Wyspy szczęśliwe
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Choćbyśmy byli bardzo blisko z innymi, w dobrych, serdecznych relacjach, to i tak w swojej najgłębszej warstwie pozostajemy sami.

„Nikt nie jest samotną wyspą” – głosi tytuł znanej książki Thomasa Mertona. Istotnie – gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie ludzie, z którymi trzeba obcować, prowadzić dialog, wymieniać się gestami, słowami i rzeczami materialnymi, obdarowywać ich lub coś od nich przyjmować, dzielić się przestrzenią itd. Dla niektórych jest to oczywiste, dla innych stanowi źródło cierpienia, a jeszcze inni wpadają w paniczny lęk na samą myśl o tym, że ludzi wokół mogłoby zabraknąć.

Samotność jest jednym z tych tematów, które wywołują wiele emocji i o których niełatwo się rozmawia. Ba – trudno się nawet o niej myśli. Jest często społecznie piętnowana – kojarzona z egoizmem lub nieporadnością. Jeśli ktoś jest samotny, to znaczy, że nie chce lub nie umie budować relacji z innymi – zatem coś z nim jest nie tak. Mówi się o samotnych z lekką pogardą lub litością, a różne określające ten stan sformułowania nie budzą pozytywnych skojarzeń („samotny jak pies”, „sam jak palec” czy też dawniej często używane z odcieniem pejoratywnym: „stara panna” i „stary kawaler”). Nawet w Słowniku języka polskiego pojęcie „samotny” łączone jest zawsze z jakimś niedostatkiem: samotny to żyjący bez rodziny, przyjaciół, bez towarzystwa, znajdujący się na odludziu, zupełnie sam. Czyli – samotność to brak, ułomność i pustka. Czy rzeczywiście? A może właśnie przez takie negatywne podejście do zjawiska samotności tracimy coś cennego w naszym człowieczeństwie?

Wypełnić pustkę

Oczywiste jest, że samotność może mieć wiele obiektywnie złych aspektów: brak więzi z innymi, brak poczucia bezpieczeństwa, egoizm, egocentryzm, oderwanie od rzeczywistości, niemożność zaspokojenia wielu istotnych życiowych potrzeb.

Warto się jednak skupić na wartości, jaką jest umiejętność dobrego przeżywania samotności w różnych momentach naszego życia. Wynika to przede wszystkim z tego, że jest ona koniecznością i naturalnym elementem ludzkiej egzystencji. Choćbyśmy byli bardzo blisko z innymi, w dobrych, serdecznych relacjach, to i tak w swojej najgłębszej warstwie pozostajemy sami. Nikt nie może za nas czuć, za nas myśleć, przeżywać. Nikt, choćby był najbliższy i obdarzony wielką empatią, nie może w sensie dosłownym współistnieć z nami. Zawsze ostatecznie pozostajemy jedynie (aż?) z sobą.

Nieumiejętność akceptowania tego faktu prowadzi niejednokrotnie do budowania związków, których głównym, a czasem wręcz jedynym celem jest uniknięcie samotności. Wierzymy, że obecność drugiego człowieka uchroni nas przed nią definitywnie. Mamy nadzieję, że ktoś obok jest w stanie wypełnić wszelkie nasze pustki, zagłuszyć lęki, odsunąć zagrożenia, zniwelować braki, zaspokoić wszystkie potrzeby i nadać naszemu życiu sens. W ten sposób tracimy z oczu perspektywę odrębności własnej i czyjejś, tej wewnętrznej samotności, która pozwala na odkrywanie prawdy o sobie.

Lekcja samotności

Może więc powinniśmy wychowywać do samotności od wczesnego dzieciństwa? Nie mam tu absolutnie na myśli pozbawiania dzieci bliskości rodziców, rówieśników czy też emocjonalnego porzucania ich. Chodzi raczej o trening przeżywania samotności bez poczucia zagrożenia. Jest to niezbędne do tego, by w przyszłości dzieci umiały prowadzić konstruktywny dialog z sobą, docierać do swoich potrzeb i formułować je, podejmować dobre decyzje oparte na własnych przemyśleniach. Do tego potrzebna jest cisza, która nieodłącznie kojarzy się z samotnością.

Dobra cisza, w której mogę usłyszeć to, co najważniejsze, a przed którą współczesny świat ciągle ucieka, zagłuszając ją na wszelkie możliwe sposoby. Przy łóżeczku niemowlaka wieszamy grające zabawki, starszym dzieciom włączamy telewizor i gry, sami również nieustannie bombardujemy się bodźcami, które same w sobie nie są niczym złym (muzyka, film, telewizja, Internet, prasa, sklepy, obecność ludzi). Jednak ich nadmiar powoduje, że zamiast kontaktować się z sobą, kontaktujemy się głównie ze światem, czyli tym, co zewnętrzne. Nie wiemy, czego my chcemy, wiemy, co oferuje i czego chce świat. Jesteśmy zorientowani we współczesnych trendach i modach, gorzej ze świadomością dotyczącą własnego wnętrza. Wychowanie do samotności to ukazanie, że można nie bać się ciszy. Że można być razem, milcząc, zajmować się sobą, nie tracąc kontaktu z drugim człowiekiem. Że można spotkać się z sobą samym i czerpać z tego przyjemność. Kiedy bojąc się samotności naszego dziecka (najczęściej dlatego, że boimy się własnej), organizujemy mu ciągłe rozrywki i doznania, odbieramy mu okazję nauczenia się, że chwile spędzone z sobą w ciszy bywają bardzo cenne i twórcze. To w tej przestrzeni często rodzą się poważne refleksje, odkrycia i plany. Budzi się tożsamość. Rodzice źle się czują w sytuacji, kiedy dziecko oznajmia, że się nudzi. A może ta nuda – czyli brak bodźców – jest czasem potrzebna, właśnie po to, by w samotności odkryć, czego naprawdę w tej chwili potrzebujemy?

Spotkać się inaczej

W mojej pracy z dziećmi i dorosłymi często spotykam się z tym, że nie umieją oni dotrzeć do siebie, nie wiedzą, co w danym momencie czują, co myślą, nie potrafią się spotkać ze swoim ciałem. Często są wręcz zdziwieni i zaniepokojeni propozycją takiego kontaktu. Padają odpowiedzi: „czuję się normalnie” lub: „nic nie czuję”. A jednocześnie są napięci, sygnalizują jakiś dyskomfort, tyle że nie potrafią dotrzeć do jego źródeł. Coś, co powinno być najprostsze i najbardziej oczywiste – czyli dostęp do siebie – okazuje się niemożliwe, bo nie nauczono nas tego.

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zapytano mnie: „co teraz czujesz?”, nie zrozumiałam, o co pytającemu chodzi. Bo przecież też czułam się „normalnie”. Po latach wiem, jak ważne jest, by tę „normalność” umieć przełożyć na konkret. Żeby do tego konkretu dotrzeć, trzeba jednak trenować, doświadczać spotkań z sobą w codzienności. Zaglądać do swojego wnętrza i sprawdzać, co nam w duszy gra. A jak to robić w zgiełku, pośpiechu i chaosie?

Jedno z moich najcenniejszych życiowych doświadczeń to 10-dniowe rekolekcje spędzone w ciszy i samotności wśród kilkudziesięciu osób. Nie było łatwo, kusiło, by odezwać się do kogoś, zapytać o coś czy choćby pozdrowić. A jednak, gdy udało się te pokusy opanować, przychodził wewnętrzny pokój i poczucie równowagi. Pojawiło się też – co mnie najbardziej zdziwiło – poczucie silnej więzi z pozostałymi uczestnikami. Spotkaliśmy się na poziomie innym niż zwykle, opartym na czymś ważniejszym niż prosta wymiana często banalnych słów. Była okazja do zajrzenia w głąb – siebie i innych. Nagle okazało się, że wiem, co kto lubi jeść na śniadanie, kto słodzi herbatę, a kto do kawy dolewa mleko, wiem też, kto dobrze się czuje na spacerze, a kto woli spędzać czas w kaplicy, mimo że nikt o tym nie mówił. Był czas i okazja do obserwacji, refleksji.

Nikt mnie nie kocha

Oczywiście, istnieje śliska granica między sensownym dawkowaniem samotności a fundowaniem komuś lub sobie poczucia izolacji. Dziecko ignorowane, odsyłane do swojego pokoju, niesłuchane, którego rodzice ciągle są zajęci, a nieobecność próbują rekompensować kolejną zabawką lub włączeniem bajki, nie zazna dobrodziejstwa samotności, za to będzie miało ciągłe poczucie osamotnienia, a to jest zupełnie co innego.

To właśnie osamotnienie jest czymś, co może nam zagrażać. Związane jest z lękiem, poczuciem bycia nikomu niepotrzebnym i dla nikogo nieważnym. Kiedy trwa długo, może prowadzić do depresji, utraty sensu życia. Samotność pozwala na odkrywanie swojej wartości, osamotnienie – raczej ukazuje ułomność. Czasem zawinioną, czasem po prostu istniejącą w nas. Wynika ono z jakiegoś wypaczenia naturalnej ludzkiej potrzeby budowania więzi z innymi. Pojawia się wtedy, kiedy sami nie akceptujemy świata, uważamy innych za złych, niemądrych, nierozumiejących nas, wrogich, kierujących się niedobrymi intencjami lub też wtedy, gdy my z różnych względów nie jesteśmy akceptowani przez świat. Nasza wina może polegać na braku zgody na wewnętrzną przemianę, analizę własnych postaw i przekonań. Kiedy uważamy, że tylko my jesteśmy w porządku, a cała reszta ludzi powinna się dostosować do naszych oczekiwań, ryzykujemy zerwanie kontaktów lub agresję ze strony innych. Winą może być też niedostrzeganie lub lekceważenie własnych słabości i nadzieja na to, że świat również ich nie zauważy lub je pominie.

Osamotnienie może być także skutkiem jakiejś winy, do której nie potrafimy się przyznać ani poprosić o wybaczenie. Kiedy wyrządzamy komuś krzywdę, popełniamy zło w konkretnej relacji i nie umiemy tego nazwać, często odsuwamy się – ze wstydu, lęku. Czasem zamieniamy te uczucia w agresję, żeby przykryć słabość, a to z kolei powoduje, że odsuwają się inni. Błędne koło wzajemnego niezrozumienia często puentowane konkluzją: „nikt mnie nie kocha”. A skoro tak, to i ja nie będę kochać.

Osamotnienie związane z izolacją nie bez powodu jest w większości społeczeństw traktowane jako kara (stanie w kącie dla dziecka, areszt, więzienie – dla dorosłego, ostracyzm). Powoduje utratę relacji i jest odczuwane jako dotkliwa niedogodność. W osamotnieniu nie ma możliwości interakcji z innymi. Wtedy rzeczywiście stajemy się „samotną wyspą”, skazaną na samowystarczalność, co nie jest zgodne z ludzką naturą.

Moda na singla

Z drugiej strony możemy obserwować w ostatnich latach modę na bycie „pojedynczym”. Zamiast starych panien i kawalerów pojawili się „single”, którzy często z dumą obwieszczają światu brak potrzeby budowania stałych związków z innymi. Bycie singlem ma oznaczać pełną wolność i niezależność. Taka jest teoria. W praktyce „singlowanie” często związane jest raczej z osamotnieniem i brakiem umiejętności przekraczania go. Lepiej jednak brzmi, kiedy mówimy, że jest to nasz wybór, a może nawet cel życia, a nie konieczność, która nas piętnuje. Czasem jest to postawa na przekór światu, który nie okazał się wystarczająco przyjazny i akceptujący, czasem skutek zranień lub okoliczności, które spowodowały, że nie udało nam się znaleźć osoby, z którą moglibyśmy zbudować ważną relację.

Nasza nowoczesna cywilizacja poprzez różne techniczne udogodnienia ułatwia nam izolowanie się od innych z jednoczesnym zachowaniem poczucia kontaktu. Wystarczy usiąść przy komputerze, uruchomić komunikator, wejść na czat i już mamy łączność potencjalnie ze wszystkimi. A tak naprawdę – z kim? Są osoby, które nigdy nie spotykają się „w realu” ze swoimi wirtualnymi rozmówcami. Dzieci zamiast wybiec na podwórko, włączają Gadu-Gadu, dorośli zamieniają spotkania towarzyskie na udział w różnorodnych forach. Wielkie dobrodziejstwo czy raczej pułapka?

Siedzę w kapciach we własnym domu – jest więc idealna okazja do pobycia z sobą. Wybieram jednak szklany ekran, żeby spotkać się z innymi. W efekcie często nie spotykam nikogo, choć jestem naraz w dwóch przestrzeniach w przekonaniu, że mogę mieć naraz – samotność i towarzystwo, komfort bycia niezależnym i przyjemność wymiany relacji, a w tym wszystkim brak konieczności wysilania się, bo przecież w każdej chwili mogę się z kontaktu wylogować, a w trakcie jego trwania ziewać, jeść, czytać lub zajmować się czymkolwiek innym – i tak nikt tego nie widzi. Spotkanie z ludźmi stało się łatwe – wystarczy jedno kliknięcie. Z drugiej strony – znika jego „odświętność”, wyjątkowość, podmiotowość. Ale czy znika samotność?

Wybrana w wolności

Oba słowa: „samotność” i „osamotnienie” mają w swoim rdzeniu element „samo” – co oznacza brak wymiany. Istotne jest jednak, co się za tym kryje. Bywają przecież ludzie, którzy świadomie wybierają samotność i ani nie są, ani nie czują się osamotnieni. Często jest to związane z wyborem istotnej życiowej misji, z pełnym oddaniem się jakiemuś dziełu, w którym wyłączność związana z relacją z konkretną osobą mogłaby przeszkadzać. Myślę tu na przykład o pustelnikach modlących się w intencjach świata, o artystach, którzy obdarowują nas swoją twórczością, o charyzmatycznych postaciach, gotowych do pomocy zupełnie obcym ludziom na każde ich wezwanie, o misjonarzach, wolontariuszach… Takie osoby mimo życia w samotności mają ścisłą i bardzo głęboką więź ze światem, wręcz z całą ludzkością, a nie tylko z pojedynczymi ludźmi. Miałam okazję rozmawiać i korespondować z mniszką pustelnicą, która żyje w zupełnej izolacji od świata. I za każdym razem okazywało się, że ona ten świat zna i rozumie lepiej niż ja, niż inni, którzy zanurzają się w nim bez żadnych ograniczeń.

Zapewne wiele z tych osób również przeżywa niekiedy momenty osamotnienia, tęsknotę za wyłącznością w jednej konkretnej relacji, jednak ich życie jest spełnione, a tak przeżywana samotność przynosi zarówno im, jak i innym mnóstwo dobra. Jest to samotność wybrana w wolności, bez żadnej zewnętrznej konieczności, podejmowana ze świadomością wynikających z niej strat. Nie jest zesłaniem ani karą, nie jest też robieniem nikomu ani sobie na przekór.

Czasem wybór samotności jest wyborem na całe życie, czasem dotyczy tylko pewnych jego okresów. O tym, czy przyniesie on jakieś obiektywne dobro, decydują intencje i przesłanki, którymi się kierujemy.

Merton pisze: „Tajemnica i samotność są to wartości, które należą do samej istoty osobowości człowieka. Jest on na tyle osobą, ile zawiera w sobie własnej tajemnicy i tworzy własną samotność, których nie można z nikim podzielić”1.

Może zatem warto przestać bać się samotności, a zamiast tego zacząć dbać o to, by była ona konstruktywna – dla nas i dla innych. W przezwyciężaniu osamotnienia może pomóc praca nad sobą, czasem terapia lub duchowe wsparcie. Samotność szanujmy. Jest ona „równie potrzebna, jak milczenie dla mowy, powietrze dla płuc i pożywienie dla ciała”2.

1 Thomas Merton, Nikt nie jest samotną wyspą, Poznań 1997, s. 187.
2 Tamże, s. 188.

Wyspy szczęśliwe
Małgorzata Mazur

(ur. 1959 r. – zm. 02 listopada 2020 r.) – pedagog, absolwentka teologii na UKSW w Warszawie, trenerka „Szkoły dla rodziców i wychowawców”, przełożona prowincjalna Fraterni Świeckich Zakonu Kaznodziejskiego. Mieszkała w Sz...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze