Złoty Meczet
Oferta specjalna -25%

List do Galatów

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Postanowiliśmy, że pójdziemy do meczetu, żeby sprawdzić, kim jest big man, który tak szybko przywitał nas w Nadżafie. Szukaliśmy odpowiedzi na pytanie, kto tu właściwie rządzi.

Do wnętrza meczetu wchodziliśmy pewnym krokiem, choć nie da się ukryć — w pierwszej chwili wielkie, błyszczące od lakieru, drewniane wrota trochę nas speszyły.

— Pamiętasz legendę, która mówi, że z Nadżafu prosto do raju pójdzie 70 tysięcy ludzi? Tych, co tu pielgrzymują, oczywiście.
— Pamiętam. A co, masz ochotę się załapać?
— Może do nieba wejdą właśnie przez te drzwi.

Spojrzeliśmy na ludzi, którzy, wchodząc do środka, z pietyzmem całowali drewniane wrota i głaskali je delikatnie. Dla niektórych przekraczanie bramy tej świątyni było codziennością. Dla innych jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu, drugim w kolejności po hadżu — obowiązkowej pielgrzymce do Mekki, którą muzułmanin musi odbyć przynajmniej raz w życiu. Atmosferę podniosłości czuło się na każdym kroku, udzielała się ona nawet nam. Trudno było się opanować, aby przekraczając próg, nie musnąć palcami idealnie gładkiego drewna, jak robią to pobożni szyici1, choć wyznawcy islamu taki gest niewiernych mogli uznać za świętokradztwo.

— Robią właśnie takie wrażenie. Tylko co z resztą pielgrzymów? Nie zasłużyli na raj?
— Zaraz będziesz miał okazję kogoś o to zapytać…

Cały meczet wygląda tak, jakby stanowił przedsionek biblijnego Edenu (choć podobno biblijny raj znajdował się kilkaset kilometrów od świątyni, między Basrą a An–Nasirijją, w rozwidleniu Tygrysu i Eufratu). Z okien hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, codziennie podziwialiśmy lśniącą kopułę mauzoleum, która — jak nam się wydawało — wisi między strzelistymi minaretami. Z bliska zaś z zachwytem przyglądaliśmy się kunsztownemu połączeniu lśniącego, brunatnego marmuru z ceglanymi ścianami, w całości pokrytymi przecudnymi inskrypcjami i motywami kwiatowymi.

„O cierpiący udręki czasu i jego smutku, o tonący w troskach, którym nie dajesz rady, porzuć drogi, którymi chcesz podążać, i skieruj się do Alego. Wkraczaj” — głosiły słowa wymalowane białą farbą na niebieskim tle, czcionką o kroju tak zdobnym, że z powodzeniem można by prezentować go w najznamienitszych muzeach świata jako cud arabskiej kaligrafii.

Śmiało ruszyliśmy do przodu, prawie tak śmiało, jak stali bywalcy. Legendarny Złoty Meczet, który jest jednym z najświętszych miejsc dla wyznawców szyizmu, musiał być w środku jeszcze piękniejszy.

— Będziemy robić wszystko to samo, co ty — uspokajaliśmy Abdula, choć przecież dla niego pobyt w meczecie musiał być czymś znacznie bardziej naturalnym niż dla nas. Tyle że Abdul obawiał się wejść do środka. Widać było, że chyba wolałby uniknąć wprowadzania nas do świątyni. Czuliśmy jego osobliwy opór, jak w przypadku gdy próbuje się do siebie przyłożyć dwa końce magnesu o tym samym biegunie — udaje się to, ale gdy tylko przestajemy im pomagać, same od siebie odskakują.

Imam Ali Ibn Abi Talib

— Abdul! Nie jesteśmy muzułmanami… Czy na pewno możemy tam wejść? — pytaliśmy kilka razy, bo nie mieliśmy najmniejszej ochoty nikogo rozdrażnić. Czasami zdarza się, że ortodoksyjni muzułmanie sprzeciwiają się wchodzeniu wyznawców innych religii do meczetów, dlatego zawsze lepiej zapytać, zwłaszcza że w tych dniach wszyscy byli bardziej nerwowi niż zwykle.
— Oczywiście, że możecie tam wejść. Nie ma sprawy — odpowiedź zawsze brzmiała tak samo.

Jeszcze w hotelu, kiedy pytaliśmy go, jak nazywa się ów człowiek, którego wszyscy nazywają tu big man, dziwnie rozbiegły mu się oczy. Drżącą ręką zapisał nam w notatniku „Imam Ali Ibn Abi Talib” — imię patrona szyizmu i jednocześnie pierwszego imama tego odłamu islamu.

— Imam Ali? — dopytywaliśmy się.

Abdul kiwał głową, choć nam nadal nic się nie zgadzało. Potykając się o luki w pamięci, przywoływaliśmy wydarzenia ze współczesnej historii islamu, szukając wskazówek do rozwiązania zagadki. Notatki, które gromadziliśmy w ostatnich miesiącach, okazały się zupełnie nieprzydatne w konfrontacji z rzeczywistością. O co właściwie chodzi z imamem Alim? On przecież nie żyje od setek lat.

Drobiazgowy kurs szyizmu niosący w sobie więcej szczegółów niż dostępne w Polsce publikacje przeszliśmy już w hotelu. Religijna edukacja zaczęła się od oglądania obrazów, którymi od góry do dołu obwieszona była cała recepcja. Stojący pośrodku filar zdobił portret dwunastego imama, na ścianach można było obejrzeć pozłacane sury Koranu i batalistyczne sceny z bitew przywódców dwóch najważniejszych odłamów islamu — szyizmu i sunnizmu.

Dlaczego, nim wyruszyliśmy do Złotego Meczetu, nasz tłumacz i przewodnik powiedział nam, że big man rządzący Nadżafem to właśnie Ali, który wszak nie żył już od przeszło 1300 lat? Dopiero później zrozumieliśmy, że wielu mieszkańców, mówiąc o nim jako o żyjącej osobie, miało na myśli jego prestiż i autorytet, pewnego rodzaju mądrość „dziedziczoną” przez ludzi, którzy kolejno zasiadają w meczecie i piastują w nim najwyższe stanowiska. Ali był pierwszym z długiego łańcucha imamów — duchowych przywódców szyizmu. Jego autorytet i nieomylność przejmowali najstarsi synowie panującego imama w linii wywodzącej się bezpośrednio od kuzyna Proroka. Ostatni z nich, dwunasty w kolejności imam — Muhammad al–Mahdi (właśnie ten, którego portert wisiał na filarze w recepcji) nigdy nie ujawnił się w obawie przed prześladowaniami, ale jego dziedzictwo przez wieki pozwalało Nadżafowi funkcjonować.

Kim jest big man?

Byliśmy zaskoczeni, jak sprawnie działa religijno–cywilny aparat administracyjny w świętym mieście. Pierwszy dowód na to mieliśmy już w kilka godzin po przyjeździe do Nadżafu. Gdy pierwszego wieczoru — siedząc po turecku na środku podłogi w hotelowym holu i ledwie widząc siebie nawzajem przy bladym świetle lampy naftowej — rozpoczynaliśmy kolację, na którą zaprosili nas gospodarze, wykwintny jak na czas wojny posiłek, złożony z arabskiego chleba, ryżu i gotowanych warzyw, przerwała nam ją niespodziewana wizyta. Na schodach pojawił się zdyszany recepcjonista Hasan w nieśmiertelnej drelichowej koszuli i gnąc się w ukłonach, ciągnął za sobą jakiegoś mężczyznę. Nieznajomy poruszał się jak cień, cicho i bez słowa, mimo że Hasan przesadną uprzejmością starał się rozładować wyraźnie napiętą atmosferę.

— Dajcie paszporty — wyszeptał drżącym głosem.

Otworzyliśmy szeroko oczy ze zdumienia.

— Po co?
— On chce je tylko zobaczyć.
— Ale kto to jest?

Hasan rozdziawił usta, zastanawiając się nad odpowiedzią, lecz zanim cokolwiek z siebie wydusił, po raz pierwszy odezwał się nieznajomy.

Passport, please.

Prośba wypowiedziana głosem nieznoszącym sprzeciwu zabrzmiała jak syk jadowitego węża. Poczuliśmy, jak po plecach przebiega nam stado mrówek o niewiarygodnie zimnych odnóżach. Byliśmy w Nadżafie zaledwie pół dnia. Od przyjazdu nie ruszaliśmy się z hotelu, a mimo to ktoś wiedział, że się w nim zatrzymaliśmy. I przyszedł sprawdzić, kim są cudzoziemcy.

— Dajcie paszporty… — powtórzył Hasan jeszcze ciszej. Gdy patrzył na nas błagalnym wzrokiem, byśmy się już dłużej nie opierali, broda dygotała mu, jakby co najmniej przechodził właśnie atak febry.

Posłusznie wygrzebaliśmy dokumenty z plecaków. Tajemniczy przybysz obejrzał je pobieżnie, po czym zwrócił je z uśmiechem, mówiąc coś po arabsku.

— On wita was w Nadżafie — przetłumaczył recepcjonista, nieco już rozluźniony.

Skinęliśmy głowami w geście podziękowania. Mężczyzna bez słowa odwrócił się i zniknął w mroku równie bezszelestnie, jak się pojawił. Hasan śmignął tuż za nim, a my po chwili, kończąc kolację, usłyszeliśmy ściszone głosy dochodzące z recepcji.

Gdy rozmowa umilkła, oświetlając schody lampą naftową, zeszliśmy na dół. Opierając się o blat recepcji, Hasan z zamkniętymi oczami i twarzą zwróconą w stronę półprzymkniętych drzwi wejściowych oddychał głęboko. Odwrócił się nerwowo, słysząc za sobą kroki, i uśmiechnął się promiennie, jakby ucieszył się na nasz widok.

— Kto to był?
— Człowiek z meczetu od imama Alego. Przysłał go big man.
— Czego chciał?
— Przywitać was w mieście.
— Wszystko w porządku?
— Tak, tak… teraz już tak.

Wracając do pokoju, postanowiliśmy, że pójdziemy do meczetu, żeby sprawdzić, kim jest big man, który tak szybko przywitał nas w Nadżafie. Tak też się stało.

Kto rządzi miastem

Szukając odpowiedzi na pytanie, kto tu właściwie rządzi, przekroczyliśmy próg Złotego Meczetu. Abdul, przewodnik i tłumacz, niegdyś pracownik jakiejś zachodniej firmy handlowej w Iraku, obecnie bezrobotny, najwyraźniej sam nie za bardzo wiedział, kogo możemy zastać w środku. Właśnie dlatego, żeby nie wyjść na ofermę, wolał posługiwać się enigmatycznym stwierdzeniem, że jest tam „big man od imama Alego”. Chyba wolałby tego w ogóle nie sprawdzać, ale zatrudniliśmy go w zasadzie wyłącznie po to, żeby zaprowadził nas do mauzoleum i pomógł odpowiedzieć nam na dręczące nas wątpliwości. Dla niego była to szansa na zarobienie paru dolarów.

Nas, i z bliska, i z daleka, meczet czarował i pociągał. Gdy wchodziliśmy na dach, aby rozstawić anteny telefonów satelitarnych, przed nami jak na dłoni, roztaczała się panorama miasta. W nocy jako jedno z nielicznych miejsc w rozległym Nadżafie kopułę meczetu oświetlało kilka smug światła z rozżarzonych reflektorów. Od wczesnego ranka, gdy tylko pojawiały się pierwsze promyki słońca, kopuła rozpalała się kolorem czystego złota, mocno kontrastującym z burą barwą okolicznych budynków. Zdawało się, że światło muska ją, dotykając nieśmiało, jak dotyka się drogocenne klejnoty. Gdy z domów wychodzili pierwsi mieszkańcy, Nadżaf zaczynał przypominać żywy organizm, z krwiobiegiem i systemem nerwowym, i z bijącym równym rytmem sercem, którym było mauzoleum imama Alego.

W drodze do meczetu z niekłamanym podziwem obserwowaliśmy spokój, jaki panował na ulicach. Z rzadka spotykaliśmy amerykańskie pojazdy, hummery albo bradleye. Niby przypominały, kto tu pilnuje porządku, ale trudno było jednak oprzeć się wrażeniu, że na tym ich rola się kończy, że z całą resztą mieszkańcy Nadżafu radzą już sobie sami. Sprawowana ze świątyni ze złotą kopułą władza bezboleśnie i z powodzeniem zastąpiła rozbitą w drobny mak administrację cywilną, którą bez wątpienia sprawowali tu jeszcze niedawno ludzie z partii Baas. Szyici poddali się tej zmianie bez oporów i szemrania. Miasto organizowało się bez niczyjej pomocy.

Nadżaf w przeciwieństwie do innych miast w Iraku wyszedł z tej wojny prawie bez szwanku. Kołysząc się na przednim siedzeniu samochodu, Abdul wskazywał nam nieliczne zniszczone podczas bombardowań budynki, przy czym akurat tych, które zostały obrócone w perzynę, chyba nie było mu wcale szkoda.

— Tu były koszary wojskowe, tam siedziba tajnej policji, a tamte ruiny to siedziba partii Baas.
— A co z blokami mieszkalnymi, meczetami, restauracjami? Nie są zniszczone?
— Prawie wcale. Amerykanie nie odpowiadali na przykład ogniem fedainom ostrzeliwującym się ze Złotego Meczetu.
— Chcesz powiedzieć, że cywile w Nadżafie nie ginęli?

Abdul podrapał się w głowę, zdaje się, sam zdumiony śmiałością tezy, którą stawia.

— Tak mi się wydaje. Zabici i ranni to przede wszystkim żołnierze i fedaini. Cywile to co najwyżej… 10 procent ofiar.

Na skutek braku dokładnych doniesień trudno nam było, nie tylko wówczas, ale także później, ocenić, na ile szacunki Abdula były prawdziwe. Patrząc jednak na to, jak wyglądał Nadżaf i jak swobodnie zachowywali się w nim amerykańscy żołnierze, brzmiały one dość wiarygodnie. Ludzie mówili, że Sistani zabronił walki z Amerykanami. Czy rzeczywiście tak było? Wiadomo, że gdy wokół Nadżafu toczyły się jeszcze walki, ale 101. Dywizja Powietrzno–Desantowa stała już u wrót miasta, amerykańscy dowódcy próbowali zaaranżować spotkanie z cieszącym się największym szacunkiem liderem szyickim — siedemdziesięciotrzyletnim wielkim ajatollahem2 Sajjidem Alim as–Sistanim. Zrazu nie przystał na propozycję, lecz obiecał, że ostatecznej odpowiedzi udzieli w ciągu dwóch dni. W końcu amerykańskie dowództwo ogłosiło, że zgodnie z wydaną przez Sistaniego fatwą podnoszenie broni przeciwko wkraczającym do miasta żołnierzom byłoby niezgodne z islamskim prawem. 101. Dywizja Powietrzo–Desantowa weszła do Nadżafu jak w masło. Później Sistani publicznie wypierał się, że kiedykolwiek taką fatwę ogłosił i że to tylko amerykańska plotka, lecz wtedy nie miało to już znaczenia — żołnierze zza Oceanu kontrolowali miasto. Inna sprawa, że zarzut o zbytnią proamerykańskość przylgnął do wielkiego ajatollaha i stał się bronią przeciwko niemu w rękach jego przeciwników.

Czy to właśnie Sistani mógł być owym big manem, którego tożsamość próbowaliśmy rozszyfrować? Niewykluczone, a nawet prawdopodobne. Ajatollah jako jeden z nielicznych szyickich liderów i duchownych w czasach reżimu Saddama Husajna nie wyemigrował ani nie został zabity przez członków partii Baas. Rządzący Irakiem byli na szyitów wyjątkowo wyczuleni — czterech ajatollahów zabili, sześciu wysłali do więzienia, a resztę zmusili do opuszczenia kraju. Saddam powtarzał za Stalinem: „O tym, że ktoś mnie zdradzi, wiem wcześniej niż on sam”. Choć państwo, które ustanowił, odwoływało się do całkowicie świeckich ideologii, to jednak po rewolucji w Iranie Saddam musiał przestraszyć się ogromnego wpływu ajatollahów na wiernych. W kraju, w którym szyici byli większością, oparta na sunnitach władza odwoływała się do panarabizmu, ale też mocno dbała o to, by nie wyrosła siła zdolna porwać masy. Ali as–Sistani, być może właśnie dlatego, że nie myślał nawet o próbie przeciwstawienia się dyktaturze, a może z powodu otaczającego go powszechnie szacunku, przetrwał Saddama. Po wojnie mógł się stać niekwestionowanym liderem szyickim, ale jak okazało się później ani nie miał na to ochoty, ani wystarczającej bazy politycznej… Wychodził z założenia, że spraw duchowych z polityką nie należy łączyć. Może z powodu powściągliwości w stosunku do spraw doczesnych, a może z powodu rzeczywistej uległości wobec dyktatury w czasach reżimu Husajna zarzucano mu nawet, że jest zbyt probaasistowski. Po wojnie okazał się za to zbyt proamerykański. Polityka, której za wszelką cenę chciał uniknąć, osaczała go z każdej strony. Próbował dystansować się od skrajności, choć one, szczególnie w tych dniach, stały się najbardziej chodliwym towarem w Iraku.

A może jednak big manem był zupełnie ktoś inny? Nie dało się tego wykluczyć. Kilka dni wcześniej do Nadżafu powrócił z emigracji w Wielkiej Brytanii Abd al–Madżid al–Chu’i — syn wielkiego ajatollaha Abd al– –Kasima al–Chu’ia. Należał do tych, którzy nie tylko nie pogodzili się z dyktaturą Saddama, ale mieli również powody, by go znienawidzić. Abd al–Madżid był świadkiem wydarzeń z 1991 roku, kiedy po apelu 41. prezydenta Stanów Zjednoczonych George’a Busha seniora niektóre prowincje, zamieszkałe głównie przez szyitów i Kurdów, podniosły broń przeciwko reżimowi. Kiedy jednak bunt zaczął tonąć we krwi, musiał uciekać, najpierw w tradycyjnym dla wszystkich szyickich dysydentów kierunku, do Teheranu. Później przeniósł się do Londynu. Nie było mu łatwo, bo po rewolucji religijnej w Iranie brodatych, noszących czarne turbany wyznawców Allaha traktowano na Zachodzie z dużą rezerwą. Mało kto rozumiał wtedy subtelności wynikające z różnic doktrynalnych między szyizmem w Iraku i sąsiednim Iranie. Abd al–Madżid szybko jednak zdołał pokonać uprzedzenia swoich nowych gospodarzy, nauczył się angielskiego i zajął działalnością charytatywną. Jej celem była pomoc społecznościom szyickim rozsianym już niemal po całym świecie. Kierowana przez niego fundacja działała sprawnie i zaproszono go nawet do jednego z ciał doradczych ONZ. Kiedy tylko wybuchła wojna, natychmiast postanowił wracać do Iraku. Ci, którzy widzieli go przed wylotem z Londynu, mówili, że był pełen werwy i dobrej myśli. W Nadżafie mógł być najwyżej od trzech dni. Spokój, który panował na ulicach, odbieraliśmy wówczas jako sygnał, że powrót al Madżida udał się i że on sam został zaakceptowany — mylnie, jak się niedługo miało okazać. Wtedy jednak wydawało nam się nawet, że to właśnie on przejął kontrolę nad miastem. (…)

In sza’ Allah

Hawza — szkoła religijna w Nadżafie, ostateczny głos w całym świecie szyitów w sprawach teologicznych i prawnych — przetrwała dzięki autorytetowi imama Alego i zachowała prawie niezmienioną zawiłą strukturę. Na początku lat 60. próbował ją zreformować Sajjid Bakir as–Sadr. Chciał uczynić stowarzyszenie akademią na wzór tych, które znamy z Zachodu. Adepci mieli zdawać egzaminy i uczyć się z nowych, przystosowanych do realiów XX wieku podręczników. Nie zdołał jednak pokonać siły tradycji. Sprzeciwiali się zarówno konserwatywni duchowni, jak i sami studenci. Hawza, podobnie jak cała struktura zależności między wszystkim członkami wspólnoty, pozostała w dużej mierze niesformalizowana. Kto obecnie stał na jej szczycie? Odpowiedzi na dręczące nas pytanie, jak nazywa się ów big man, mogliśmy szukać jedynie w mauzoleum Alego.

Od wejścia do meczetu prowadził nas poważnej postury duchowny. Żaden z nas nie pamięta, jak wyglądał, co do nas mówił i czy się przedstawił, czy też nie. Byliśmy zajęci podziwianiem złoceń, na których swoje piętno odcisnął już czas, i całkiem nowych, różnobarwnych fresków i mozaik. Uliczne larum zmieniło się w bezdenną ciszę, zakłócaną tylko szurnięciami sandałów o kamienny bruk wokół świątyni. Mimo że nie wprowadzono nas do środka meczetu, ze stuprocentową pewnością mogliśmy pokazać, gdzie znajduje się mihrab3. Dziesiątki wiernych, klęcząc na wielkim placu, prawie bezgłośnie mamrotały słowa modlitwy, to podnosząc głowy w kierunku al–Kaby4, to znów zginając karki do ziemi.

Kazano nam czekać na dziedzińcu. Czuliśmy podniecenie, takie jakie zawsze odczuwa się w miejscach, w których rodziła się historia, rozgrywały się wydarzenia wyciskające piętno na milionach ludzi, w miejscach świętych. Po jednej stronie mieliśmy mauzoleum imama Alego, najwierniejszego towarzysza i przyjaciela proroka Mahometa, tego, który z siodła ulubionego ogiera Dul–Dula i za pomocą swojego miecza Zu al–Fakra miał, według tradycji szyickiej, w imię Allaha dokonywać bohaterskich czynów. I tego, który w pobliskiej al–Kufie podczas modlitwy został przebity mieczem zamachowca. Z drugiej zaś strony było coś na wzór wielkiego okna, przy którym cisnęły się dziesiątki wyznawców, aby choć na chwilę zerknąć do środka. I właśnie tam nas wreszcie poprowadzono.

W skromnie urządzonym pomieszczeniu, bez zbytecznych ozdób i przedmiotów przyciągających wzrok, siedziała starszyzna szyicka: brodaci, dostojni uczeni, wygodnie rozparci na poduchach po obu stronach wąskiej komnaty. Perorowali półgłosem, popijając roznoszoną przez posługaczy wodę i herbatę, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół. Komnata była niewielka, promienie słońca ledwie przedzierały się przez okna oblepione z zewnątrz przez ciekawskich pielgrzymów. Widzieliśmy ich nosy przylepione do szyb. Ich twarze były niewiele więcej niż cieniami, ale mimo to dostrzegaliśmy wyraźnie, jak z podziwem przypatrywali się mędrcom, rozdziawiając szeroko usta, tak jakby od samego przyglądania przybywało i im wiedzy.

Abdul znowu miał rozbiegany wzrok i zupełnie nie reagował na dyskretne gesty zachęcające go do wskazania osoby, z którą możemy porozmawiać. Przymuszony, w końcu przedstawił nas, mówiąc, że jesteśmy dziennikarzami, ale w odpowiedzi otrzymaliśmy tylko skinienia głowami — uprzejme, lecz wskazujące na to, że nie możemy liczyć choćby na odrobinę zainteresowania któregokolwiek z uczestników dyskusji na poduchach. Siedliśmy we wskazanym miejscu i bezradnie rozglądaliśmy się dokoła. Nam też podano wodę w szklankach z grubego szkła, którą sączyliśmy, aby zamaskować lekkie zniecierpliwienie. Abdul nie wykazywał ochoty rozpoczęcia rozmowy z kimkolwiek, a my nawet nie wiedzieliśmy, do którego z siedzących w pokoju licznych brodatych mężczyzn się zwrócić. Poprosiliśmy, żeby zapytał, czy możemy spotkać się z tym najważniejszym spośród duchownych, z big manem. Wykręcał się, mamrocząc coś pod nosem tak cicho i niewyraźnie, że trzeba było się nad nim pochylać, żeby w ogóle coś dosłyszeć.

— Który to jest? Czy on tu jest? — dopytywaliśmy się. — Będziemy mogli się z nim spotkać?
In sza’ Allah5 — wyszeptał Abdul. Arabowie na całym świecie używają tego zwrotu pasjami. Należało go rozumieć najczęściej jako: „Poczekamy, zobaczymy, ale ja za bardzo nie będę się o to starał”.

W odpowiedzi na pozostałe pytania, którymi go zasypywaliśmy, zawzięcie milczał.

Wreszcie podszedł do nas, ubrany w szary garnitur i nowoczesny nawet jak na warunki europejskie krawat, mężczyzna. Łysiejący starszy pan przywitał się z nami, podając dłoń. Przedstawił się jako prawnik, usiadł obok Abdula i zaczął szeptać mu coś do ucha, nie przejmując się naszą obecnością. Znów poczuliśmy się jak powietrze. Tłumacz długo kiwał głową, jakby potwierdzał każde zdanie z osobna, aż wreszcie niespodziewanie odwrócił się do nas i zakomunikował, że musimy już iść. Wstał i zaczął ciągnąć nas do wyjścia, nim zdążyliśmy zareagować. Łysiejący osobnik w garniturze wyszedł razem z nami, jakby chciał zyskać pewność, że na dobre opuścimy mury meczetu.

Przed wejściem do świątyni prawie potknęliśmy się o brodatego mułłę wydzierającego się do otaczającej go szczelnym kordonem licznej grupy słuchaczy.

— Jeszcze przed chwilą go nie było.
— Czarodziejskie miejsce.

Pognaliśmy za Abdulem, który już nie tylko uchylał się od odpowiadania na nasze pytania, zdawało się wręcz, że w ogóle ich nie słucha. Sprawiał wrażenie, jakby docierał do niego wyłącznie głos prawnika. Wreszcie zdawkowo i bardziej na odczepnego, niż żeby rzeczywiście zaspokoić naszą ciekawość, rzucił przez ramię.

— Kłócą się o to, czy powinny być na ulicach amerykańskie patrole…

Reszta wymamrotanych słów rozmyła się w gwarze.

To nie była rozmowa. Ubrany w szary garnitur prawnik mówił do Abdula nieustannie, a ten odzywał się niewiele. Gdy otwieraliśmy drzwi samochodu, mężczyzna uśmiechnął się szeroko i żwawym krokiem odszedł w swoją stronę. Abdul otrzymał jeszcze wizytówkę i obietnicę, że jeśli zadzwoni następnego dnia, dowie się więcej. Nie usłyszeliśmy, niestety, czego ma się dowiedzieć ani czy będziemy mogli spotkać się z ajatollahem, a jeśli tak, to z którym.

Lawirując po wąskich uliczkach Nadżafu, między poobijanymi z każdej strony autami, wśród ryku niemilknących klaksonów, zastanawialiśmy się, kim mógł być ów mężczyzna, który znacznie wyróżniał się pośród ubranych w szerokie szaty i turbany ludzi, człowiek, który swobodnie przechodził przez korytarz wiodący do gabinetu ajatollaha? Prawdopodobnie przybył z misją tajemniczą jak on sam. Być może był pośrednikiem w targach, które odbywały się o władzę nad Hawzą, instytucją, która wyciągnięta teraz z niebytu, stanie się zaczynem państwa religijnego, przy którym Iran, pozbawiony takich miejsc jak Nadżaf z mauzoleum imama Alego i Karbala z mauzoleum imama Husajna, będzie jedynie bladym odbiciem. (…)

Czy te oczy mogą kłamać?

Nie spieszyło nam się do pokoju. Był klitką, w której ledwie mieściły się dwa łóżka. Trudno było w nim robić cokolwiek więcej niż spać, a na dodatek rzeczy, które wyciągnęliśmy z samochodu, zagracały go zupełnie. Mając nadzieję na bieżącą wodę, mocno się przeliczyliśmy. Musiała nam wystarczyć konewka i baniak, z trudem napełniony wodą przez naszych gospodarzy, ale i za to byliśmy im wdzięczni. Sami mieszkali w nie lepszych warunkach. Kobiety przebierały się w unieruchomionej na parterze windzie. W górę, na kolejne piętra rodzina się nie zapuszczała. Pewnie hotelik w czasach jego świetności był przystanią dla pielgrzymów, którzy przecież nieustannie ściągali do mauzoleum Alego. Teraz za jedynych pielgrzymów mogliśmy uchodzić my sami.

Gdy siedząc w holu, dokładnie naprzeciwko obrazu przedstawiającego batalistyczną scenę z bitwy imama Husajna pod Karbalą, przeliczaliśmy zielone banknoty dla Abdula, Ramadan przyniósł czajniczek aromatycznej herbaty. Jego żona w sąsiednim pomieszczeniu odgrodzonym tylko ażurowym parawanem łuskała ziarna bobu, uśmiechając się do nas promiennie. Po raz pierwszy świadoma, że patrzymy na nią, nie zakrywała twarzy nikabem, choć włosy nadal ukrywała pod hidżabem.

Mimo lokalnych zwyczajów i religijnych zakazów trudno było nam powstrzymać się od zerkania na żonę Ramadana. Po kilku miesiącach żaden z nas nie pamiętał nawet z grubsza rysów jej twarzy. W pamięci pozostały nam tylko oczy. Trudno powiedzieć, czy jest to sprawa anatomii czy stereotypów, lecz u kobiet o wschodnim typie urody oczy są najbardziej wyraziste. Mieliśmy właśnie tego najlepszy przykład. Zakrywanie twarzy chustami już od dzieciństwa i kulturowe zepchnięcie na drugi plan powoduje, że dla Arabek jedynym sposobem przekazywania na zewnątrz emocji i uczuć jest wyrażanie ich wzrokiem. Mimika, gestykulacja nie odgrywa tu tak ważnej roli, jak u Europejek czy Amerykanek, które mają do dyspozycji całą gamę pozawerbalnych środków komunikacji. Kobiety Wschodu mają zaś tylko jeden — oczy. I posługują się nim po mistrzowsku.

— Nie jesteście już dla nas obcy. Traktujemy was jak rodzinę — wyjaśnił Ramadan, widząc nasze zaskoczenie. Gdy na jego zaproszenie zapadliśmy się w miękkie siedziska w oczekiwaniu na herbatę, natychmiast obsiadły nas dzieci, łasząc się, przytulając i ciągnąc za włosy. Kiedy dawaliśmy im cukierki, wygrzebane gdzieś z pozostałości racji żywnościowych otrzymanych swego czasu od Australijczyków, którzy zdobywali Umm Kasr, biegły natychmiast chwalić się matce. Urzekał nas ten spokój panujący w miejscu, w którym się schroniliśmy, i uspokajał.

* * *

Co zaś do Abdula, to dostał swoją dniówkę w pełnej wysokości, mimo że nie zgłębiliśmy tajemnicy big mana, a więc nie udało nam się ustalić, kto kontroluje miasto, i ze względów poznawczych dzień zaliczaliśmy raczej do straconych. Wieczorem zaś, gdy potrzebowaliśmy Abdula, przekazał nam przez swojego siostrzeńca, że jest bardzo, ale to bardzo chory.

Tekst jest fragmentem książki Marcina Firleja i Jacka Kaczmarka Szum skrzydeł Azraela wydanej nakładem Wydawnictwa Zysk i S–ka. Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Na okładce oraz w tekście Złoty Meczet wykorzystano niepublikowane zdjęcia telewizji TVN24 autorstwa Pawła Wudarczyka © Copyright by TVN24 sp. z o.o. oraz fotografie autorstwa Marcina Firleja, TVN24 i Jacka Kaczmarka, Polskie Radio.

1 Szyici (arab.) — od szi’a — partia. Nazwa tego odłamu islamu pochodzi od zwolenników pierwszego imama — Alego Ibn Abi Taliba, nazywanych szi’at Ali — partia Alego.
2 Wers Boga (arab.). Przywódca religijny w szyizmie. Ten wysoki tytuł naukowy nadawany jest wybitnym autorytetom muzułmańskiego prawa i teologii. Od rewolucji islamskiej w 1979 roku w Iranie, dzięki działalności Chomeiniego, nabrał też znaczenia politycznego.
3 Bogato dekorowana nisza w tylnej ścianie meczetu pokazująca kierunek al–Kaby (arab.).
4 Prostokątna budowla w Mekce okryta zmienianą co roku czarną tkaniną. Jest ona celem pielgrzymek wszystkich muzułmanów. Na al–Kabę są też zorientowane wszystkie meczety na świecie; wyznawcy islamu modlą się, kierując twarze w jej stronę.
5 Jeśli Bóg pozwoli (arab.).

Złoty Meczet
Marcin Firlej

urodzony w 1975 r. w Rejowcu Fabrycznym – polski dziennikarz, korespondent telewizyjny, reporter wojenny, pracował jako dziennikarz „Gazety Wyborczej” i RMF FM, jako reporter wyjeżdżał m.in. do Gruzji z pomocą humanitarną, do Turcji z ratownikami, a także do Afganistanu, od...

Złoty Meczet
Jacek Kaczmarek

urodzony 8 lipca 1972 r. w Słupsku – złotnik, historyk, didżej, dziennikarz radiowy i telewizyjny, dziennikarz Informacyjnej Agencji Radiowej (2005-2006), relacjonował z Afganistanu wojnę USA z Al-Ka’idą. Specjalizuje się...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze