spod strzech!

Nie mogło tak być?

Życie i śmierć. Namaluj to!
Zofia Kotlińska

urodzona w 1979 r. – absolwentka socjologii, podróżniczka. Obecnie mieszka i pracuje w Poznaniu....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze