Wystarczy być
fot. daniele franchi / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 27,90 PLN
Wyczyść

Budowanie sensu życia po stracie kogoś bliskiego zaczyna się tak naprawdę wtedy, kiedy ta osoba jeszcze z nami jest.

Katarzyna Kolska: Czyj ból bardziej boli: nasz własny czy cudzy?

Elżbieta Sobkowiak: Z pewnością cudzy, ponieważ dużo lepiej radzimy sobie z własnym przeżywaniem trudnych sytuacji niż z towarzyszeniem komuś w bólu, chorobie czy krzywdzie. Bardzo chcielibyśmy pomóc – to naturalny odruch – ale nie bardzo wiemy jak. Czujemy wtedy bezradność.

Która tak nas obezwładnia, że nie wiemy, jak się zachować: rozmawiać – nie rozmawiać, jechać – nie jechać, dzwonić – nie dzwonić?

Słowem kluczem jest tu dla mnie towarzyszenie. Wielu ludzi mówi: Ja niczego nie oczekuję, chcę tylko, żeby ktoś ze mną był, posiedział przy mnie, wysłuchał po raz piąty tej samej historii – bo jednym ze sposobów na odreagowanie stresu jest ciągłe mówienie o trudnościach, które się przeżywa. Wystarczy więc być i być uważnym na to, co przeżywa druga strona.

Ale jak zachować się tuż po śmierci, kiedy ból i poczucie straty są takie dojmujące? Cierpienie drugiego człowieka nas paraliżuje, obawiamy się, że będziemy nachalni, ale z drugiej strony chcielibyśmy jakoś pomóc osobie, z którą nie mieszkamy pod jednym dachem.

Proponowałabym w takiej sytuacji powiedzieć: Jestem w gotowości, żeby ci pomóc, i wprost zadać pytanie: Czego potrzebujesz? Mogę zrobić zakupy, mogę odebrać dzieci ze szkoły, mogę ugotować zupę…

Ale przecież w takiej chwili nie myśli się ani o zupie, ani o dzieciach, ani o formalnościach, którymi trzeba się zająć.

Właśnie dlatego jest to zadanie dla osób, które są obok. Bo dziećmi trzeba się zająć, ktoś musi wyprowadzić psa albo odśnieżyć ganek. Więc zajmę się psem, wam to teraz nie w głowie, a pies musi się wybiegać i nie poczeka tygodnia, aż wszystkie formalności się skończą, tylko też potrzebuje tego tu i teraz. W ten sposób dajemy osobie, która straciła kogoś bliskiego, przestrzeń na przeżywanie żałoby.

A jeśli ktoś się zamyka, nie odbiera telefonu, nie chce nikogo widzieć i mówi: Zostawcie nas samych? Dalej naciskać, oferując pomoc?

Nie. Dla wielu osób ważne i wystarczające jest to, że otrzymali od ludzi sygnał: Jesteśmy z tobą, możesz do nas zawsze zadzwonić, możesz przyjść. Każdy ma inny sposób przeżywania stresu, żałoby. Jeden chce być w takiej sytuacji z drugim człowiekiem, inny chce zostać sam. Trzeba to uszanować.

Z czego bierze się taka nasza nieporadność wobec śmierci? Z tego, że tak naprawdę o niej nie rozmawiamy, chociaż wiemy, że każdego z nas prędzej czy później spotka strata bliskiej osoby?

Zdecydowanie tak. Boimy się tematu śmierci, unikamy go – nawet wtedy, kiedy mamy w domu osoby poważnie chore – bo wydaje nam się, że mówienie o niej mogłoby tę śmierć przybliżyć. A przecież nikt z nas nie będzie żył wiecznie!

Gdy rodzic nam mówi: Ja to chciałbym być skremowany, my reagujemy: Co ty opowiadasz? Daj spokój! Przecież jesteś zdrowy i masz się dobrze! A powinniśmy pewnie podjąć temat?

Tak. Ktoś chciałby zostać skremowany, ktoś pochowany w różowych butach, ktoś inny chce leżeć na cmentarzu obok swojej żony. Kiedy ludzie zbliżają się do schyłku życia – czy nam to łatwo przyjąć, czy nie – myślą o tym, że będą się z nami żegnać i wtedy ważne jest uszanowanie ich woli.

Myślisz, że łatwiej jest przeżyć ból własny i cudzy, gdy śmierć nie przychodzi nagle, ale jakoś się jej spodziewamy?

Wydaje mi się, że tak. Mamy wtedy czas na pożegnanie się z umierającą osobą, ale jest też i przestrzeń na pozałatwianie i podomykanie różnych ważnych życiowych spraw. A w przeżywaniu żałoby często przeszkadzają właśnie takie niedokończone rzeczy.

Ból straty jest wtedy większy?

Tak, i mówią mi o tym osoby, z którymi pracuję. To wynika czasem z jakichś nierozstrzygniętych konfliktów, a czasami wiąże się z prozą życia – bo to właśnie ten, który odszedł, wiedział, gdzie płaci się za prąd albo jakiego mamy pana od ubezpieczeń. W takich sytuacjach pojawia się także wiele pytań: Dlaczego?

Mówiłaś o towarzyszeniu komuś tuż po śmierci bliskiej osoby. Ale żałoba trwa o wiele dłużej, przynajmniej rok. Jak mądrze przeżywać z kimś ten czas?

Żałoba to czas zatrzymania, dopuszczenia do głosu trudnych i smutnych uczuć, zapłakania, wspominania, układania i sprzątania pamiątek po zmarłym. Jedni są na to gotowi bardzo szybko – robią to zaraz po śmierci, żeby nic nie przypominało im osoby, która odeszła; inni zostawiają pokój przez dwa lata w niezmienionym stanie – są tam kapcie zmarłego, wisi jego sweter, leży książka otwarta na tej samej stronie. Wszystko wygląda tak, jakby ta osoba za chwilę miała przyjść, założyć kapcie, usiąść i doczytać książkę. Być może towarzyszenie właśnie w tym sprzątaniu pamiątek byłoby zadaniem dla najbliższych.

Życie toczy się dalej. Znajomi wychodzą do kina, jadą na wakacje, umawiają się na kolację. Czasem brakuje śmiałości, by powiedzieć osobie, która przeżywa żałobę: chodź z nami.

Trzeba wyczucia i delikatności. Brak takich propozycji ktoś może potraktować jako odrzucenie. Dlatego zawsze warto poinformować o spotkaniu czy wyjeździe, dając jednocześnie do zrozumienia, że uszanujemy odmowę.

Co robić, kiedy widzimy, że ktoś się zatraca w swojej żałobie i w swoim smutku tak bardzo, że prowadzi to do autodestrukcji?

Jeżeli widzimy, że smutek nie mija, że ta osoba po jakimś czasie nie zaczyna powoli wychodzić w kierunku życia, ale następuje u niej rozwój objawów depresyjnych – kłopoty ze spaniem, utrata wagi, zaszywanie się w domu – to możemy mieć do czynienia z patologicznym mechanizmem przeżywania żałoby. Wtedy potrzebna jest pomoc specjalisty – psychoterapeuty albo psychiatry.

Powinniśmy wtedy taką osobę popchnąć do skorzystania z tego rodzaju pomocy?

Tak. Najlepiej zrobić to, mówiąc wprost o tym, co się widzi: Słuchaj, obserwuję cię i dzieje się z tobą to i to; znam dobrego lekarza, terapeutę, pójdę do niego z tobą, będę ci towarzyszyć; depresja jest taką samą chorobą jak każda inna. To dobry krok do pomocy profesjonalnej, ponieważ przyjaciel – chociaż może towarzyszyć – nie wyleczy.

Często, mając własne wyobrażenia o tym, jak osoba w żałobie powinna się zachowywać, mówimy: Uśmiecha się, dobrze się ubiera, czyli sobie poradziła. To chyba złudne?

To bardzo złudne. Tak samo jak złudne jest przekonanie, że człowiek powinien się uporać z żałobą w rok. Jeśli ktoś przekroczy ten czas, denerwujemy się: Już dwa lata minęły, a ty ciągle nosisz te czarne sukienki! Albo: Mogłabyś już zacząć wychodzić do ludzi! A przecież na żałobę nie ma recepty. Dobre przeżycie żałoby jednemu zajmie pół roku, innemu dwa lata.

Z czego to wynika?

Choćby z tego, że po drodze zdarzają się różne trudne momenty, których osoba będąca w żałobie nie mogła przewidzieć. Ktoś w rodzinie świętuje np. ważną rocznicę, ktoś inny podejmuje decyzję o ślubie. W takich sytuacjach wdowa czy wdowiec mogą doświadczyć podwójnej pustki i przeżyć nawrót tych wszystkich trudnych uczuć, bo jedni cieszą się z powodu ślubu, a ja przecież niedawno pochowałam czy pochowałem miłość swojego życia.

Większość ludzi ostatecznie radzi sobie z żałobą?

Tak.

W taki sposób zostaliśmy skonstruowani?

Owszem, ale koniecznym warunkiem jest pozwolenie sobie na przeżycie żałoby, na co nasze społeczeństwo nie daje przyzwolenia. Jeszcze parę lat temu chodziło się po śmierci bliskiej osoby w ciemnym stroju. Kiedy zmarła moja babcia, nosiliśmy czarne wstążki przyczepione do ubrań. Dzisiaj nie widzę tego na ulicy. A przecież ten strój czy pewne jego elementy pokazywały innym ludziom, czego ta osoba doświadcza – że potrzebuje uważności, zatrzymania, spokoju, przestrzeni na przeżywanie.

Dziś traktujemy noszenie żałoby raczej jak tradycję, a nie rodzaj sygnału wysyłanego innym ludziom.

A to był bardzo ważny komunikat: Przeżywam trudny czas, zrozumcie mnie, pomóżcie mi go przejść.

Co się z nami stało? Stępieliśmy, straciliśmy wrażliwość, schamieliśmy?

Chyba straciliśmy wrażliwość. Staliśmy się bardzo konsumpcyjni. Chcemy się zrealizować i spełnić w czymś, co tak naprawdę nie da nam spełnienia. Straciliśmy z oczu człowieka i to, co jest ważne w życiu. Jeden z moich pacjentów powiedział mi, że człowiek samotny żyje jak król, a umiera jak pies. Ma rację. Jesteśmy coraz bardziej samotni i jeszcze się z tej samotności cieszymy, jakby była ona jakąś wartością. Ale kiedy przychodzi nam przeżywać trudne chwile, okazuje się, że nie mamy wokół siebie bliskich ludzi, którzy by nam w tym towarzyszyli.

Niekiedy osoby w żałobie z jednej strony chciałyby z niej jak najszybciej wyjść, ale z drugiej strony nie potrafią sobie wyobrazić, że mogą mieć jeszcze jakieś normalne życie. Raczej mówią: Wszystko się dla mnie skończyło.

Nie skończyło się. Są ludzie, którzy tworzą nowe, szczęśliwe związki albo żyją szczęściem swoich dzieci. Jednak w czasie żałoby wydaje nam się, że nastąpił koniec świata i po prostu nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego przeżyć. Cały paradoks polega na tym, że potrzebujemy takiego doświadczenia właśnie po to, by zrozumieć, że jest inaczej.

Niektórzy, pewnie w dobrej wierze, silą się na tanie pocieszenia: Na pewno jeszcze kogoś poznasz, na pewno sobie jeszcze ułożysz życie…

Mówienie osobie będącej w sytuacji kryzysu, że jeszcze kogoś pozna i pokocha, to zły pomysł, bo ona nie jest na to gotowa. Żeby się zakochać, trzeba się najpierw odkochać, a to pewien proces.

Myślisz, że można się w ogóle tak odkochać? Miłość do zmarłego małżonka nie zostaje w sercu do końca życia?

Jeśli się kogoś naprawdę kochało, to ta miłość zostaje, ale nie wyklucza kolejnego zaangażowania, bo te miłości są po prostu inne. Gdy damy sobie czas, to w sercu znajdzie się miejsce na nowe uczucie.

Jeśli ta nowa relacja pojawia się dość szybko, niektórzy odsądzają człowieka od czci i wiary i mówią: Tylko dwa lata upłynęły od śmierci męża/żony, a już ma kogoś innego.

Nie powinno się tego oceniać. Czas żałoby to czas ogromnej samotności i taka sytuacja może sprzyjać budzeniu się nowego uczucia, które – tak to sobie wyobrażam – nie jest jakimś emocjonalnym wybuchem, ale raczej rozwija się z towarzyszenia komuś w żałobie.

Rozmawiałam niedawno ze znajomą, która jest już po siedemdziesiątce. Parę lat temu owdowiała. Powiedziała mi, że poznała kogoś, dzięki komu nie jest już samotna – a to była dla niej najgorsza rzecz. Ale jej córka nie potrafi tego zaakceptować. Straszne.

Straszne, ponieważ córka tej kobiety jest dorosła, ma na pewno swoje życie, swoich przyjaciół. A dla mamy co? Już tylko różaniec? Przecież ona też ma prawo żyć pełnią życia. Zachowanie córki to wyraz egoizmu, bo chyba najtrudniejsze dla nas są właśnie samotne dni w samotnym domu.

Rozmawiamy o wdowach i wdowcach, ale czy to wszystko, o czym powiedziałyśmy do tej pory, można przełożyć na towarzyszenie komuś, kto stracił dziecko?

Takie towarzyszenie wygląda podobnie, chociaż żałoba po stracie dziecka jest najtrudniejsza. Kiedy umiera mi matka, to mogę liczyć na to, że mąż bardziej zaopiekuje się mną i dziećmi. Kiedy umiera teściowa, to ja będę wsparciem dla męża. Kiedy umiera życiowy partner, mam do pomocy rodzinę i przyjaciół. Natomiast kiedy umiera dziecko, to oboje rodzice przeżywają żałobę w tym samym czasie i niekiedy trudno im okazać sobie nawzajem wsparcie, bo każde z nich może to przechodzić inaczej. Bywa, że ludzie w tej żałobie się rozstają albo oddalają od siebie emocjonalnie.

Czy żałoba po stracie dziecka trwa dłużej?

To zależy od tego, czy w tym związku są inne dzieci. Jeśli tak, to rodzicom uważnym na ich potrzeby łatwiej będzie przeżyć żałobę, bo dzieci zaproszą ich do życia. Co nie jest też regułą, bo niekiedy po stracie jednego dziecka rodzice bardzo zamykają się w sobie, na czym tracą pozostałe dzieci. Przeżycie żałoby w sytuacji, kiedy ginie jedyne dziecko, jest najtrudniejsze.

Jak pomóc ludziom odnaleźć sens życia po stracie partnera albo dziecka? Czego się uchwycić?

Sens naszemu życiu mogą nadać inni ludzie – dzieci, rodzina, dlatego trzeba uczepić się tych, którzy zostali. Niezdrowym, patologicznym sposobem radzenia sobie w takiej sytuacji będą ucieczki – w pracoholizm czy inne uzależnienia. Ale tak sobie myślę – i to jest pewnie najważniejsze – że budowanie sensu życia po stracie kogoś bliskiego zaczyna się tak naprawdę wtedy, kiedy ta osoba jeszcze z nami jest.

To znaczy?

Często zawężamy swoje życie tylko do tej osoby, którą kochamy, to ona staje się sensem całego naszego życia. A przecież w relacji nie powinniśmy zapominać o swoich pasjach, przyjaciołach, pracy, o swojej tożsamości. Trzeba budować tę cząstkę własnego „ja”. Jeżeli ona będzie ugruntowana, to potem, po stracie kogoś dla nas ważnego, możemy na niej odbudować sens życia.

Czy osoby wierzące łatwiej przeżywają żałobę?

Tak.

Ale przecież może się u nich pojawić – i często się pojawia – żal do Pana Boga.

Pojawia się, ponieważ żal i bunt są wpisane w przeżywanie żałoby. Zadajemy Panu Bogu pytania: Dlaczego ja? Dlaczego teraz? Co mi zrobiłeś? Ale osobie wierzącej jest łatwiej to wszystko sobie poukładać – i w głowie, i w sercu. W doświadczeniu straty pomaga wiara, że życie się nie kończy, że kiedyś się spotkamy, że tam będzie lepiej i tam już nie boli. Pomagają także chrześcijańskie rytuały, ponieważ sam pogrzeb czy msze za zmarłych dają nam poczucie, że jeszcze coś robimy dla tego, kto odszedł.

Nie drży ci czasem serce i nie masz ochoty walnąć ręką w ławkę w kościele, kiedy słyszysz, co księża mówią w kazaniach pogrzebowych? Jak próbują pocieszać?

Bardzo mnie to boli, ale ksiądz też człowiek. Niekoniecznie musimy wymagać od księży przygotowania psychologicznego, chociaż ono na pewno w takich momentach bardzo by się przydało. Czasem lepiej nic nie powiedzieć, spróbować przeżyć to, co przeżywa rodzina i po prostu zapłakać nad trumną. Pogrzeb to nie jest dobra chwila na mówienie o tym, że w niebie jest lepiej albo że ktoś urodzi sobie drugie dziecko, bo to nie ten czas, nie to miejsce i… nie z tych ust powinny padać takie słowa.

Każda żałoba się kończy?

Każda zdrowo przeżyta żałoba kiedyś się kończy.

Czyli każdy, kto jest na początku tej żałoby, może żywić nadzieję, że z niej wyjdzie?

Na pewno tak. Sam musi pozwolić sobie na zatrzymanie, zwolnienie, zadumę. W żałobie jest pewien paradoks, ona minie, jeśli pozwolimy sobie na jej przeżywanie.

Wystarczy być
Elżbieta Sobkowiak

urodzona w 1971 r. – pedagog, specjalista terapii uzależnień, współprowadząca grupy dla rodziców po stracie dziecka. Pomaga osobom z doświadczeniami przemocy, zaniedbania oraz straty osób bliskich. Posiada certyfikat spec...

Wystarczy być
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze