Wytarte portki A.D. 1986
Oferta specjalna -25%

Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 52,90 PLN
Wyczyść

Spojrzał zaciekawiony na pakunek w szarym papierze.
– Co to? – spytał, przenosząc wzrok na uśmiechnięte tajemniczo twarze przyjaciół. Na jego imieniny przybyli Piotr, Norbert, Krystian. Plus on – Wacław, dzisiejszy solenizant – to już był cały PKWN. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Nierozłączna paczka w seminarium. Minęło ponad pięć lat od ich święceń w 1981 roku.
– Twoje marzenie… – szepnął Piotr.
Wacław zdjął sznurek i rozchylił papier.
– Bosch? – spytał z niedowierzaniem, choć przecież nie mógł mieć wątpliwości.
– Tak jest, twój ukochany „Chrystus wyśmiany” – potwierdził Krystian.
Do tej pory Groser zawsze wieszał w swoim pokoju jego pocztówkową reprodukcję. Obraz fascynował go swoją wieloznacznością. Czterej oprawcy napierający na Jezusa, oblepiają Go, niemalże duszą, ale On jest dziwnie wolny, jest poza męką, poza ich dotykiem, ciosem. Nie mają nad Nim władzy. Zło nie ma do Niego przystępu, choć zamknęło Go w swym kręgu. Jezus patrzy na widza. Co wyraża Jego wzrok? Czy zaprasza do udziału w swej męce, czy też uspokaja, że prześladowcy nic nie mogą Mu zrobić? Siekiera nie może skaleczyć płynącego źródła, motyka nie może zranić słońca.
– Musieliście się zrujnować – rzekł jakby zawstydzony Groser.
– Wacku, nie będziemy zaprzeczać. Zapożyczyliśmy się, ale czego się nie robi dla przyjaciela. Przyjaźń ma swą cenę – uśmiechnął się czarująco Krystian, ze względu na swe wydatne usta ochrzczony w seminarium mianem Wargina. Swym wyglądem różnił się wyraźnie od kolegów – inna koszula, inny pasek, buty z delikatnej skóry o wiśniowym odcieniu. Inny zapach. No i ta oliwkowa, włoska opalenizna. Wytworność. Inny gatunek księdza.
– Świetna robota. Ta patyna… – Wacław przyglądał się z bliska płótnu o wymiarach 50 na 70 centymetrów. – Wygląda jak ukradziony z National Gallery – powiedział zauroczony. – Co prawda, oryginał jest na desce. – Nachylił się ku obrazowi, jakby go chciał pocałować.
– Ty też jesteś oryginał. Portki ci się na tyłku przetarły. He, He – zarżał radośnie Krystian, a wraz nim cały PKWN.
– Ee, pod sutanną nie widać – Wacław zbagatelizował odkrycie.
– Cholera, na następne imieniny dostaniesz spodnie – zagroził Wargin.
Dziwny przyjaciel. Zabiegał o względy, troszczył się, szukał spotkania, a jednocześnie kopał dołki, co było powszechnie wiadome. Był uzależniony od kąsania i głaskania. Kopał i kochał. Groser litował się nad jego skomplikowaniem. Krystian od dwóch lat przebywał w Rzymie, gdzie pisał doktorat. Powiadano, że pojechał tam, bo wygryzł Grosera. Tyle, że Groser nie czuł się wygryziony, gdyż nigdy o ten wyjazd nie zabiegał. Dlatego nie powiedział mu ani jednego gorzkiego słowa.
Odnosił wrażenie, że Krystian nie ma świadomości swych działań. Jakby był przekonany, że Panu Bogu zależy na jednym – aby piął się w górę. Choćby po trupach.
Groser postawił obraz na komodzie, na wysokości oczu. Zbliżyli się.
– Mógłby się nazywać: „Miłość wszystko zniesie” – skomentował Norbert. – Spojrzenie Jezusa jest spokojne, a oni wszyscy mocują się ze swoim wzrokiem. Nie wiedzą, co czynią. To oprawcy są męczennikami, choć są uzbrojeni. To oni cierpią.
Wacław potaknął.
– Ten u góry z obrożą na szyi ma wzrok kochanka – zaczął objaśniać. – Ten u dołu rozdziera szaty Jezusowi, ale wygląda, jakby trzymał hostię. Na jego twarzy nie ma grymasu. W ogóle oni wszyscy przechodzą z agresji w uwielbienie.
Wargin pokręcił głową rozbawiony.
– Wacku, jedno jest pewne, o twoje wytarte portki nikt losów ciągnąć nie będzie. – Klepnął przyjaciela w ramię. – Przepraszam, chyba się nie gniewasz?
– Broń Boże – uśmiechnął się właściciel dziurawych spodni.
– Wiesz, Wacuś, obraz mi się podoba, ale obawiam się, że twoja interpretacja jest ahistoryczna – włączył się do dyskusji Piotr, zwany Cybulą. – Ten facet z półksiężycem symbolizuje islam, czyli zajadłych wrogów chrześcijaństwa, a ten w obroży to symbol bestii, nienawiści, prześladowań. Myślę, że Bosch nie patrzył tak miłosiernie jak ty. Był większym realistą. Ten obraz to ostrzeżenie przed perfidią obłudy. Chrystus uśmiecha się, dając znać, że przejrzał przewrotność hipokrytów.

Groser zadumał się nad wypowiedzią Piotra. Może miał rację co do tego, że lekceważy symbole, etykietki, którymi oznakowano katów. On jednak wolał patrzeć w oczy człowieka, nie zważając na przylepione tabliczki z ostrzeżeniem.
– Słuchajcie, kochani, czy nie widzicie czegoś symbolicznego w tej liczbie? – spytał Norbert.
– Jakiej? – ożywił się Wargin.
– No, oprawców jest czterech.
– Sugerujesz, że każdy z nas jest odbiciem? – udał zaniepokojonego.
– Nie, nie sugeruję. Ja to stwierdzam – oświadczył ponuro Norbert. Jeśli to był żart, to wypowiedział go tak, że wywołał dreszcz. Tak postępują najlepsi komicy. – Szczerze powiem, że osobiście bałbym się go powiesić w swoim pokoju – dodał.
– Dobrze, zatem zostanie u mnie. Siadajmy do stołu – zakończył debatę Groser, widząc, że rozmowa dryfuje w niebezpiecznym kierunku. – Powiedz, Krystian, co tam nowego w Rzymie – zmienił temat.
– Tak, co tam nowego na dworze? – dorzucił Cybula. Krystian nie wyczuł delikatnej ironii w jego głosie.
– Papa wrócił z Asyżu, jedni go wielbią za wspólne modlitwy z poganami, drudzy oskarżają o wbicie noża w plecy Kościołowi. Byłem u niego w zeszłym tygodniu na śniadaniu. Zabrałem też Adriana.
– Fiu, fiu – gwizdnął z podziwem Norbert. – Widzę, że to już nie Dziwisz decyduje, z kim Jan Paweł je jajecznicę. Będę w marcu w Rzymie. Mam nadzieję, że nie odmówisz mi tej drobnej przysługi – prowokował Norbert.
– Norbi, wiesz, że to zawsze wymaga małego cudu… – Krystian zaczął się asekurować. – Wbrew pozorom nie jestem wszechmocny.
– Nie obawiaj się. Żartowałem. I tak nie dojadę. Trzykrotnie odmówiono mi paszportu.
– Mnie również – uzupełnił Piotr.
Wargin poczuł, że piją do niego.
– Jak wiecie, ja również nie dostałem paszportu. Dopiero osobista interwencja Dąbrowskiego poskutkowała.
Piotr z Norbertem zaczęli demonstracyjnie poszukiwać w pamięci tego faktu.
– Jasny piorun. Krystek, dam sobie rękę uciąć, że gdyby arcybiskup nic nie wskórał, to Jan Paweł by dzwonił osobiście do Kiszczaka.
– Błogosławiony, kto w kole szyderców nie siada – zauważył wreszcie podjazdy kolegów Krystian.
– Jedzmy kochani, jedzmy – zaapelował Wacław, idąc z pomocą osaczonemu Krystianowi. – Polecam śledzie w śliwkach. – Nie zdążył jednak nic sobie nałożyć na talerz, gdyż rozległ się dzwonek do drzwi. – Przepraszam… Zaraz jestem – poderwał się od stołu.
– Wierzymy, Wacku – rzekł uspokajająco Krystian. – Jeśli ładna, proś do środka. W innym wypadku biuro parafialne jutro od dziesiątej – zażartował.
W drzwiach stał Mirek Murawski.
– O co za niespodzianka… – Groser powitał przybysza na tyle zakłopotany, że chłopak wyczuł, iż przyszedł nie w porę. Z pokoju dochodziły odgłosy świadczące o dobrej zabawie. Mirek był częstym gościem na plebanii. Przychodził na duchowe rozmowy. Przygotowywał się do matury. Nigdy żadna deklaracja z jego strony nie padła, ale Wacław podejrzewał, że pewnego dnia spyta go o seminarium.
– Wejdziesz? – zaproponował Groser.
– Nie, nie. Mam tylko małą prośbę. Czy mógłby ksiądz przyjść do dziadka ze spowiedzią… Wie, że mam z księdzem kontakt… Od roku jest na wózku…
– Coś niedobrze?
Mirek pokręcił głową.
– Czy wystarczy, jak przyjdę jutro? – spytał Wacław.
– W zupełności. Dziadek twierdzi, że musi uregulować sprawy na ziemi.

Groser nie spotkał osobiście Szymona Murawskiego, znał go z opowieści wnuka. Więzień Oświęcimia, po wojnie imał się różnych zawodów. Niezwykle przedsiębiorczy. Kochał robić wszystko, co przynosiło pieniądz. Miał cudowny dar nierozdrażniania swoim kapitalistycznym światopoglądem komunistów. Wiedział, gdzie i kiedy posmarować. Należał do Stronnictwa Demokratycznego, takiego PZPR dla prywaciarzy. Człowiekiem religijnym był okazjonalnie i z umiarem. Ożywienie duchowe przeżył po wyborze Karola Wojtyły na papieża. Zaczął wówczas chodzić do kościoła nie tylko przy okazji świąt. Po roku osiemdziesiątym i powstaniu Solidarności przeżył też ożywienie polityczno-patriotyczne. Taki peerelowski żywot człowieka poczciwego i zaradnego. Mirek kilka razy opowiadał Groserowi o swoim dziadku, kilka razy przyniósł też od niego datki na kościół. Szymon miał jednego syna, Władysława. Ojca Mirka. No i jednego wnuka.
– Lecę – Mirek taktownie przerwał kłopotliwą sytuację.
– Dobrze. Powiedz mu, że będę jutro rano. O dziewiątej może być?
– Super. Jutro jestem sam z dziadkiem. Rodzice wyjechali na grzyby.

* * *

Szymon Murawski siedział na wózku pod olbrzymim portretem Jana Pawła II. Niestety, papież na portretach wychodził zawsze jak jakiś podrzędny aktor próbujący wcielić się w jego rolę.

Groser wyciągnął rękę na powitanie i nagle mu się zdało, że zna tego człowieka. Przypominał mu jego… ojca. Podobieństwo było tak duże, że na chwilę przymknął oczy, by się przekonać, że nie śni. Te same piwne oczy, pod czarnymi łukami brwi. Siwe gęste włosy zaczesane do góry. Był przekonany, że zaraz usłyszy…
– Przepraszam, że księdza wołam – głos pana Szymona przywrócił go do rzeczywistości. Był zupełnie inny, jakby nie pasował… – Powinienem dojechać sam do kościoła, ale jeszcze nie mam wprawy. Posługuję się tym wehikułem od niedawna i obawiam się jednak, że już go nie opanuję – pan Szymon próbował żartować. Napięcie na twarzy świadczyło, że żartami chce odwlec moment spowiedzi. – Czuję, że czas pakować manatki…
Wacław uśmiechał się, nie próbował zaprzeczać. Któż to wie, kiedy komu pisane.
Nastała cisza. Długa.

– Proszę księdza, spowiadać się spowiadałem dwa miesiące temu. A cóż to na wózku można nagrzeszyć. Drobiazgami nie będę księdza zajmował. Właściwie mam jedno do wyznania. Nigdy o tym nie mówiłem na spowiedzi – westchnął. – Powiedziałem sobie, że wezmę tę tajemnicę do grobu. A jednak teraz, kiedy czas się zbliża… Boję się.
Znów zamilkł.
– Proszę mówić, nie ma takiej rzeczy, której by Bóg nie wybaczył. Jego miłosierdzie jest nieograniczone.
Szymon pokręcił głową.
– Nie boję się Boga…
– A kogo?
– Brata.
Rozmowa przypominała ping-pong w zwolnionym tempie.
– Dlaczego?
– Wydałem go.
Groser musiał wydobywać z pana Szymona każde słowo.
– Komu?
– Niemcom…
– Proszę mówić…
– Wzięli mnie na gestapo za słuchanie Londynu. Znaleźli u mnie radio. Nie było co kłamać. Ale oni chcieli wiedzieć, z kim jeszcze słuchałem. Myśleli, że naprowadzę ich na ślad. A prawda była taka, że słuchałem zawsze sam. No to powiedziałem prawdę. Gestapowiec, który do tej pory cały czas się uśmiechał, był niemal przyjazny, zdzielił mnie w twarz. Zalałem się krwią. Zawołał pomocników. Wbili mi zaostrzone zapałki pod paznokcie. I cały czas nie pozwalali mi stracić przytomności. Ciągle cucili. A potem przynieśli rozgrzany do czerwoności pogrzebacz. Porobiłem się. To był koniec mojego oporu. W jednej sekundzie straciłem nadzieję, że to ma sens. I nagle pomyślałem, że dla głupiego słuchania radia nie będę oddawał życia. Dałem znak… Powiedziałem, że słuchałem radia z bratem. Tylko on przyszedł mi do głowy. Przecież jeśli go wezmą, to się wyjaśni, że kłamałem… – Murawski przymknął na chwilę oczy. – Po tygodniu znalazłem się w Oświęcimiu. Wydawało się, że nie przeżyję miesiąca. Głód był tak wielki, że przewyższał strach. Ukradłem z kuchni pół bochenka chleba. Ale nie zdążyłem go zjeść. Wylądowałem u blockführera. Powiedział, że zjadłem swoją szansę na przeżycie. Spojrzał mi w twarz z uśmiechem. Otworzyłem z przerażenia usta. I wtedy on ze spokojem dodał, że mam coś, co go interesuje. I wyszedł z pokoju. Co ja miałem? Nic. Byłem szkieletem w pasiaku. W jednej sekundzie domyśliłem się, że jedyną rzeczą, która może go interesować, są moje trzy złote zęby. Wyrwałem je i położyłem na stole. Po chwili wszedł. Spojrzał na nie. „Jak jeszcze raz naruszysz prawo, będzie po tobie”. Otworzył drzwi. Stanął za mną, kopnął mnie w tyłek. Zaryłem głową w ziemi. Uratowany. Po paru tygodniach głód nieco zelżał. Żołądek się skurczył.

Pewnego dnia… Tak… To było tak, że codziennie robiliśmy żabki. I pewnego dnia w czasie tych żabek nagle zrównałem się z Heniem, z moim bratem. Wyglądał strasznie. Zatrzymaliśmy się. „Heniu, to ja ciebie…” – rozpłakałem się. Pokręcił głową i powiedział: „Basia… Krzysiu… Zaopiekuj się, gdybym…”. Więcej już nic nie powiedział… „Gdybym”. To było jego ostatnie słowo. Dopadł do nas esesman z pejczem… Nigdy go już więcej nie zobaczyłem. Brata… Henia…
Murawski odetchnął głęboko. Opanował się.
– Blockführer okazał się uczciwym Niemcem. Za trzy zęby roztoczył nade mną opiekę.
Pan Szymon zamilkł. Zamknął oczy. Oddychał głośno.
– Po wyzwoleniu obozu nie mogłem go znaleźć. Brata… Wróciłem do domu… Czekałem, łudziłem się, że… może gdzieś go wywieźli do Niemiec. Ale po paru tygodniach nadeszła wiadomość, że nie żyje. Nikt nie wiedział, że Heniu trafił tam przeze mnie. Nie wiem, jak to możliwe. Ja nie miałem odwagi się przyznać… Zawsze byłem taki dzielny… Kiedy bawiliśmy się jako dzieci, ojciec stawiał mnie Heniowi za wzór. On był mazgajem, a ja odważny, nigdy nie płakałem.
Szymonowi Murawskiemu zadrżały wargi. Walczył, by się nie rozkleić. „Cierp!”, mówiło jego całe napięte ciało. Ręce kurczowo zaciskał na poręczach wózka.
– Kilkadziesiąt lat udawało mi się jakoś siebie oszukiwać. Zatarłem pamięć. Pamiętałem, że byłem w obozie, że byłem na gestapo, ale zapomniałem o mojej winie. – Szymon zamilkł, próbował coś powiedzieć, wahał się. – Od jakiegoś roku  – odezwał się po dłuższej chwili – Heniu przychodzi do mnie we śnie… Chce na mnie spojrzeć, a ja nie mogę, uciekam… Jest coraz bliżej. Bliziutko. Wczoraj śniło mi się, że był tuż obok mnie i wyciągnął rękę. I zrozumiałem. To było tak realne, jak wtedy tam w Oświęcimiu. Wyrwałem sobie moje złote zęby i podałem mu je, lecz on je upuścił i pokręcił głową, jakby… Mało? – mówię. – Heniu, to wszystko, co mam.
Murawski podjął kolejną heroiczną próbę, aby się nie rozpłakać. Zacisnął powieki. Otworzył w bólu usta. Groser mimowolnie spojrzał na jego żółtawą, sztuczną szczękę.
– Panie Szymonie, człowiek nie jest tylko dzielny przez odporność na ból. Widocznie Bóg przeznaczył panu inną rolę. Proszę się nie zadręczać. Winy człowieka w niebie mogą stać się źródłem wielkiej radości. Kościół mówi o tym, jak to św. Paweł cieszy się ze spotkania w niebie ze św. Szczepanem, którego kamienował. Tam, w niebie obaj są szczęśliwi. Obaj otworzyli sobie drogę do nieba. – Groserowi nagle przyszedł do głowy przykład, który jeszcze lepiej powinien trafić do jego „potępieńca”. – Boi się pan spotkania z bratem… A pamięta pan historię Józefa z Biblii?
Mina Szymona zdradzała bezradność.
– Tego z Egiptu… – dodał Wacław.
– Aha, to ten, co pokonał Goliata – Murawski nagle pokiwał głową. – Został potem faraonem…
Groser zorientował się, że Szymon mocarzem w Biblii nie jest.
– Tak, o tego chodzi, ściślej mówiąc, został zarządcą faraona. Rządził Egiptem. A wcześniej jego bracia sprzedali go handlarzowi niewolników. Właściwie chcieli go zabić. Z zazdrości, bo uważali, że ojciec go faworyzuje… kupił mu tunikę. Sprzedali go i zapomnieli o nim. Kiedy po latach nastał w ich kraju głód, ojciec posłał ich do Egiptu po zboże. Trafili przed oblicze swego brata, ale go nie poznali. Józef nie tylko im przebaczył, ale potraktował po królewsku… Zawsze uwielbiałem tę opowieść. Myślę, że jest napisana specjalnie dla pana, by uwierzył pan, że bracia przebaczają. Tym bardziej, że wina pana jest innej miary niż wina braci Józefa. Pan przecież nie chciał go wydać…

Mięśnie twarzy Szymona znów zadrżały. W kąciku oka zakołysała się łza. Pokręcił przecząco głową.
– Tak… – odezwał się po chwili Murawski. – Ale to nie wszystko. Kiedy było już wiadomo, że Heniu nie żyje, wszyscy w rodzinie spodziewali się, że zajmę miejsce brata i poślubię jego Basię. Zastąpię ojca Krzysiowi. Takie wypadki były już u nas… Ale ja… przecież nie mógłbym żyć obok kobiety, której zabiłem męża. Musiałem uciec od niej, żeby nie widzieć Henia. Nie słyszeć jego ostatniego słowa. Zresztą nie wiem. Może, gdyby mi się podobała… – zakończył szczerze.
Zamilkł. Groser patrzył na Szymona i znów widział swojego ojca. Nagle przyszło mu do głowy, że także on mógł dźwigać jakąś tajemnicę, której nigdy nie wyjawił rodzinie. Nie wyjawił synowi. Nie, tak na pewno nie było, ale przecież mogło…
– Niech mi ksiądz powie, czy oni tam, w niebie, widzą nas tu, na ziemi, widzą to, co robimy?
Groser tylko uśmiechnął się ciepło.
– Jeśli tak, to muszą cierpieć, może nawet gorzej niż my… – Szymon westchnął.
– Jeśli widzą, to widzą nas przemienionym wzrokiem, tak jak Bóg. Patrzą na nas jak na dzieci, które się uczą…
Murawski zapadł się wzrokiem w przestrzeń niedostępną dla Grosera.
– Czy pana bratowa żyje?
Żadnej odpowiedzi. Groserowi wydawało się, że Murawski nie zrozumiał jego pytania. Chciał powtórzyć.
– Tak – ocknął się Szymon. – Po wojnie wyprowadziła się do Sosnowca. Widziałem ją parę razy w życiu. To nie jest tak… Mojej winy nie da się usprawiedliwić. Obóz to jedno, ale po wojnie wiodło mi się całkiem dobrze. I ani razu nie pomyślałem o mojej bratowej. Bałem się, że okazując jej serce, rozdrapię tamtą ranę… Chciałem zapomnieć. Człowiek potrafi być podły. Jak to boli… Oddychał ciężko.
– Jej Krzysiu żeni się za miesiąc. Czas najwyższy, ma 46 lat… – Znów zamilkł. – A może powinienem ją prosić o przebaczenie?… Co ksiądz uważa?
Tym razem Groser westchnął. Ryzyko, że bratowa nie udźwignie tego wyznania, było duże. Ta wiadomość nie niosła żadnej pociechy, mogła wzbudzić tylko żal.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł. Bratowa mogłaby tego nie zrozumieć. Może jest pan w stanie inaczej jej zadośćuczynić…
Murawski uśmiechnął się tajemniczo. Trudno było określić, ile w tym uśmiechu było podziękowania za uspokojenie, ulgę, a ile rozczarowania, że ksiądz nie jest w stanie wejść w jego ból.
– Przyjdę do pana za tydzień z Panem Jezusem. Za pokutę proszę przeczytać dzieje Józefa. Ma pan Biblię? W razie czego Mirek pomoże.
Murawski potaknął.
– Mam do księdza jeszcze jedną prośbę. Spytam szczerze. Czy ksiądz ma kontakty z opozycją?…

Groser nie wiedział, co odpowiedzieć, czekał na jakieś szczegóły.
– Chciałem tylko przekazać pewną kwotę na Solidarność. To też takie zadośćuczynienie. Wie ksiądz, po wojnie wiodło mi się dobrze, może za dobrze. Bardzo proszę…
Wahał się. Ale w prośbie i geście pana Szymona była determinacja. Nie chciał mu odebrać tej stanowczości. Siły…
Pomyślał zaraz o Norbercie. Był zaangażowany w podziemie bardziej niż on. Wiedział na pewno lepiej, co zrobić z pieniędzmi.
– Tak, myślę, że mogę panu pomóc.
Szymon podjechał do kredensu i wyciągnął grubą szarą kopertę.
Na pożegnanie Groser długo przytrzymał jego rękę.
– Proszę być spokojnym, pana brat na pewno nie żywi żalu.

Po powrocie do domu zadzwonił do Norberta z propozycją szybkiego spotkania.
– Coś się stało?
– Absolutnie nic – uspokoił przyjaciela. – Muszę się tobie zwierzyć z pewnego pomysłu. Wczoraj nie było takiej szansy…
– Tak – rzekł z całkowitym zrozumieniem Norbert. – Widzisz…
– Nie po drutach… – uciął Wacław tonem żartobliwym, lecz stanowczym. Norbert działał w podziemiu, ale w ogóle nie przejmował się podsłuchami. Jakoś do tej pory mu się udawało.

A potem usiadł przed obrazem Boscha i wpatrywał się w spokojne oblicze Jezusa.
Czy to zbieg okoliczności, że dostał ten obraz na dzień przed spowiedzią człowieka, który nie wytrzymał tortur? Obraz, który był zaprzeczeniem historii z życia wziętej.
„Może Cybula ma rację, że jestem zbyt naiwny, łatwowierny? Obłudę mylę z przemianą.

Boże mój, dlaczego miłość nie potrafi zawsze uwolnić od lęku? Ty też drżałeś w Getsemani. Krwawy pot spływał po Twojej twarzy. Też się bałeś, ale nie stchórzyłeś. Tylko, że Ty jesteś wszechmocny, a człowiek jest wszechsłaby. Może gdybyś choć raz nie wytrzymał, uległ słabości, pomógłbyś Szymonowi? Gdybyś uciekł z Getsemani, uciekł przed krzyżem, byłbyś naszym prawdziwym bratem”.

Przypomniał sobie, jak kiedyś podczas jednej z pierwszych spowiedzi powiedział do załamanego penitenta, że Bóg stał się człowiekiem, aby zrozumieć nas do końca. A wtedy usłyszał: „Ale jakim?”. „Jak to jakim?” – spytał, nie zrozumiawszy. „Jakim człowiekiem? Różnica między niektórymi ludźmi jest większa niż między słoniem a mrówką. Czy słoń może zrozumieć mrówkę?”. To było jego pierwsze trudne pytanie w konfesjonale. Pamięta, że nie potrafił na nie sensownie odpowiedzieć. Teraz ma trzydzieści lat. Tyle co Jezus, gdy zaczął nauczać. Wydawało mu się, że jest już doświadczonym kapłanem, lecz gdy przypomniał sobie wizytę u Murawskiego, doznał uczucia, że jest coś niestosownego w próbie powiedzenia czegokolwiek komuś, kto przeszedł przez Oświęcim. Jaka pokora musiała być w Szymonie, gdy mu opowiadał o swojej niezawinionej winie.

Nie zdejmował spojrzenia z Jezusa. I nagle pomyślał, że jego ukochany Bosch kłamał. Nie można tak pokazywać umęczonego człowieka. Chrystus nie był nadczłowiekiem. Wcielenie się w nadczłowieka nie miałoby sensu.

Otworzył Biblię w miejscu, które kazał czytać za pokutę Szymonowi. A bardziej jako pocieszenie. Czy pocieszenie może być pokutą? Dla kogoś, kto chce się potępić – na pewno.

„Józef daje się poznać swoim braciom” – przeczytał na głos tytuł. Kto wie, czy ta biblijna opowieść nie była ziarnem jego powołania. Jego dziecięce pragnienie, aby stać się silnym i móc przebaczać.

„Ja jestem Józef, brat wasz, to ja jestem tym, którego sprzedaliście do Egiptu. Ale teraz nie smućcie się i nie wyrzucajcie sobie, żeście mnie sprzedali. Bo dla waszego ocalenia Bóg wysłał mnie tu przed wami. Oto już dwa lata trwa głód w tym kraju, a jeszcze pozostało pięć, podczas których nie będzie orki ani żniwa. Bóg mnie wysłał przed wami, aby wam zapewnić potomstwo na ziemi. I abyście przeżyli dzięki wielkiemu wybawieniu”.

* * *

Zaraz za progiem Norbert wręczył gospodarzowi papierową torbę.
Groser zajrzał do środka. Wino marki Sophia, kilogram kawy ziarnistej i czekolada.
– To jakiś róg obfitości?
– Tak, mój skromny prezent dla ciebie. Od siebie.
Groser otworzył szerzej oczy.
– Jakaś powtórka z rozrywki?
Norbert uśmiechnął się rozbrajająco.
– Nie, nie… żeby było jasne. Chyba domyślasz się, że Bosch był prezentem czy też koniem trojańskim od Krystiana. To była jego inicjatywa. Ten wspólny wieczorek i wspólny w cudzysłowie podarunek. Do czegoś mu ta broszka była potrzebna. Może uspokaja wyrzuty sumienia. Zrobił to tak, żeby wszyscy wiedzieli o jego hojności, i jeszcze żeby spadła na niego pochwała, że jest darczyńcą anonimowym. Proszę szanownej zgromadzonej publiczności, Krystian Paleczny prosi o zachowanie anonimowości i niepodawanie jego nazwiska.

Podszedł do obrazu i wycelował palec w postać w prawym górnym narożniku.
– Krystek to ten w kolczatce. Nawet jest pewne fizyczne podobieństwo. Alegoria obłudy i bestii. Wiesz, wczoraj zadzwonił do mnie Adrian. Zdał mi relację ze wspólnego śniadania u papieża. Może nie dosłyszałem, ale w relacji Krystiana nie padło jakoś twoje nazwisko.
– A dlaczego miałoby paść? – Groser się zaśmiał. – Czyżbym był kandydatem na nuncjusza?
– Otóż papież podczas owego słynnego śniadania wyznał, że czytał twoje ostatnie opowiadanie. Kelner. Adrian mówił, że wymienił tytuł, a potem znacząco pokiwał głową, jakby solidaryzował się z twoją wizją. Oczywiście nie mógł powiedzieć więcej. Gdyby Krystian był ci przyjazny, to jeszcze tego samego dnia dzwoniłby w tej sprawie z Rzymu. On nie raczył o tym nawet wspomnieć na twoich imieninach. Stary, taka wiadomość jest więcej warta niż kopia Boscha.
– Norbi… proszę – Wacław szepnął błagalnie.
– Zazdrość, Wacuś, zazdrość. On nie mógł ci powiedzieć, że papież cię czyta. Bo on jest strachem podszyty. Ma magiczne myślenie i boi się, że gdyby o tym wspomniał, a nuż przyszłoby ci do głowy odezwać się, gdzie trzeba, by dostać się do papieża. A to w jego pojęciu bardzo niebezpieczne. Konkurencja. On doskonale wie, że jest miernotą, która ma jedynie blichtr. Mierzy cię swoją miarą. Wolał więc wydać kupę forsy na obraz, niż podzielić się dobrą nowiną.
Wacław cały czas kręcił głową.

– Jezus Maria, Norbert, błagam, nie uruchamiaj we mnie niskich instynktów. Daj spokój, sto razy ci mówiłem, że nigdy nie marzyłem o wyjeździe do Rzymu.
– Ty nie, ale on tak i zrobiłby wszystko, aby osiągnąć cel.
– Czy ty go nie diabolizujesz? On woła o miłość.
– Mnie działalność w podziemiu nauczyła ostrożności.
Wacek puknął się w czoło i uśmiechnął się.
– Mam coś dla twoich partyzantów – wyciągnął z biurka kopertę. Norbert otworzył i przeliczył banknoty.
– Sporo…
Po raz pierwszy tego wieczoru Wacław przytaknął przyjacielowi.

* * *

W środę rano odezwał się dzwonek, za drzwiami stał Mirek. Tym razem nie czekał na zaproszenie. Wszedł bez słowa, przebił się przez hol do pokoju Wacława i klapnął w fotelu.
– I jak tam dziadek Szymon? – spytał Groser.
Mirek zrobił dziwaczną minę.
– Dobrze się bawi.
– W jakim sensie? – spytał Groser.
– Zrobił wszystkim dowcip. Ponury. Przed śmiercią wydziedziczył ojca.
– Dziadek nie żyje!? – jęknął zdumiony Wacław.
– Tak. Na drugi dzień po spowiedzi zadzwonił po notariusza. Sporządził nowy testament. Kolejnego dnia umarł. Nie marnował czasu.
– I co?
– Wszystkie oszczędności zapisał ciotce, to znaczy swojej bratowej i jej synowi. Nam zostawił dom. Nie wiadomo, dlaczego to zrobił. Ojciec chce się procesować… Będzie udowadniał, że dziadek nie był przy zdrowych zmysłach. Powiedział też, że dziadek nie będzie miał pogrzebu kościelnego. Mówi, że umarł w grzechu, więc mu się nie należy. „Ostatnim jego uczynkiem było skrzywdzenie rodziny”.

Groser nie mógł uwierzyć w to, co słyszał.
– To niemożliwe. Niemożliwe, żeby twój ojciec dla paru groszy złamał wolę dziadka.
Chłopak uśmiechnął się, kręcąc głową.
– Po pierwsze, ojciec jest niewierzący, więc nie interesują go konsekwencje niebieskie. Po drugie, dziadek nie zostawił żadnej woli co do pogrzebu.
– To oczywiste… Zadzwonię do niego, powiem, że byłem ze spo­wiedzią.
Mirek skrzywił się.
– Niech ksiądz tego nie robi. Mój ojciec dobrze wie, że ksiądz był ze spowiedzią. I twierdzi, że ksiądz ma swój udział w zmianie testamentu. Mówi też, że po księdza wizycie zniknęły z domu pieniądze. Poprzedniego dnia wypłacał dla dziadka większą sumę. Ojca opętało… Wygaduje straszne rzeczy o dziadku… na przykład, że bratowa była jego kochanką…

Groser siedział zamyślony i milczał. Sprawa była rzeczywiście beznadziejna. Wiedział dobrze, że jeśli na krzywdę materialną, urojoną czy rzeczywistą, nałoży się zranienie duchowe, powstaje mieszanka wybuchowa. Władysław Murawski stracił miłość ojca i majątek. Nie cały, ale to nieważne. Rana na jego honorze boli go najbardziej. I co gorsza nie potrafi sobie tego wytłumaczyć. W przypowieści o synu marnotrawnym ojciec tłumaczył starszemu bratu, dlaczego wyprawił ucztę dla utracjusza, a i tak nie ugasiło to gniewu i zazdrości prawowiernego syna. Tak, właściwie postawa ojca Mirka była straszliwie prawdziwa. Krzywdy związane ze spadkami miały moc wywoływać wojny, a co dopiero zranić śmiertelnie wydziedziczonego syna. Groser doskonale rozumiał pana Szymona, jego strach i wyrzuty sumienia. Rozumiał też wściekłość jego syna. I nie mógł z tym nic zrobić. Nie mógł już ostrzec pana Szymona przed konsekwencjami jego czynu. Stary Murawski, próbując otworzyć sobie bramy nieba, na pewno nie chciał wywołać wojny na ziemi. Ale tak się stało. Znów był przyczyną dramatu. Gdyby coś napomknął o swoim planie… Nagle Groser uświadomił sobie, że decyzja Szymona mogła się zrodzić z jego podszeptu, gdy mówił, że być może jest inny sposób zadośćuczynienia.
– Ksiądz coś wie – szepnął Mirek z przekonaniem. – Nie chodzi o grzech, rozumiem, że to tajemnica, ale może ksiądz zna wyjaśnienie, dlaczego dziadek… – napierał.
Groser pokręcił głową.
– Wszystko, co się mówi na spowiedzi, jest objęte tajemnicą. Mogę ci tylko powiedzieć, że twój dziadek był porządnym człowiekiem. Proszę cię, nie ciągnij mnie za język. Nie mogę.
– Mam przegrzebane u ojca. Według niego jestem współwinny. To ja sprowadziłem księdza.
Wacław milczał.
– Wie ksiądz, że miesiąc temu przyniosłem dziadkowi do pokoju radio. Myślałem, że sprawię mu radość, bo miała być msza św. Kazał mi je natychmiast zabrać. To było dziwne. Może ojciec ma rację, że coś było z nim nie tak.
Nie wiedział, czy Mirek, opowiadając historię z radiem, nie daje mu znać, że wie o tajemnicy dziadka. Może to żadna tajemnica i teraz go tylko sonduje?
– Kiedy jest pogrzeb? – spytał.
– Pojutrze o dziesiątej.
– Gdzie?
– Na Miłorzębiu. Co, chce ksiądz przyjść? Nie ma obaw. Mój ojciec księdza w życiu nie widział. Jedyny raz był w kościele na mojej komunii. Chociaż… nikogo nie będzie na pogrzebie, więc i tak księdza obecność byłaby podejrzana. Sam nie wiem, czy pójdę na ten pogrzeb. To byłby właściwie udział w przestępstwie. Powinienem jakoś zareagować, ale jeśli ksiądz…
Mirek urwał.
– Co?
– Ksiądz naprawdę wierzy w sens tajemnicy spowiedzi, która prowadzi do zła?
– Jak?
– No przecież ochrona tej tajemnicy krzywdzi dziadka na całą wieczność. Dla jakiegoś bzdurnego kościelnego przepisu… Człowiek musi się posługiwać rozumem. Zawsze myślałem, że dobro człowieka jest najważniejsze.
– Mirku, jest mi ciężko. Nie wiem, jak to rozsupłać. Ale nie jest tak, że od pogrzebu zależy życie wieczne twojego dziadka. Pogrzeb tak naprawdę jest dla żywych…
– Czyli właściwie nie muszę na niego iść – Mirek wyraźnie ironizował.

Wacław nic nie odpowiedział. Wzrok Mirka powędrował ku obrazowi Boscha. Groser widział, że obraz działa na chłopaka. Przyglądał mu się uważnie. Ale o nic nie pytał, jakby stracił wiarę, że może od księdza usłyszeć coś sensownego. Właściwie ten obraz mógłby opowiedzieć wnukowi o tajemnicy jego dziadka. Przez odwrotność. „Boże, zrób coś, oświeć chłopaka”. Pomyślał, że powie Mirkowi o tym, że jego dziadek do złudzenia przypomina mu jego ojca…
– Mam dobre ciastka. Napijemy się kawy – oznajmił nagle. Trzeba stworzyć odpowiednią atmosferę. Podszedł do szafy i nachylił się, by wyciągnąć pudełko z łakociami. I wtedy Mirek zauważył dziurę w jego spodniach. Uśmiechnął się, ale jakoś smutno. Dziura powiększyła się od czasu, gdy odkrył ją Krystian. Miała teraz wielkość jakichś pięciu centymetrów. Było widać przez nią majtki i kawałek pośladka.
– Nie, nie, muszę już lecieć.

Wacław odwrócił się z ciastkami. Wyczuł, że w chłopaku coś pękło. Próbował coś powiedzieć, ale poczuł się jak we śnie. Przedziwne spowolnienie reakcji. Nie był w stanie go zatrzymać. Drzwi się zamknęły. Mirek zniknął. Wacław zacisnął oczy. „Twój dziadek był bardzo podobny…”. Zbyt późno podzielił się tą informacją.

* * *

Przybyli do kaplicy cmentarnej kwadrans przed pogrzebem. Zgodnie z tym, jak Władysław Murawski został poinstruowany w zakładzie pogrzebowym. Miał stawić się wcześniej, by omówić z pracownikiem Urzędu Stanu Cywilnego ceremonię, która w odróżnieniu od ceremonii kościelnej miała luźną formułę i była zwykle swoistym koncertem życzeń. Władysław Murawski właściwie nie wiedział, czy może się nie zgodzić na te świeckie uroczystości. A przede wszystkim bał się, że usłyszy, iż chce pochować ojca jak psa.
– Witam pana, Jerzy Szumski. Wyrażam panu i pańskiej rodzinie w imieniu Urzędu Stanu Cywilnego szczere kondolencje.
Władysław skinął głową bez słowa.
– To zawsze boli… – skomentował jego milczenie Szumski. – Postaram się godnie, według zasług, złożyć hołd wieczysty pana ojcu. Dysponujemy kilkoma wariantami słowa pożegnalnego, stosownie do życiorysu nieboszczyka. Czy ma pan jakieś życzenia?
„Nie”, mówiła mina Władysława.
– Czy ojciec był odznaczony w walce z okupantem albo miał zasługi dla kraju, dla partii? – starał się podpowiedzieć ceremoniarz.
– Nie, niczym szczególnym się nie wyróżniał.
– Rozumiem – odparł ceremoniarz. – Zatem życie samo jest świadectwem jego dzielności. To też należy podziwiać. Możemy ruszać.

Wózek elektryczny z czterema grabarzami na pokładzie wspomagany marszem żałobnym Chopina ruszył spod kaplicy. „Kondukt” szedł około dziesięciu minut. Dziesięć minut milczenia. Twarz Władysława Murawskiego była niczym kalejdoskop min. Zdawało się, że jest poddany jakiemuś wewnętrznemu przesłuchaniu. Oblicze jego żony było z kolei nieodgadnione, kamienne. Można by powiedzieć, że za woalką, ale nic przecież jej nie osłaniało. Lekki uśmiech mógł jednocześnie wyrażać godność osoby skrzywdzonej, zasmuconej – godność płynącą z wiary w wartości ponadczasowe, które wynagrodzą wszystko, bądź mógł być to uśmieszek pogardy. Mirek miał oczy zaczerwienione. Był wyraźnie złamany. We władzy ojca i uczuć, z którymi nie wiedział, co począć. Wydawało się, że idzie potulnie w orszaku, ale kto wie, czy dopiero nad trumną nie rzuci oskarżenia. Oskarżenie o zafałszowanie dziadka przez rodziców i Kościół. Załatwili dziadka do spółki.

Stanęli przy rozkopanej kwaterze, ocienionej wysokimi, dorodnymi cyprysami, które piętnaście lat temu nad mogiłą swej żony zasadził Szymon Murawski. Zdjęto trumnę i postawiono ją na deskach położonych nad dołem.

Szumski stanął między trumną a Murawskimi. Chwilę dramatycznie milczał, jakby zaklinał deszcz. I nagle z ciszy wydobyły się jego pełne spokojnej siły słowa. Miał znakomitą dykcję, musiał co najmniej przejść jakiś kurs teatralny. A może i był aktorem:
– Właściwie nic nie wiemy, tak samo jak drzewo,
ale wiecznie szukamy w nieustannej męce,
czegoś – co wiatr po drogach nieznanych rozwiewa,
aż padniemy na ziemię, by nie powstać więcej.

Stoimy tu, by oddać hołd pamięci Szymona Murawskiego. Hołd jego życiu, bo tylko ono jest nam znane. Oddajemy ten hołd z pełnym przekonaniem, że spoczywa w ciszy i spokoju, którego już nikt i nigdy nie będzie w stanie naruszyć.

Kim był Szymon Murawski? Czym się wyróżniał? Ktoś zapytany przeze mnie, odpowiedział: „Niczym”…
Twarz Władysława przeszył skurcz. Szumski wytrzymał chwilę, po czym ciepłym uśmiechem zdmuchnął dramatyzm pytania i odpowiedzi.
– Szymon Murawski odznaczał się odwagą. Bo odwaga człowieka to spokojne spojrzenie na swój kres, wytrzymanie do końca prawdy o niebie pięknym, lecz pustym. Prawdy, że powrócimy do krwiobiegu świata jako jeden z minerałów.

Najlepszym dowodem odwagi wyboru Szymona Murawskiego jest dzisiejszy pogrzeb. By przejść granicę śmierci, Szymon nie potrzebuje tłumów podpierających się na lasce podszytej strachem wiary. Nie potrzebuje krzyża. Pozostawił po sobie trójkę bohaterów…
– Proszę przerwać – wyrzucił nagle przez zaciśnięte zęby Władysław. – Przepraszam pana…
Mistrz ceremonii spojrzał osłupiały.
– Coś pana uraziło? Ja to wszystko… – uczynił kolisty znak dłońmi, co miało znaczyć, że to wszystko „zaokrągli”.
– Nic, nic. Ja muszę sprowadzić księdza. Ojciec był katolikiem.
– To co ja mam robić? – Szumski niemalże się rozpłakał.
– Co pan uważa, muszę znaleźć księdza…

Murawski podszedł, właściwe podbiegł do grabarzy. Wyciągnął z portfela zielony papierek. Wcisnął go w kieszeń temu z nich, który wyglądał najschludniej. Co prawda był w wyświechtanej marynarce, berecie i gumofilcach jak pozostali, ale jego nieogolona twarz za rogowymi okularami nie miała odcienia fioletowego. Można powiedzieć, że była w pewien sposób uduchowiona.
– Macie, za nadgodziny – wyjaśnił Murawski. – Tylko mi nie spieprzyć. Po wszystkim dostaniecie jeszcze na połówkę.

Władysław Murawski kątem oka już w czasie przemówienia Szumskiego dostrzegł przez ścianę zieleni księdza, który najwidoczniej przed chwilą skończył pogrzeb i szedł w pełnym rynsztunku ku wyjściu. Nie wiadomo, czy jego widok, czy słowa świeckiego mistrza ceremonii, czy też może nagle wzbudzone wyrzuty sumienia w obliczu trumny spowodowały tę dziwną woltę. Mógł miotać w zranionych emocjach na ojca najgorsze obelgi, ale gdy zobaczył go nad dołem, z którego nie było wyjścia, rozkleił się. Nie wiadomo, dlaczego to zrobił.

Kapłan się oddalał. Władysław rzucił się pędem za pożądaną nagle postacią.
– Przepraszam, przepraszam! – krzyczał, łapiąc z trudem powietrze.
Ksiądz się odwrócił i przystanął, popatrzył wyczekująco.
– Proszę księdza o ratunek. Czy mógłby ksiądz pochować mojego ojca…
– Jak to? Kiedy?
– Teraz…
– Teraz? – kapłan powtarzał słowa, nie ogarniając zdarzenia. – Czy pan jest z naszej parafii? – próbował odeprzeć niespodziewany atak.
– Nie, nie. Błagam, to zupełnie inna sprawa… Ojciec jest już tu, czeka na pochówek.
Kapłan nagle jakby zrozumiał, o co chodzi.
– Ksiądz nie dojechał – uradował się, że nagle zdiagnozował zamieszanie.

Murawski energicznie zaprzeczył, kręcąc głową.
– Nie, nie miało być księdza.
– To znaczy, ojciec nie życzył sobie pogrzebu kościelnego.
– Życzył, to znaczy nic nie mówił na ten temat, ale był wierzący.

Ksiądz patrzył na Władysława, jakby regulował wzrok.
– Nic nie rozumiem.
– To ja zadecydowałem, że nie będzie księdza, bo ojciec umarł w grzechu.
– Ach, czyli księdza nie było u ojca przed śmiercią?
– Był, był, ze spowiedzią…
– To dlaczego?
– Chciałem ojca ukarać za to, że zmienił testament – Murawski wiedział, że jeśli zamierza zatrzymać księdza, musi rzucić na szalę całą prawdę.

Ksiądz patrzył coraz bardziej osłupiały. Przymknął oczy, jakby modlił się o oświecenie, co robić.
– Wie pan, przepraszam, ale ja tak nie mogę. Ja przecież pana nie znam. To są poważne sprawy. Nie można z pogrzebu robić szopki. Bardzo bym chciał panu pomóc, ale nie mogę. Pana Boga trzeba traktować serio.
– Czy ksiądz nie widzi, że właśnie to robię?!

Ksiądz otworzył szerzej oczy, nie mogąc podjąć decyzji.
– Groser! – krzyknął nagle Murawski. – To był ksiądz Groser… ten ze spowiedzią. Może ksiądz sprawdzić, tylko błagam. On tam czeka w trumnie, grabarze zaraz mi uciekną.
Kapłan nabrał powietrza, pokiwał głową, zamykając oczy, w geście brania na świadków wszystkich aniołów, że jest niewinny.
– Dobrze… chodźmy. Jak ojciec miał na imię?
– Szymon.
– Proszę się jutro zgłosić do mnie do parafii. Moje nazwisko Szewc. Parafia Chrystusa Króla. Wie pan, gdzie to jest?
– Dowiem się, dowiem – ponaglił szczęśliwy Murawski. Widać było, że zrobiłby wszystko, aby ksiądz zaczął biec razem z nim, ten jednak kroczył.
Dotarli na miejsce po pięciu minutach, które Murawskiemu wydawały się wiecznością.

Szewc spojrzał zdumiony na zgromadzonych. Nad trumną stała żona Murawskiego i ich syn Mirek. Trzy metry od nich nadal tkwił Szumski. Stał, a właściwie się rozpadał. Może został tu, gdyż pobrał należną opłatę, albo też był wiedziony ciekawością, jakiż to świecki cud jeszcze wydarzy się w czasie tego najbardziej nietypowego w jego karierze pochówku. Grabarze dopalali papierosy. Oni jedni byli dowodem na to, że nie śni. Szewc szukał w nich wsparcia. Znał ich twarze. Niemalże każdego tygodnia rejestrował podświadomie ich pełne pijackiej godności fizjonomie. Tylko tego w rogowych okularach ze spuszczoną głową nie kojarzył. Nowy nabytek.
– A rodzina, bliscy? – spytał Szewc Władysława Murawskiego.
– To są najbliżsi.

Ksiądz zrobił minę, apelując dramatycznie, by nie brać go za naiwniaka. Odciągnął Władysława na bok i szepnął:
– Jeszcze raz wyrażam wiarę, że nie kpi pan sobie ze świętej pamięci ojca. Bierze pan to wszystko na swoje sumienie.

Murawski pokornie potwierdził spuszczoną głową, że nie robi żadnego przedstawienia. Wrócił do małżonki.
Szewc odchrząknął i oznajmił dobrze postawionym głosem:

– Zebraliśmy się, aby pożegnać naszego brata Szymona, którego wiarę jedynie Bóg znał. Tylko On może osądzić właściwie jego życie, ale wierzymy, że On widzi wszystko sercem miłosiernym. Jest sędzią wyrozumiałym. Człowiek się potępia nieraz całym życiem, a zbawia jednym półprzytomnym oddechem wypełnionym miłością. Tak, moi kochani, można się zbawić, padając w Jego ramiona, nawet gdy przegraliśmy życie, nawet gdy śmierć była dla nas progiem, o który się potknęliśmy. Bóg zdaje się prosić, byśmy upadając w wieczność, otworzyli swoje serce, wyciągnęli ramiona…

Szewc się nachylił i rzucił na trumnę grudkę ziemi, po czym skropił ją obficie wodą ze srebrnej „gałki”.
Grabarze spuścili trumnę do ziemi.

– Jutro w kościele Chrystusa Króla o godzinie siódmej rano za świętej pamięci Szymona Murawskiego odprawię mszę św. – oznajmił nieoczekiwanie Szewc. Nieoczekiwanie nawet dla samego siebie. Dawno nie wygłosił tak miłosiernego kazania. Ale poczuł natchnienie. Dlatego i mszę za zmarłego dołożył. Podszedł i pożegnał zaskoczonych i wzruszonych Murawskich.

Grabarze przystąpili do zasypywania dołu. Pracowali jak maszyny. Jedynie ruchy „inteligenta w okularach” były dziwnie niezborne. Nie nadążał, właściwie przeszkadzał. Ale ani pan Władysław, ani jego żona tego nie dostrzegli. Z ich oczu spływały łzy. Tylko Mirek przypatrywał się niewprawnemu grabarzowi. W pewnym momencie okularnik dyskretnie się wycofał. Stanął z boku, przypatrując się pracy kolegów. Jego wargi delikatnie się poruszały, jakby się modlił. A może Mirkowi się tylko zdawało. Gdy grabarze skończyli, wyprostowali się, dając wytchnąć kręgosłupom. Wtedy wystąpił okularnik i trzonkiem od szypy odcisnął w piaskowej mogile znak krzyża. Nachylając się, odsłonił dziurę w spodniach.

Mirek się uśmiechnął i pociągnął nosem, aby powstrzymać nagły atak płaczu. Miał pewność. To mógł być tylko… on. Jak to możliwe, że go nie rozpoznał? Od początku rozglądał się, licząc, że przyszedł i kryje się za jakimś drzewem, krzakiem w oddali… ale…

Władysław Murawski się ocknął. Podszedł do okularnika i wyciągnął dłoń, w której chował papierek. Grabarz próbował zaprotestować, ale Murawski chwycił jego rękę żelaznym uściskiem:
– Jak obiecałem. Dziękuję, panowie – rzekł wzruszony.
Grabarze ukłonili się dyskretnie. Ich zadowolone, niemalże natchnione miny świadczyły, że udają się na sutą stypę we własnym gronie. Gdy odeszli już kilkanaście metrów, okularnik się odwrócił i mrugnął do Mirka.
– Widzisz, dziadek miał królewski pogrzeb. Dwóch księży i świecki mistrz ceremonii – szepnął do siebie.
Zdjął rogowe okulary, które chroniły go niczym maska Zorro, i schował do kieszeni marynarki.
Mirek połykał łzy. Odwrócił się w stronę rodziców.
– Po dziurze na tyłku go poznałem – jęknął i rozpłakał się, tonąc w objęciach zdumionego ojca.

Opowiadanie pochodzi z przygotowywanej książki Dekalog księdza Grosera.

Wytarte portki A.D. 1986
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze