Został księdzem, bo mu się księża nie podobali

Został księdzem, bo mu się księża nie podobali

Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Pamięta tamto spotkanie do dziś. Ojciec duchowny, znając jego wątpliwości, powiedział mu na pożegnanie po święceniach kapłańskich: — No, Mietek, dostałeś polecenie objęcia placówki w Rabce. Powiem Ci — jak wytrzymasz tam pół roku, to będzie dobrze. Po jedenastu latach siłą wyrwali go z Rabki, a on sobie już wyobrażał, że będzie tam na wieki wieków i będzie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Kiedyś wyznał wprost: — Powołanie kapłańskie, gdybym chciał tak ściśle to określić, wyrosło u mnie z tego, że mi się księża nie podobali. W jakiś sposób uznałem Ewangelię za bardzo ważną, ale nie akceptowałem sposobu jej realizacji przez księży, z którymi miałem kontakt. Powiedziałem więc sobie: chwyć się za tę robotę i pokaż, co potrafisz.

Specjalizował się w Mszach o 6.00 rano

W Brzostku (byłe województwo tarnowskie), gdzie się urodził w roku 1923, przebywał krótko, bo jakiś rok, a może pół. Później były inne przystanki. Jego ojciec był kimś w charakterze dzisiejszego burmistrza, a ponieważ był dobry, brano go w coraz to inne miejsce. W końcu zamieszkali w Krakowie, bo ojciec zdecydował się odejść z posady państwowej i założył tu przedsiębiorstwo autobusowe. Wspominając kiedyś swoje dzieciństwo, powiedział: — Mama umarła mi, gdy miałem dwa lata. Nie bardzo więc wiem, co to znaczy mieć mamę. Tato umarł, gdy miałem piętnaście lat, ale zapamiętałem go jako mądrego i dobrego…

Chodził do szkoły podstawowej w krakowskiej dzielnicy Dębniki. Był ministrantem w kościele parafialnym prowadzonym przez salezjanów. Specjalizował się w Mszach św. o godz. 6.00 rano. Po podstawówce zaczął chodzić do gimnazjum. Wybuchła wojna. Musiał przerwać naukę. Poszedł do szkoły technicznej, ponieważ Niemcy zgadzali się tylko na takie szkoły.

Pamięta, że jako dziecko chciał zostać czyścibutem, bo bardzo podobał mu się zapach pasty. Później pragnął budować autostrady. Gdy miał 15 lat, fascynowały go samochody, a zwłaszcza silniki. Gdy miał 17 lat, wychodząc z kościoła, spotkał Jana Tyranowskiego — krakowskiego krawca. U niego zaś poznał Karola Wojtyłę. Tyranowski wymyślił kurs kształcenia charakteru. Był on oparty na „Żywym Różańcu”. Stopniowo zaczęli do nich wpychać się inni. Byli to chłopacy, którzy koło nich się kręcili, z którymi grali w piłkę. Spotykali się u niego raz w tygodniu, po godzinie — każdy indywidualnie. Była tam i psychologia, i dużo wiadomości na tematy życia religijnego. Wprowadzał ich powoli przez Dzieje duszy św. Teresy od Dzieciątka Jezus w modlitwę mistyczną św. Teresy Wielkiej i św. Jana od Krzyża. Tyranowski uczynił ich więc zelatorami — „kierownikami” nowych „piętnastek”. I tak powoli pojawiło się u niego powołanie kapłańskie. Spotkanie z Tyranowskim było tu chyba decydujące, ale wpływ na ten wybór miały z pewnością i inne sprawy.

Moment zawahania

Miał moment wahania. To już był ostatni rok. Do święceń brakowało mu parę miesięcy. W czasie rekolekcji przed subdiakonatem poszedł do ojca duchownego i powiedział: „Pas”. Doszedł do przekonania, że nie ma co dążyć do kapłaństwa, bo nie zna wsi, a z ogromnym prawdopodobieństwem pójdzie właśnie tam. Był krakusem. Wieś znał tylko z krótkich wakacyjnych wypadów i to go tak przestraszyło, że chciał się wycofać. Jego koledzy zostali już księżmi, a on tkwił w seminarium. Poszedł do kardynała Sapiehy i opowiedział, co się z nim dzieje. Kardynał, który potrafił podejmować decyzje w sposób kategoryczny i bezwzględny, w jego sprawie okazał się bardzo delikatny. Powiedział mu, żeby spokojnie czekał. Po kilku miesiącach opóźnienia dojrzał wreszcie do tej decyzji. Święcenia kapłańskie przyjął 24 lipca 1949 roku. Od tej pory nie miał już żadnych wahań. Nawet zło, które zauważał w Kościele, nie osłabiło w nim pasji kapłaństwa.

Dom otwarty — bez klamki

Po święceniach kapłańskich został skierowany do Rabki. Dziś wspomina ten czas jako najpiękniejsze lata swej pracy. Żył wtedy na pełnym gazie. Uczył — bywało — po czterdzieści godzin tygodniowo. Rano odprawiał Msze o godzinie 6.00 i spowiadał. Po drodze jadł śniadanie w knajpie i do szkoły na ósmą. Lekcje, obiad i znowu katechezy. Jako najmłodszy wikary uczył w miejscowościach najbardziej odległych. Były to Rdzawka i Ponice. Dojeżdżał tam skuterem, furką albo zimą saniami. To były biedne wsie. Poznał tę biedę, kiedy chodził po kolędzie. — Kiedyś w zimie — wspomina — przyszła do szkoły dziewczynka z gołymi nogami. Był duży mróz i śnieg. Przyszła w tenisówkach. Po skończonej kolędzie za zebrane pieniądze kupiłem dzieciom ocieplane kalosze do kostki. Z kierownikiem szkoły ustaliliśmy, którym najbiedniejszym dzieciom je dać. Na następny dzień przyszedł do mnie do domu z awanturą jeden z ojców, że jego dziecko też jest biedne, a ja mu nie dałem kaloszy.

Najbardziej lubił uczyć dzieci z pierwszej i drugiej klasy, które z oczyma jak filiżanki patrzyły na niego i nie wiedziały, o co mu chodzi. Na lekcjach religii rysował, opowiadał, przedstawiał scenki, śpiewał. Stopniowo dochodziły nowe obowiązki. Został przesunięty do kaplicy zdrojowej i zaczął uczyć młodzież liceum ogólnokształcącego i przedszkolaki. Młodzież to po dzieciach jego druga miłość. Miłość odwzajemniona. Przychodziła do niego w porę i nie w porę; we dnie i w nocy. Mogła tak robić, bo dom był otwarty — bez klamki. Wchodził, kto chciał. W pokoju pełnym książek gadali często do późnej nocy. Grał z młodzieżą w piłkę i jeździł z nią zimą na nartach. Wystawiali jasełka i pasje. W soboty palili ogniska po górach. Przyjaźnił się z najtrudniejszymi z nich. Grzeczni z nim nie chodzili. Byli z nim i niewierzący. Czekali z radością na wakacje, żeby być razem na kajakach, motorach, rowerach albo pieszo. Spał z nimi po stodołach i dźwigał tak samo plecak. Mówili na niego „Czarny”.

Na kolacji był codziennie u kogoś innego. Chciał pobyć, pogadać, zobaczyć, jak ludzie żyją. To były z reguły rodziny jego uczniów. Uważał, że ma obowiązek poznać tych, których katechizuje. Uznał, że nie będzie dobrym katechetą, jeżeli nie będzie wiedział, do kogo mówi.

Najkrótsze kazania

W Rabce też zaczął głosić najkrótsze kazania w Polsce. — To była rewelacja — mówi jeden z księży. — Myśmy ludzi zagadywali, a on zostawiał ich z kilkoma zdaniami do przemyślenia.

Czy pamięta swoje najkrótsze kazanie? — To samo pytanie zadał mi kiedyś ks. Michał Czajkowski, profesor na ATK. Spytał mnie: — Mietek, czy to prawda, że powiedziałeś: „Pan Jezus zmartwychwstał, ale wy i tak w to nie wierzycie. Amen”. Mówię: — Nie. To było zupełnie inaczej. W Wielkanoc powiedziałem tak: „Pan Jezus zmartwychwstał. My zmartwychwstaniemy. Ale wy i tak w to nie wierzycie”. Bez amen. A więc to pewna różnica.

To było jedno z jego najkrótszych kazań, ale słyszałem, że mówił też jednozdaniowe np. „Teściowa — też człowiek. Amen”. Zdarzyło się jeszcze krótsze: „Chamiejemy” — bez amen.

Odkrycie

W Rabce, kiedy go przeniesiono do kaplicy uzdrowiskowej, przez dziesięć lat żył zupełnie osobno. Na plebanii był tylko dwa razy w roku: na Boże Narodzenie i Wielkanoc; nie widział ani dziekana, ani księży. Żył w „morzu” świeckich. I tak pozostało. Do dnia dzisiejszego ma niewielu przyjaciół księży. Po prostu odkrył, że ma żyć blisko ludzi świeckich. Ciągle powtarza, że bardziej interesują go problemy ludzi świeckich niż kolegów po fachu. Płaci jednak cenę za to, że jest „inny”. Ale taką samą cenę płacą „inni” lekarze, „inni” nauczyciele — wszyscy „inni”, bo żaden stan nie lubi, jak ktoś się wychyla.

Oskarżenie i wyróżnienie

Nadszedł jednak czas rozstania z Rabką. Powodem były chyba jedne z rekolekcji. Zaproszono go, by wygłosił w Krakowie nauki dla młodzieży. Po ich zakończeniu Karol Wojtyła, który był już biskupem pomocniczym, wezwał go do Kurii. Powiedział, że poskarżono się na niego. Pokazał mu pismo, w którym żądano od Kurii, by zabroniła mu głosić kazania. Wezwano więc księdza, który go zaprosił, aby spytać, co się stało. A on przyniósł do Kurii ankietę, którą robił wśród młodzieży. Przestudiowano ją dokładnie. — Za to pismo powinieneś dostać karę — powiedział Karol Wojtyła — a za ankietę powinieneś dostać wyróżnienie kapłańskie, że potrafisz tak ująć młodzież. Po tym incydencie ściągnięto go do Krakowa, do parafii św. Szczepana. W Rabce był 11 lat. Ci, których wtedy chrzcił, mają dziś pięćdziesiąt lat, a ci, których małżeństwa błogosławił, obchodzą „złote gody”.

Ksiądz nigdy nie wyjedzie za granicę

W parafii św. Szczepana był tylko rok. Pewnego razu wezwał go ksiądz arcybiskup Baziak i powiedział, że skoro wygłasza referaty na rozmaitych zjazdach i kongresach, pisze artykuły, to powinien zrobić doktorat i wrócić do swojej roboty. Dostał dwa tygodnie na zastanowienie się, jaką uczelnię wybiera. Był wściekły. Miał robić doktorat po 12 latach oderwania od nauki. To, co w nim było z „naukowości”, wywietrzało przez te wszystkie lata. Uważał, że trzeba było mu to powiedzieć po 2 latach kapłaństwa, a nie teraz. Ze swymi niepokojami poszedł do biskupa Wojtyły. — To jest szansa dla ciebie i dla ludzi — usłyszał. — Będziesz mądrzejszy. Będziesz miał ludziom więcej do przekazania. I tak go przekonał. Skoro mógł zadecydować, co i gdzie studiować, to postanowił pojechać do Monachium, bo od dawna fascynował go Karl Rahner. W Urzędzie złożył odpowiednie papiery z prośbą o paszport. Odpowiedź była odmowna. Napisał odwołanie. Oni go wezwali i powiedzieli: — No, widzi ksiądz. Ostrzegaliśmy księdza, żeby nie chodził z młodzieżą na wycieczki. I teraz oświadczamy, że ksiądz nigdy nie wyjedzie za granicę, jak długo będzie żył. Studia za granicą może ksiądz wybić sobie z głowy. Poszedł więc do biskupa Wojtyły: — Jeżeli nie za granicę to tylko na KUL — usłyszał.

KUL

Zdecydował się na filozofię teoretyczną prowadzoną przez o. prof. Alberta Krąpca OP. Był to rok 1961. Dla niego KUL tym był wielki, że po pierwsze miał profesorów na wysokim poziomie, a po drugie, że potrafił zgrupować: księży świeckich i zakonnych, zakonnice i świeckich. Wybrał sobie temat: Transcendencja u Gabriela Marcela. Musiał go czytać po francusku, bo nie wszystkie jego pozycje były przetłumaczone na język polski. Zrobił filozofię w dwa lata. Pozdawał wszystkie egzaminy, zabierał się do robienia doktoratu i wtedy dostał zgodę na wyjazd za granicę. Postanowił pojechać do Paryża do Gabriela Marcela, posłuchać go i skończyć pracę doktorską. Wtedy jednak biskup Karol Wojtyła, który po śmierci abp. Eugeniusza Baziaka prowadził diecezję krakowską, polecił mu, by udał się do Rzymu i robił doktorat z eklezjologii.

Rzym — Monachium — Münster

Wylądował w Rzymie, w którym zaczynała się druga sesja Soboru Watykańskiego II. Znalazł się na Angelicum. W ciągu dwóch lat zrobił kurs doktorancki i pozaliczał, co trzeba. Podjął temat: Pojęcie Kościoła u Karla Rahnera. Chciał pojechać do Monachium i go posłuchać, ale nie dostał pieniędzy. Wobec tego wyruszył do Monachium bez nich.

Przyjechał tam w listopadzie. Było bardzo zimno. Znalazł w Monachium chodzącą dobroć — cudownego księdza Alojzego Klinkosza, który przyjął go do siebie. Dostał mały pokoik, który miał jeden mankament: nie miał pieca. Można było skonać z zimna. Robił kurs języka niemieckiego i chodził na uniwersytet. Wreszcie Kuria zaproponowała mu stanowisko wikarego. Trafił na proboszcza, który nie lubił Polaków, był bowiem dwukrotnie ranny podczas okupacji w Polsce. Ks. Maliński pobił jednak wszystkie rekordy, bo żaden wikary nie wytrzymał u niego dłużej niż pół roku, a on tam był ponad rok. Pracę doktorską bronił w Rzymie po roku, a kiedy Rahner przeniósł się do Münster, pojechał razem z nim. Rahner zaproponował mu asystenturę, ale abp Wojtyła wezwał go do Krakowa, bo uznał, że tu jest potrzebny.

Mietek — pisz!

Pomagał w duszpasterstwie akademickim u Św. Anny, a oprócz tego przez rok wykładał w seminarium dla księży na kursie magistranckim. Po roku podziękowano mu za współpracę. Powiedziano, że narobił tyle bałaganu w głowach księży, że będą musieli przez pięć lat pracować, żeby im to wszystko wyprostować, bo opierał się na filozofii egzystencjalnej, a nie arystotelesowskiej. Przez jakiś czas wykładał w Instytucie Liturgicznym, a później w Instytucie Dokumentów Soborowych w Częstochowie. Kiedy i tu okazało się, że musi odejść, poszedł na rozmowę z arcybiskupem Wojtyłą. — Mietek — usłyszał — wykładowców mamy u nas dość, a piszącego Malińskiego mamy jednego. Pisz ty, człowieku, a nie zajmuj się wykładami.

I tak w roku 1976 mianowano go rektorem kościoła Sióstr Wizytek.

Jak to się zaczęło?

Zaczął pisać w Rabce. To były słynne „ramki”, czyli najkrótsze kazania pisane najpierw do „Przewodnika Katolickiego”, a później do „Tygodnika Powszechnego”. Kiedy był jeszcze w Rabce, „Wrocławski Tygodnik Katolicki” ogłosił konkurs na artykuł dla młodzieży. Wysłał tam trzy teksty, które nie były niczym innym, jak jego konspektami do lekcji w liceum. Dostał za nie I miejsce i propozycję współpracy. To nasunęło mu myśl, żeby zrobić coś w tym kierunku.

Pierwszą książkę napisał dla dzieci. Nosiła tytuł: Jezus i ty. Tytuł zaproponowała mała dziewczynka, która jeszcze nie chodziła do szkoły. To była jego pierwsza książka przed wszystkimi studiami. Potem napisał książki dla młodzieży: To nie takie proste, mój drogiEseje na wybrane tematy z historii Kościoła. To były jego katechezy, nad którymi gimnastykował się lata całe. Konspekty należało przerobić na artykuły do czytania. Napisał do tej pory przeszło 80 książek, które przetłumaczono na kilkanaście języków świata, a w Polsce ciągle są nowe wydania. Skąd ta wielość tematów jego książek? — Po prostu z życia, z rozmów z ludźmi. To oni mi sugerują problemy, które należy objaśnić i pogłębić.

Przywiązany jest do każdej z napisanych książek. Po dopiero co wydanej chce napisać zaraz następną, która będzie jeszcze lepsza. Mówią o nich różnie: jedni z zachwytem, inni z dezaprobatą. Ci drudzy uważają, że pisze tylko o sobie; że powtarza wciąż to samo, zmieniając tylko tytuły. Kiedyś w księgarni przypadkowo usłyszałem rozmowę dwóch księży na temat jego książek.

— To nic nie warte — powiedział pierwszy.
— Ale to, co warte, leży na półkach i nikt tego nie kupuje — rzekł drugi.

Biograf Papieża

Osobny rozdział w jego pisarstwie stanowią książki o papieżu Janie Pawle II. O Jego wyborze dowiedział się, będąc w Münster. Natychmiast dostał telefon od Herdera, żeby napisał jakąś biografię Papieża. Nie chciał. Tłumaczył, że to jego przyjaciel, a o przyjaciołach się nie pisze. Potem były jednak telefony z najrozmaitszymi głupimi pytaniami. Pomyślał, że trzeba to wyjaśnić. Pisał na wariata. Książka nosiła tytuł Wezwano mnie z dalekiego kraju. Wydawca włoski dał tytuł Il mio vecchio amico Karol — Mój stary przyjaciel Karol. Wydawca francuski podobnie. Podobnie Niemcy. Do dzisiaj niektórzy nie mogą mu wybaczyć, że śmiał o Papieżu powiedzieć: „Mój stary przyjaciel”. Na tej książce powinno się zakończyć. Był z Papieżem we wszystkich krajach Europy, a po za tym w Stanach Zjednoczonych, Japonii, Korei i Indiach.

Najbardziej cieszy się z tego, iż przepowiedział kardynałowi Wojtyle, że zostanie papieżem. Był z Nim w Rzymie po śmierci papieża Pawła VI. W przeddzień konklawe kardynał Wojtyła poprosił go:

— Powiedz jakieś krótkie kazanie, bo ty mówisz krótko.
— Nie mogę — powiedział. — To jest ostatnie Twoje kazanie jako kardynała. Następne będzie jako papieża.

Nie odpowiedział mu nic, tylko zrobił kółko na czole. W czasie tej Mszy, podczas modlitwy wiernych, każdy wypowiedział, co mu leżało na sercu. A on powiedział: — Módlmy się do św. Bartłomieja, dzisiejszego patrona, aby kardynał Wojtyła został wybrany na papieża…

Wszystkich zatkało. Zrobiło się cicho w kaplicy, ale w końcu wszyscy powiedzieli: — Ciebie prosimy, wysłuchaj nas, Panie.

Po Mszy św. przy śniadaniu kardynał zrobił mu awanturę. Wyszło jednak na jego.

Kim jest?

Mieczysław Maliński… Kim jest? — Nie mam innych określeń jak to jedno: ksiądz. Chcę być księdzem, bo to jest dorastanie do czegoś, co jest ideałem. Chcę być księdzem tak, jak potrafię, tak jak mi Pan Bóg serwuje okoliczności, które mnie wciąż w jakiś sposób stwarzają, bo ja muszę wciąż na nie odpowiadać. I tak buduję to, co się nazywa: być księdzem. Chcę być ciągle na nowo zachwycony Bogiem.

Uważa, że istotą kapłaństwa jest służba ludziom. Służy, bo jeden nie ma skarpetek, a drugi głowy. Najważniejsze dla księdza, to według niego przekazywanie Boga Słowem, głównie w czasie Mszy św.

— Co było w kapłaństwie najradośniejsze?
— Dzieci i młodzież.
— A najtrudniejsze?
— Chorzy… w tym sensie, że jak ktoś cierpi, to trudno z nim nie cierpieć.
— Czy wyrzeczenie się życia rodzinnego było trudne?
— Nie.
— Czy był ksiądz kiedyś zakochany?
— Nie…

Mimo tylu lat kapłaństwa wciąż jest na etapie odkrywania. Np. ostatnio odkrył coś, co jakoś wiedział, ale nigdy do końca — że uwierzyć to zjednoczyć się z Panem Bogiem. Utożsamiać się z Nim. Nigdy dotąd nie powiedział tego wprost. Ale tych odkryć ma w swoim życiu mnóstwo. — Inaczej — jak mówi — nie mógłby powiedzieć kazania czy napisać książki.

Czyta Ewangelię, żeby być ciągle świeżym, a nie zjełczałym. Raz w miesiącu idzie do spowiedzi i opowiada Panu Bogu, co mu się nie udało. To, że się nie zniechęca, tylko ciągle szuka, coś odkrywa, ma niewątpliwie związek z jego ideą przewodnią. A jest nią: służyć prawdzie.

— Czy ta służba łączy się z buntem? Przeciwko czemu buntował i buntuje się ks. Mieczysław Maliński?
— Przeciwko schematom. Zawsze zależało mi na spontaniczności i autentyczności. A jeżeli coś się stworzyło jako instytucję, to buntowałem się przeciwko instytucji, która jest potrzebna, ale trzeba z niej wyrastać. 

Msza jest świętem

Kościół dla niego to nie przedsiębiorstwo, tylko ludzie, którzy uwierzyli, że Bóg jest miłością i starają się żyć w miłości. Nie uważa, by w tej społeczności Bóg był bardziej dostępny dla księży niż dla osób świeckich. Niektórzy kapłani krytykują go za sposób odprawiania Mszy świętej. Mówią, że nie jest ona w rycie rzymskim, ale w rycie ŕ la Maliński. — Całe szczęście, że mamy w kraju tylko jednego Malińskiego, bo nie wyobrażam sobie, żeby inni księża tak odprawiali Eucharystię — miał powiedzieć jeden z profesorów liturgiki. Świeccy mają w tej materii inne zdanie niż księża. Dla nich każda sprawowana przez niego Msza jest świętem. Jej intencja przewija się w modlitwach od początku do końca. Jest — takie zwykłe, od serca — przywitanie i pożegnanie zgromadzonych. Do czytań zaprasza kogoś z kościoła. Jego krótkie kazania zawsze pobudzają do refleksji. Zachęca do głośnego wypowiadania swoich próśb w czasie modlitwy wiernych. Na znak pokoju obchodzi kościół, ściskając serdecznie ludzi. W okresie Bożego Narodzenia zostaje po Mszy, aby pośpiewać z ludźmi kolędy i pastorałki. No i przez cały rok po Eucharystii ma czas na pogadanie. Chętnie słucha ludzi. Uważa, że jego rolą jest przede wszystkim słuchanie.

Czas jest jego wrogiem nieubłaganym. Ciągle tyle do zrobienia. Jak wyjedzie, to widzi, że trzeba było tu być. Jak jest tu, to czuje, że powinien być tam. Słowem: chciałby być młodszy o 50 lat.

Został księdzem, bo mu się księża nie podobali
Janusz T. Skotarczak

nauczyciel religii w Liceum Ogólnokształcącym i Gimnazjum Dwujęzycznym w Śremie, ekspert MEN, publicysta, twórca i organizator m.in.: Śremsongu – Ogólnopolskiego Przeglądu Piosenki Religijnej, Śremsk...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze