Wysławiać, błogosławić, głosić

Wysławiać, błogosławić, głosić

Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Kiedy poproszono mnie o to, bym zwrócił się z przesłaniem do zgromadzenia rodziny dominikańskiej, ogarnęła mnie wielka radość. Jestem przekonany, że jeśli udziałem nas wszystkich stanie się wspólna wizja dzieła głoszenia ewangelii, odnowimy w ten sposób cały zakon. Jednocześnie poczułem się bardzo niezręcznie. Kimże jestem, abym to akurat ja miał nadać kierunek tej wspólnej misji? Czy może zrobić to pojedynczy brat lub siostra, zakonnica lub świecki dominikanin? Wizja taka winna się wyłonić ze słuchania siebie nawzajem. W tym właśnie celu zgromadziliśmy się tu, w Manili. Pomyślałem więc, że moim zadaniem winno być raczej, wspólne z Wami, wsłuchanie się w słowo Boże. Każde nauczanie bierze swój początek ze słuchania ewangelii. Jesteśmy głosicielami zmartwychwstania, dlatego tekst, który wybrałem, dotyczy objawienia się zmartwychwstałego Chrystusa uczniom tak, jak przedstawia je Ewangelia według św. Jana.

Wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia, tam gdzie przebywali uczniowie, choć drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: „Pokój wam!”. A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie, ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: „Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam”. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: „Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone; a którym zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20,19–23).

Wydaje się, że owa scena z życia uczniów jest czymś niezwykle odległym od niniejszego spotkania rodziny dominikańskiej. Oto tam mała grupka uczniów zgromadzona w zamkniętej izbie boi się wyjść na zewnątrz. Dzisiaj, 9000 kilometrów od tego miejsca, 2000 lat po tym wydarzeniu, my gromadzimy się w tej oto wielkiej sali. Tam gromada kilkunastu Żydów, tutaj 160 osób 58 narodowości wraz z naszymi braćmi i siostrami z rodziny dominikańskiej z Filipin. Podczas gdy tamci nie odważyli się wyjść na zewnątrz, my zjechaliśmy się tutaj z całego świata.

Jednak pod wieloma względami jesteśmy tacy sami jak oni. Ich historia staje się naszym udziałem. My również tkwimy zamknięci w naszych ciasnych izdebkach. Też mamy swoje lęki, które czynią z nas więźniów. I do nas przychodzi zmartwychwstały Chrystus, by otworzyć nam drzwi i posłać nas w drogę. Tego, kim jesteśmy jako rodzina dominikańska i na czym polega nasza misja, nie odkryjemy, spoglądając na siebie nawzajem, lecz spotykając się ze zmartwychwstałym Panem. Również do nas mówi On: „Pokój wam” i posyła nas z orędziem przebaczenia i odpuszczenia win. To dlatego chciałbym się zastanowić nad tym wydarzeniem i odkryć w nim to, co dotyczy naszej wspólnej misji. Porównywanie odnowy rodziny dominikańskiej z powstaniem z martwych może się wydawać absurdalne. Dla chrześcijan jednakże każdy początek nowego życia ma swój udział w tym zwycięstwie. Święty Paweł nakazuje nam każdego dnia umierać i zmartwychwstawać z Chrystusem. Nawet najmniejsze porażki i zwycięstwa odzwierciedlają cykl trzech dni od Wielkiego Piątku do Niedzieli Wielkanocnej.

Wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia, tam gdzie przebywali uczniowie, (…) drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami…

Apostołowie siedzą w zamkniętej izbie. Oto czas oczekiwania pomiędzy jednym życiem a drugim. Kobiety oświadczają, że spotkały zmartwychwstałego Pana. Jednak mężczyźni Go nie widzieli. Jak zwykle nieco się ociągają. Widzieli co prawda pusty grób, ale cóż to znaczy? Skończył się dla nich etap życia, kiedy podróżowali z Chrystusem do Jerozolimy, słuchali przypowieści i dzielili z Nim swój żywot. Nowe życie po zmartwychwstaniu jeszcze się nie zaczęło. Słyszeli, że Jezus zmartwychwstał, ale dotychczas nie stanęli naprzeciw Niego. Czekają więc albo wracają do swoich dawnych zajęć. Znów stają się rybakami. Oto moment przejścia.

Na swój sposób rodzina dominikańska przeżywa właśnie taką chwilę. Na początku Dominik zgromadził wokół siebie rodzinę kaznodziejów, mężczyzn i kobiet, świeckich i duchownych, kontemplatyków i głosicieli słowa. Skupił wszystkich wokół siebie po to, by zabrać ich ze sobą w drogę. W Santa Sabina możemy znaleźć wczesne inskrypcje wspominające o ówczesnym kształcie rodziny dominikańskiej. Stanowią one fragment tego, czym byliśmy od zawsze. Jednak oto stwierdzamy, że dzieje się coś nowego. Na całym świecie siostry i dominikanie świeccy odkrywają swoją tożsamość kaznodziejów. Akta kapituł generalnych braci oznajmiają nam, że jesteśmy świadkami nowego momentu w naszej historii. Ogłaszamy, że wszyscy członkowie rodziny dominikańskiej są równi i mają swój udział w powszechnej misji. To prawda, istnieje wiele pięknych dokumentów. Wielu z nas jednak zachowuje się podobnie jak tamci uczniowie. Nie dostrzegamy wielu oznak zmiany. Większość spraw biegnie jak przedtem, swoim utartym szlakiem. Słyszymy cudowne historie o zasadach nowej współpracy, ale zwykle wydaje się, że dotyczą one odległych miejsc, nigdy tego, w którym akurat jesteśmy! Stajemy się podobni do apostołów w wieczerniku: wyczekujemy z nadzieją, ale pozostajemy w niepewności.

Po części jest to sytuacja, w jakiej obecnie znajduje się cały Kościół. Mamy wspaniałe dokumenty II Soboru Watykańskiego mówiące o godności powołania świeckich. Czytamy o miejscu kobiet w życiu i misji Kościoła. Przedstawia się nam nową wizję Kościoła jako ludu pielgrzymującego do Boga. Jednak czasami może się nam wydawać, że tak naprawdę niewiele się zmieniło. Faktycznie, chwilami Kościół wydaje się nawet bardziej klerykalny aniżeli kiedyś. Dla wielu katolików nadeszły czasy mieszanych uczuć: nadziei i rozczarowania, odnowy i frustracji, radości i gniewu.

Do tego wszystkiego dochodzi strach. Apostołowie zamknęli się w izbie ze strachu. Czego się boimy? Jakie lęki uwięziły nas w ciasnych izbach i pozbawiły chęci do tego, by spróbować czegoś nowego? Musimy się zdobyć na odwagę i odkryć lęki w sobie, by otrząsnąć się z tego, co trzyma nas w zamknięciu, co czyni nas niezdolnymi do tego, by rzucić się z oddaniem ku wyzwaniom, jakie stawia przed nami nowa misja rodziny dominikańskiej. Być może obawiamy się tego, by nie utracić specyfiki naszej tradycji obejmującej postać Założyciela, niezwykłą historię i opowieści. Możliwe, że jest w nas lęk przed podjęciem się czegoś, co może zakończyć się niepowodzeniem. Czasami bracia stają się szczególnie nerwowi wówczas, gdy mają podjąć współpracę z kobietami, z własnymi siostrami! Kiedy indziej siostry irytuje współpraca z mężczyznami, ze swoimi braćmi! Bezpieczniej jest nadal robić to, co robiliśmy zawsze. Lepiej chodźmy znowu łowić ryby.

(…) przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: „Pokój wam!”. A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie, ujrzawszy Pana.

Apostołów ze strachu wyzwala widok zranionego Chrystusa. To Chrystus i Jego rany przemieniają ich życie i czynią z nich głosicieli ewangelii.

Nie można stać się kaznodzieją, nie odniósłszy wcześniej ran. Słowo stało się ciałem, odniosło rany, a w końcu zadano Mu śmierć. Ono stało się bezsilne wobec potęg tego świata. Odważyło się wystawić na wszelką udrękę, jaka mogła Je z ich strony spotkać. Skoro my jesteśmy głosicielami tego samego Słowa, to i nam będą zadawać rany. W centrum nauczania św. Katarzyny ze Sieny znajduje się wizja umęczonego Chrystusa. Dany jej został udział w męce Zbawiciela. Nasze rany mogą polegać na drobnych przykrościach. Ot, ktoś nas wyśmieje lub nie weźmie poważnie. Możemy też zostać poddani prawdziwym torturom, jak brat Tito de Alencar z Brazylii, lub też zginąć, jak Pierre Claverie w Algierii i Joaquin Bernardo w Albanii czy cztery nasze siostry w Zimbabwe w latach siedemdziesiątych. Wizja zranionego, ale żyjącego Chrystusa może nas uwolnić od lęku przed zranieniem. Jesteśmy w stanie podjąć ryzyko, ponieważ ani rany, ani śmierć nie mają nad nami zwycięstwa.

Kiedy spoglądamy na umęczonego Chrystusa, dostrzegamy, że i my sami jesteśmy bardzo poranieni. Być może odnieśliśmy rany w dzieciństwie, w trakcie dorastania w dysfunkcyjnych rodzinach, pośród doświadczeń religijnych i daremnego poszukiwania miłości, w wyniku walki ideologicznej w obrębie naszego Kościoła bądź na skutek grzechu. Każdy z nas jest zranionym kaznodzieją. Dobrą nowiną dla nas jest to, że jesteśmy kaznodziejami właśnie dlatego, iż odnieśliśmy rany. Gerald Vann, angielski dominikanin — to od czasów drugiej wojny światowej jeden z największych autorów literatury anglojęzycznej zajmujący się duchowością — przez całe swoje życie walczył z alkoholizmem i depresją. Oto dlaczego miał nam coś do powiedzenia. Niesiemy słowo nadziei i miłosierdzia, ponieważ sami ich kiedyś potrzebowaliśmy.

Na półce mam książkę napisaną przez sędziwego francuskiego dominikanina zatytułowaną Les Cicatrices (Blizny). Autor opowiada w niej o tym, jak doszedł do Chrystusa dzięki ranom odniesionym w swoim życiu. Gdy mi ją wręczał, wpisał następującą dedykację: „Dla Timothy’ego, który wie, że blizny mogą stać się drzwiami otwartymi ku słońcu”. Każda rana, którą w sobie nosimy, może stać się drzwiami dla promieni wschodzącego słońca. Któryś z braci zaproponował mi, bym i ja pokazał wam swoje rany. Obawiam się, że będziecie musieli z tym zaczekać do wydania moich pamiętników!

Dla apostołów najbardziej bolesne jest to, że patrzą na Jezusa, którego zranili oni sami. Wyparli się Go, opuścili, uciekli. Jezus ich nie oskarża, lecz pokazuje im swe rany. Musimy przyjąć tę prawdę, że my również bywamy dla siebie nawzajem źródłem cierpień. Jakże często widziałem braci raniących innych członków rodziny dominikańskiej nieumyślnie, słowem wypowiedzianym z góry, wyniosłym traktowaniem kobiet i ludzi świeckich. Nie dotyczy to tylko naszych braci. Wszyscy potrafimy ranić innych: wypowiadać słowa, które bolą, wykorzystywać przewagę kapłana nad wiernymi, mężczyzn nad kobietami i kobiet nad mężczyznami, duchowieństwa nad świeckimi, przełożonych wspólnot nad ich członkami, bogatych nad biednymi, pewnych siebie nad lękliwymi.

To dlatego, że Chrystus zmartwychwstał, nie tracimy naszej radości, spoglądając zarówno na rany zadane innym, jak i na te, których doznaliśmy sami. Możemy utykać na jedną nogę, ale Pan czyni nas szczęśliwymi. Na tym polegała radość Dominika i bez niej nie może być mowy o głoszeniu dobrej nowiny. Jakiś czas temu, w tym roku w Santa Sabina zjawiła się na kilka dni ekipa francuskiej telewizji z zamiarem realizacji programu. Po zakończeniu pracy reżyser zwrócił się do mnie z uwagą: „To bardzo dziwne. Wy tu, w tej wspólnocie, rozmawiacie o takich poważnych sprawach, a wciąż się przy tym śmiejecie”. Jesteśmy radosnymi, zranionymi kaznodziejami.

A Jezus znowu rzekł do nich: „Pokój wam! Jak Ojciec mnie posłał, tak i Ja was posyłam”.

Jezus wysyła apostołów z wnętrza ich bezpiecznej, zamkniętej kryjówki na zewnątrz. Ten nakaz wyjścia to początek ich misji nauczania. Być kaznodzieją to być posłanym przez Boga. Jednak nie wszyscy bywamy posyłani w ten sam sposób. Dla sióstr i braci posłanie to będzie często dosłowne i będzie oznaczać udanie się w inne miejsce. Moi bracia wysłali mnie do Rzymu. Mam nadzieję, że wraz z dalszą ewolucją ruchu woluntariuszy ujrzymy ludzi świeckich posyłanych z misją nauczania do innych rejonów świata, Boliwijczyków na Filipiny, a Filipińczyków do Francji. Dla wielu z nas bycie posłanym oznacza trwanie w gotowości, by spakować swoje rzeczy i wyruszyć w drogę. Przypomina mi się pewien stary zakonnik, który zwykł był mawiać, że żaden z braci nie powinien posiadać niczego ponad to, co zdoła unieść w swoich dłoniach. Iluż z nas jest do tego zdolnych?

Dla wielu spośród członków rodziny dominikańskiej bycie posłanym nie oznacza wcale podróżowania. Mniszki tworzące wspólnotę klasztorną zwykle pozostają w niej na całe życie. Wielu dominikanów świeckich to ludzie żonaci lub zatrudnieni na posadach. Nie mogą oni tak po prostu wstać i odejść. Bycie posłanym zatem to coś więcej aniżeli fizyczna mobilność. Znaczy ono tyle, co być od Boga. Jezus jest „Tym, który został posłany”. Jest posłany od Ojca, co nie oznacza, że Jezus opuścił niebo i przeniósł się w inne miejsce zwane ziemią. Istotą Jego życia jest być od Ojca. Być posłanym to znaczy być tym, kim On jest. Teraz i zawsze.

Bycie kaznodzieją oznacza, że każdy z nas jest posłany od Boga do tych, których napotyka. Żona jest posłana do męża, a mąż do żony. Oboje są dla siebie nawzajem słowem Bożym. Mniszka może nie mieć możliwości opuszczenia klasztoru, jednak jest ona posłana w takim samym stopniu jak każdy z braci. Jest posłana do swoich sióstr, tak jak cały klasztor jako słowo Boże posłany jest do nas. Niekiedy misja, którą uznajemy za swoją, polega na tym, by jako słowo życia pozostać w miejscu, w którym przebywamy.

Jedna z moich ulubionych świeckich fraterni znajduje się w więzieniu Norfolk w Massachusetts, w USA. Jej członkowie nie mogą donikąd pójść. Jeśli spróbują, zostaną zatrzymani siłą. Jednak i oni są kaznodziejami w tym więzieniu, posłanymi, by być słowem nadziei w tym miejscu cierpienia. Jako kaznodzieje zostali posłani tam, gdzie większość z nas pójść nie może.

Jezus nie tylko wysyła uczniów z zamkniętej izby na zewnątrz. Gromadzi ich jednocześnie jako wspólnotę. Posyła ich na krańce ziemi, nakazując przy tym, aby byli jedno, tak jak On stanowi Jedno ze swoim Ojcem. Uczniowie trwają w jedności, będąc równocześnie rozesłani ze swą misją. Sądzę, że ten paradoks stanowi samo centrum dominikańskiego życia. Po uzyskaniu bulli zatwierdzającej zakon Dominik powrócił do swej małej wspólnoty w Tuluzie po to, by rozesłać swoich braci. Wspólnota, by pozostać sobą, musiała się rozdzielić. Z początku bracia nie byli zbyt chętni do odejścia, ulegli jednak naciskom Dominika.

Według Dominika, zadaniem zakonu jest rozsyłanie braci po świecie przy jednoczesnym zachowaniu ich jedności. Jesteśmy wysyłani daleko, by nauczać, ale zachowujemy jedność, ponieważ głosimy jedno Królestwo, do którego powołana jest cała ludzkość. Jak pisze Paweł, nauczamy, że „jedno jest Ciało i jeden Duch, bo też zostaliście wezwani do jednej nadziei, jaką daje wasze powołanie. Jeden jest Pan, jedna wiara, jeden chrzest. Jeden jest Bóg i Ojciec wszystkich…” (Ef 4,4n). Nie możemy głosić Królestwa, nie stanowiąc jedności. Oto dlaczego walczyliśmy zawsze o to, by nie ulec podziałom na odrębne zakony. Czasami sprawa ta wisiała na włosku!

Zatem dla braci od samego zarania rytm życia polegał na byciu posłanym i powracaniu do wspólnoty. To jest niczym oddech zakonu. Geniusz Dominika sprawił, że oddech ten pracuje w mocnych płucach, którymi są nasze demokratyczne formy sprawowania rządów. Rządzić to coś więcej aniżeli tylko administrować. To urzeczywistniać ducha naszej misji. Wydech płuc zakonu rozsyła nas z misją ku światu, podczas gdy wdech przyciąga nas z powrotem w obręb wspólnoty. We wczesnych stuleciach kapituły generalne odbywały się co roku. Rok w rok bracia gromadzili się w Bolonii lub w Paryżu po to, by wyruszyć w świat z nową misją. Przez dwanaście miesięcy bracia nieustannie podążali do Bolonii bądź Paryża po to, by spotkać się na kapitule, z której ruszali później do nowych, egzotycznych krajów, takich jak Anglia.

Różne są formy posłannictwa występujące w obrębie rodziny dominikańskiej. Jak możemy uczestniczyć w jednej z nich? Jaki kształt przybierze nasza wspólnota? Jak wyglądają te płuca, które wypychają nas w świat i przyciągają na powrót ku wspólnocie? Jesteśmy tu dopiero u początku rozważań. Klasztory żeńskie mają głębokie poczucie wspólnoty z zakonem, co nie przeszkadza im zachować swojej własnej, drogocennej autonomii. Dla wielu gałęzi rodziny poczucie jedności nigdy nie było zbyt istotne. Wiele zgromadzeń sióstr narodziło się w procesie przypominającym pączkowanie mikroorganizmów. Dla naszych sióstr jedność w zakresie jurysdykcji bywa nieistotna. Dominican Sisters International to wspólnota, w której siostry odkrywają, jak możliwa jest współpraca 160 kongregacji i jak zachować w niej jedność. Jak dotąd nie istnieje żadna globalna struktura jednocząca świeckich członków rodziny dominikańskiej.

Sądzę, że powinniśmy zacząć od odkrycia jedności naszej misji. Jesteśmy wspólnie posłani po to, by nauczać o jednym Królestwie, w którym cała ludzkość została odkupiona. Jedność ujawni się wówczas, gdy z naszą misją wyruszymy razem. Trzeba będzie zbudować dla niej nowe struktury. Ich początki już się wyłaniają. Dwa lata temu w Bolonii kapituła generalna przyczyniła się do spotkań i planowania wspólnej misji w obrębie miejscowej rodziny dominikańskiej. Przykładem mogą być też Meksyk i Paryż, gdzie odbywają się spotkania całej rodziny, na których podejmowane są decyzje odnośnie do kształtu, jaki winna przybrać nasza misja w tych miejscach. Z kolei kapituła generalna braci spotyka się regularnie na poziomie międzynarodowym z zespołem koordynującym DSI, by podzielić się wzajemnie swoimi problemami. Kiedy zakon osiedla się w nowych miejscach, powinniśmy od samego początku starać się planować tam naszą obecność jako inicjatywę całej rodziny dominikańskiej.

Celem naszego obecnego spotkania nie jest ustanawianie nowych formalnych struktur. Do tego brak nam stosownych uprawnień. W przyszłości uda nam się zapewne odkryć, jakie struktury mogą służyć naszej wspólnocie najlepiej. Dzisiaj stoi przed nami zadanie o wiele donioślejsze, a polegające na odkryciu wspólnej wizji naszej misji. Oto pierwszy krok ku jedności. Powróćmy więc do obrazu zmartwychwstałego Chrystusa i zobaczmy, jaka wizja misji z niego się wyłania.

Jezus rzekł do nich: „(…) Ja was posyłam”.

Daje On apostołom władzę nauczania. Zadaniem kaznodziei nie jest jedynie dostarczanie informacji. Przemawiamy mocą autorytetu. Jeśli chcemy zachować naszą tożsamość kaznodziejów, musimy nawzajem uznać swoje prawo do głoszenia ewangelii.

Prawo do nauczania przysługuje nam po pierwsze z tego względu, że zostaliśmy ochrzczeni. Kościół naucza tego w sposób jasny w Evangelii nuntiandi, Redemptoris missioChristifideles laici. Podczas chrztu zostaliśmy zanurzeni w śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa i dlatego naszą powinnością jest to głosić. Każdy z nas zyskuje ponadto wyjątkowe uprawnienia z racji tego, kim jest i jakie dary otrzymał. Każdy z nas ma do głoszenia słowo, które nie zostało dane nikomu innemu. Bóg jest obecny w naszym życiu — małżonków i ludzi samotnych, rodziców i dzieci. Z życiowego doświadczenia miłości, z jego zwycięstwami i porażkami, powstaje nasze własne słowo o Bogu, który jest miłością. Dysponujemy ponadto uprawnieniami, które wynikają z naszej wiedzy i naszych zdolności. Jesteśmy politykami i fizykami, kucharzami i cieślami; jesteśmy nauczycielami i taksówkarzami, prawnikami i ekonomistami. Swego czasu udałem się do Goias w Brazylii na spotkanie z członkami rodziny dominikańskiej, którzy są prawnikami. Jako przedstawiciele tej profesji dysponowali szczególnymi uprawnieniami do tego, by zajmować się zagadnieniami prawa i pokoju na kontynencie.

Prawo do głoszenia przysługuje nam w końcu na mocy prawdy, Veritas. To dla prawdy ludzie są powołani do istnienia i zdolni są rozpoznać ją instynktownie. Kiedy zakonnik Luis Munio de Zamora OP nakreślił pierwszą regułę dla dominikańskiej fraterni w trzynastym wieku, nie nawoływał on jej członków do tego, by byli pokutnikami, jak to wówczas było w zwyczaju. Chciał, by byli ludźmi prawdy, „prawdziwymi braćmi Dominika w Panu, przepełnionymi w najwyższym stopniu pasją w dążeniu do prawdy katolickiej w sposób zgodny z ich własnym życiem”. Chodzi o prawdę, której musimy poszukiwać wspólnie w miejscach takich jak Instytut św. Tomasza w St. Louis w USA, gdzie dominikanie świeccy wspólnie z braćmi i siostrami studiują i nauczają. Poszukiwanie takie może być bolesne. Może spowodować, że zostaniemy niezrozumiani bądź nawet odrzuceni jak nasz brat Marie–Joseph Lagrange. Wszystko to jednak sprawia, że nasze słowa mają moc i stają się odpowiedzią na najgłębsze ludzkie pragnienia.

Siostra Christine Mwale z Zimbabwe mówiła o wspólnym garnku z jedzeniem, wokół którego gromadzi się rodzina afrykańska. Garnek ten spoczywa na trzech kamieniach, które ona przyrównała do trzech rodzajów władzy w rodzinie dominikańskiej: władzy, którą mamy jako jednostki, władzy nadanej nam przez przełożonych i władzy grupy. Jeżeli mamy być prawdziwą rodziną kaznodziejską, musimy nawzajem uznawać władzę przysługującą każdemu z nas. Muszę być otwarty na autorytet mojej siostry, ponieważ przemawia ona do mnie z głębi prawdy swego doświadczenia jako kobiety, być może również jako nauczycielki lub teologa. Muszę uznać autorytet świeckiego dominikanina, który wie więcej niż ja o rozmaitych sprawach: być może o małżeństwie, o jakiejś dziedzinie nauki, pewnej umiejętności. Jeśli uznajemy władzę w sobie nawzajem, wówczas staniemy się prawdziwie dominikańską rodziną kaznodziejów. We wspólnocie odkryjemy autorytet, jakim nie dysponuje nikt z nas jako jednostka. Nasz głos musimy odnaleźć wspólnie.

Dla wielu dominikanów odkrycie tego, że każdemu z nas dana jest władza głoszenia, było doświadczeniem radosnym i wyzwalającym. Z kolei pozbawienie osób niewyświęconych prawa do nauczania podczas sprawowania Eucharystii, po słowie Ewangelii stało się dla innych powodem bólu. Ci ostatni odbierają to jako negację ich pełnej tożsamości jako kaznodziejów.

Jedyne, co mogę im powiedzieć, to: nie zniechęcajcie się. Wykorzystujcie każdą okazję, by głosić. Wspólnie twórzmy takie nowe okazje. Niezależnie od tego, czy zgadzamy się, czy też nie z takim ograniczeniem uprawnień, nie stanowi to sedna problemu. Nauczanie z ambony stanowiło zawsze jedynie cząstkę naszej aktywności jako kaznodziejów. Ktoś mógłby nawet argumentować, że życzeniem samego Dominika było, by z głoszeniem ewangelii wyjść z kościelnych murów na ulicę. Pragnął on, by słowo Boże nieść wprost do ludzi tam, gdzie aktualnie przebywają, pracując, ucząc się, kłócąc lub odpoczywając. Dla nas wyzwanie stanowią dzisiaj nowe obszary, takie jak Internet czy świat sztuki, oferujące nam tysiące sposobów głoszenia słowa. Byłoby czymś wręcz niedorzecznym, gdybyśmy z nauczania z ambony uczynili jedyny właściwy sposób głoszenia ewangelii. Takie stanowisko należy określić jako fundamentalistyczne i pozostające w sprzeczności z twórczym podejściem Dominika. Byłaby to ucieczka w kościelne mury.

Wiem, że to, co mówię, może wyglądać jak wybieg, usprawiedliwienie pozbawienia osób świeckich i sióstr prawa do aktywnego głoszenia słowa w tradycyjny sposób. Może się wydawać, że osoby niewyświęcone skazujemy na drugorzędne formy nauczania. Tak jednak nie jest. Zakon Kaznodziejski istnieje po to, by iść i głosić dobrą nowinę zwłaszcza tym, którzy do nas nie przychodzą. Czynimy to na wiele rozmaitych sposobów: pisząc książki, występując w telewizji, odwiedzając chorych. Chociaż wyłączenie z prawa do nauczania z ambony może być trudne do zaakceptowania i bolesne, nie sądzę, by stanowiło ono wielki problem.

Wszyscy jesteśmy, na wiele sposobów, „dobrymi szafarzami różnorakiej łaski Bożej” (1 P 4,10). Każdy z nas otrzymał ową gratia praedicationis, jednak każdy inaczej. Dominikańscy męczennicy w Wietnamie, Chinach i Japonii w siedemnastym wieku byli mężczyznami i kobietami, świeckimi i duchownymi, realizującymi swe kaznodziejskie posłannictwo w sposób niezwykle różnorodny. Święty Dominik Uy, świecki dominikanin z Wietnamu, który zasłynął jako „mistrz kaznodzieja”, z całą pewnością był człowiekiem słowa. Innym przykładem niech będzie Peter Ching, świecki dominikanin z Chin uczestniczący w debatach w Fogan, podczas których bronił prawdy chrześcijaństwa, podobnie jak czynił to Dominik wobec albigensów. Byli jednak i inni świeccy męczennicy dominikańscy pośród katechistów, właścicieli hoteli, kupców czy nauczycieli.

Głosimy Słowo, które Ciałem się stało. To słowo Boże może stać się ciałem we wszystkim tym, czym jesteśmy, nie tylko w tym, co mówimy. Św. Franciszek z Asyżu mawiał: „Głoś ewangelię o każdej porze. O ile to konieczne, używaj słów”. Musimy stać się żywymi słowami prawdy i nadziei. Św. Paweł napisał do Koryntian: „Powszechnie o was wiadomo, żeście listem Chrystusowym dzięki naszemu posługiwaniu, listem napisanym nie atramentem, lecz Duchem Boga żywego, nie na kamiennych tablicach, lecz na żywych tablicach serc” (2 Kor 3,3). W niektórych sytuacjach najmocniejszym słowem będzie cisza. W Japonii uderzyła mnie moc, z jaką świadczą tam o ewangelii nasze klasztory. Buddyści mogą intensywniej doświadczyć obecności Chrystusa w milczeniu naszych sióstr aniżeli w jakichkolwiek słowach, które moglibyśmy do nich skierować. Myślę też o koloniach trędowatych tutaj, na Filipinach, prowadzonych przez braci od św. Marcina, które uobecniają siłę współczucia Dominika. Słowo uobecnia się również w poezji i malarstwie, muzyce i tańcu. Każda umiejętność daje nam możliwość głoszenia słowa. Przykładem niech będzie Hilary Pepler, słynny świecki dominikanin i drukarz jednocześnie, który pisał: „Praca drukarza, jak każda inna praca, powinna być wykonywana na chwałę Bożą. Drukarz powiela słowo pisane, służąc w ten sposób twórcy słowa. Twórca z kolei służy — w każdym razie winien służyć — Słowu, które stało się Ciałem” 1.

Głosząc Słowo, nie działamy jako rozrzucone po świecie jednostki, ale czynimy to we wspólnocie z innymi. Christifideles laici mówi, że ze wspólnoty z Jezusem „wynika komunia pośród chrześcijan (…), komunia jest misyjna, misja zaś służy komunii” (n. 32). Jak wszyscy wiecie, we wczesnych wiekach wspólnota braci była znana jako sacra praedicatio, święte głoszenie. Kiedy Antonio de Montesinos głosił swe słynne kazanie w obronie Indian w Hiszpanii w roku 1511, konkwistadorzy hiszpańscy zwrócili się ze skargą do przeora Pedro de Cordoba. Przeor odparł, że kiedy mówi Antonio, wówczas mówi cała wspólnota. Powinniśmy stać się dla siebie nawzajem akuszerami pomagającymi siostrom i braciom wydać na świat słowo, które jest im dane. Musimy wspierać się wzajemnie w odkrywaniu tej władzy, która dana jest każdemu z nas. Razem stajemy się żywym słowem w sposób nieosiągalny dla nas jako jednostek.

Spotkałem ostatnio w USA brata, który na skutek operacji nowotworu utracił część języka. Musiał uczyć się na nowo mówić. Odkrywał przy tym, jak skomplikowaną czynnością jest wypowiedzenie jednego słowa. Potrzebujemy do tego części ciała, o których nigdy nie myślimy: naszego umysłu, płuc, gardła, strun głosowych, języka, zębów i ust. Wszystko to jest nam potrzebne tylko po to, by wyrzec: „Pokój wam!”. Potrzebujemy siebie nawzajem, by wspólnie te słowa życia sformułować. Razem stajemy się umysłem, płucami, językiem, ustami, zębami, strunami głosowymi, które wspólnie mogą wypowiedzieć słowo pokoju.

Byłem w tym roku na spotkaniu rodziny dominikańskiej w Bolonii. Jest tam pochowany Dominik, ale tam też żyje jego rodzina. Grupa świeckich współpracuje w niej z siostrami i braćmi w realizacji misji nauczania w parafiach. Istnieje również inna grupa świeckich i braci, których pasją jest filozofia i którzy swą misję upatrują w konfrontacji z intelektualną pustką trawiącą ludzkie życie. Głoszą oni słowo, wykładając. Jest tam też grupa sióstr, które prowadzą uniwersytet dla ludzi w podeszłym wieku i dla bezrobotnych. Istnieje wreszcie fraternia świeckich, którzy twierdzą, że wspierają działalność innych swoją modlitwą. Między tymi grupami nie ma współzawodnictwa.

Żadna grupa nie rości sobie pretensji do bycia „prawdziwymi dominikanami” ani nie uważa innych za obywateli drugiej kategorii. Nie ma racji bytu jakiekolwiek współzawodnictwo o to, kto jest bardziej dominikański. Od początku po dzień dzisiejszy świeckie fraternie stanowią żywotną część zakonu dominikańskiego. To prawda, że powstaje wiele nowych grup laikatu. Podobnie jak nowo narodzone dzieci, mogą one wymagać więcej opieki i troski, nie są jednak w żaden sposób konkurencją dla fraterni pozostających w samym sercu zakonu. Między nami nie może być współzawodnictwa. Jeśli się ono pojawi, nasza ewangelizacja poniesie klęskę.

Po tych słowach tchnął na nich i powiedział: „Weźmijcie Ducha Świętego”.

Jezus tchnie na apostołów. Jest w tym akcie nawiązanie do dzieła stworzenia ludzkości, kiedy to Bóg tchnął na Adama i uczynił go istotą żywą. Jezus tchnie na apostołów po to, by w pełni żyli. To jest dopełnienie dzieła stworzenia. Piotr mówi do Jezusa: „Ty masz słowa życia wiecznego” (J 6,68). Celem głoszenia nie jest przekazywanie informacji, lecz życia. Pan rzekł do Ezechiela: „Wyschłe kości, słuchajcie słowa Pana! Tak mówi Pan Bóg: Oto Ja wam daję ducha, byście ożyły” (Ez 37,4n). My, kaznodzieje, winniśmy głosić słowo, które przywraca życie tym wyschłym kościom!

Musimy uczciwie przyznać, że większość dzisiejszych kazań jest okropnie nudna i raczej nas usypia, zamiast budzić do życia. Przynajmniej nakłania nas to do modlitwy. Po dziesięciu minutach dyskretnie patrzymy na zegarki i modlimy się w duchu o to, by wreszcie nadszedł koniec. Dominikanie z Kolumbii mawiają: „Pięć minut do ludzi, pięć minut do ścian a cała reszta do diabła”. Nawet Paweł, największy kaznodzieja wszechczasów, zdołał uśpić Eutycha tak, że ten wypadł z okna i niemal umarł. Czasami jednak Bóg daje nam łaskę głoszenia słów, które dają życie.

Tutaj, na Filipinach, spotkałem kobietę imieniem Clarentia. Zaraziła się trądem w wieku czternastu lat i spędziła całe swoje życie w leprozoriach z braćmi od św. Marcina. Prawie nie ośmielała się opuszczać tych miejsc, w których czuła się akceptowana i chciana. Dzisiaj, kiedy zbliża się do sześćdziesiątki, odkryła w sobie kaznodziejskie powołanie. Znalazła dość odwagi, by opuścić „zamkniętą izbę”, wyjść na zewnątrz do innych leprozoriów i tam zachęcać ludzi do tego, by i oni także odnaleźli wolność. Udziela się teraz na konferencjach i w agendach rządowych. Odnalazła swój głos i swoje powołanie. Oto co znaczy głosić słowo życia.

Dla nas, kaznodziejów, każde słowo ma znaczenie. Każde nasze słowo może nieść innym życie lub śmierć. Powołaniem wszystkich członków rodziny dominikańskiej jest nieść słowa, które dają życie. Przez cały dzień przekazujemy sobie nawzajem słowa. Żartujemy i dokuczamy, wymieniamy informacje, plotkujemy, powtarzamy nowiny i rozprawiamy o nieobecnych. Czy te słowa niosą życie czy śmierć, uzdrowienie czy rany? Tego roku z Manili rozprzestrzenił się komputerowy wirus. Ukryty był w komunikacie z nagłówkiem I LOVE YOU. Jednak po otwarciu wiadomości wirus niszczył wszystkie pliki w komputerze. Czasami nasze słowa bywają podobne. Możemy sprawiać wrażenie, że jesteśmy prawdomówni, bezpośredni i uczciwi. „Mówię to po prostu dla twojego dobra, mój drogi”, oznajmiam, podczas gdy naprawdę zieję jadem!

Istnieje motto zakonu, które mówi: Laudare, benedicere, praedicare, „wysławiać, błogosławić, głosić”. Być kaznodzieją to coś więcej niż mówić o Bogu. To poznać sztukę wysławiania, błogosławienia wszystkiego tego, co dobre. Nie ma nauczania bez świętowania. Nie możemy głosić słowa bez wysławiania i wychwalania dobrodziejstwa tego, co stworzył Bóg. Czasami kaznodzieja musi, tak jak Las Casas, wyjść na spotkanie niesprawiedliwości i głośno jej się przeciwstawić, tylko po to, by życie odniosło tryumf nad śmiercią, zmartwychwstanie nad grobem, a chwała nad oskarżeniem.

Rodzina kaznodziejska będzie rozwijać się jedynie wtedy, kiedy będziemy umacniać się nawzajem i obdarzać życiem. Musimy tchnąć życie w siebie wzajemnie, tak jak Jezus tchnął na apostołów. Św. Katarzyna ze Sieny dokonała dzieła nauczania nie poprzez to, co mówiła i pisała, lecz poprzez to, że dodała siły innym. Gdy papieża ogarnął marazm, wzniecała w nim odwagę. Kiedy jej ukochanego Rajmunda z Capui, generała zakonu, opanował lęk, zachęcała go, by odważnie kroczył naprzód. Każdy generał zakonu nieraz tego potrzebuje. Skazanego na śmierć Katarzyna podtrzymywała na duchu, mówiąc: „Nie lękaj się, mój miły bracie, już niedługo przeżyjemy zaślubiny. Pójdziesz na nie skąpany w słodkiej Krwi Syna Bożego, z drogim imieniem Jezusa na ustach, a chciałabym, żeby to imię nigdy nie wyszło ci z pamięci. Będę na ciebie czekać na miejscu stracenia” 2.

Rodzina dominikańska z Brazylii ustanowiła coś, co nazywa się „dominikańskie mutirăo”. Mutirăo oznacza „pracować wspólnie”. Każdego roku grupka braci, sióstr i świeckich udaje się do ludzi, którzy walczą o życie lub sprawiedliwość, szczególnie do tych biednych i zapomnianych. Idą po to, by po prostu z nimi pobyć, okazać wsparcie, wysłuchać tego, czym żyją, pokazać, że ktoś o nich pamięta. Tego nam trzeba, jeśli mamy stać się silni.

Tego, jak być człowiekiem i jak być mocnym, większość z nas uczyła się w rodzinach. Nasi rodzice i rodzeństwo, ciotki, wujowie i kuzyni pokazywali nam, jak mówić i słuchać, jak się bawić i śmiać, jak chodzić i powstawać po upadku. Człowieczeństwa nie można się nauczyć samemu. Być może dlatego myślimy zawsze o naszym zakonie jako o rodzinie, w której są siostry, świeccy i bracia zakonni. Dominik, będąc sam bardzo ludzki, głosił Boga, który ogarnia nasze człowieczeństwo. Potrzebujemy naszej dominikańskiej rodziny po to, by uformowała z nas kaznodziejów zdolnych do radości w Bogu, który ma w naszym człowieczeństwie swój głęboki udział. Potrzebujemy mądrości kobiet, doświadczenia małżonków i rodziców, głębi braci i sióstr oddanych kontemplacji po to, by nasza osobowość kaznodziejów nabrała pełni ludzkiego kształtu.

Każda formacja dominikańska winna zatem być formacją wzajemną. W wielu częściach świata nowicjusze klasztorów męskich i żeńskich spędzają część okresu swojej formacji wspólnie. Niekiedy w drastyczny sposób nie doceniamy roli, jaka w nauczaniu wszelkich odgałęzień rodziny dominikańskiej przypada dominikanom świeckim. Wy macie mądrość, w którą my nie zawsze się wsłuchujemy. Z drugiej jednak strony w wielu częściach świata dominikanie świeccy pragną pełnej formacji teologicznej i duchowej zakonu, którą my nie zawsze im oferujemy. Jest to z pewnością jeden z najważniejszych priorytetów obecnej doby. W jaki sposób możemy mu sprostać?

Ostatnie słowa Jezusa, przy których chciałbym się zatrzymać, ukazują nam, co stanowi istotę słowa życia.

Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone; a którym zatrzymacie, są im zatrzymane.

Jezus dwukrotnie zwraca się do apostołów: „Pokój wam!” i daje im moc odpuszczania lub zatrzymywania grzechów. Oto istota naszego nauczania. Podczas tego spotkania dały o sobie znać szczególne obawy związane z zaangażowaniem na rzecz sprawiedliwości i pokoju jako podstawowego celu wspólnej misji rodziny dominikańskiej. Myślę tutaj o dominikańskiej akcji na rzecz pokoju w Wielkiej Brytanii realizowanej przez grupę mniszek, sióstr, osób świeckich i braci zakonnych, zaangażowanych we wspólną pokojową misję mającą na celu przede wszystkim wycofanie broni jądrowej. Dzieło to urzeczywistnia się poprzez publikacje i nauczanie i obejmuje nieraz środki sprzeczne z prawem. Powołanie do głoszenia pokoju i przebaczenia może się przejawiać na wiele sposobów. Pewna francuska świecka dominikanka, Maďti Girtanner, będąca jednocześnie wspaniałą młodą pianistką, w roku 1940, w czasach nazistowskiej okupacji założyła grupę ruchu oporu. Została pochwycona przez gestapo i poddana torturom przez młodego lekarza, co doprowadziło do wyniszczenia jej układu nerwowego. W rezultacie reszta jej życia upłynęła pośród cierpień. Jej kariera artystyczna została zrujnowana. Czterdzieści lat później lekarz ów w obliczu nadchodzącej śmierci uświadomił sobie, że musi prosić o wybaczenie. Odszukał więc Maďti. Uzyskanie przebaczenia tej kobiety umożliwiło mu pojednanie z sobą samym, rodziną i wreszcie ze śmiercią. Jak to ujęła Maďti: Vous voyez le mal n’est pas le plus fort — „Widzisz, zło nie jest wszechmocne”. Tak oto realizuje się głoszenie Jezusa.

W Rzymie istnieje wspólnota braci, którzy poświęcili się słuchaniu spowiedzi w bazylice Santa Maria Maggiore. Przez cztery godziny dziennie, szczególnie w Roku Jubileuszowym, są tam po to, by w niezliczonych językach dawać słowa Bożego przebaczenia. To wszystko, o czym mówię, stanowi rozmaite przykłady głoszenia słów: „Pokój wam!”. Nie sposób jednak nauczać o pokoju, jeśli wcześniej nie pojawi się on między nami. Składając profesję, bracia i siostry zwracają się z prośbą o miłosierdzie do Boga i do zakonu. Nie mielibyśmy nic do powiedzenia na temat pokoju i przebaczenia, jeśli nie ofiarowalibyśmy ich sobie nawzajem.

Kiedy w roku 1982 pomiędzy Argentyną i Wielką Brytanią wybuchła wojna o Malwiny, bracia ze wspólnoty w Oksfordzie, ubrani w habity, wyszli na ulice ze świecami. Udaliśmy się z procesją pod pomnik po to, by modlić się o pokój. Zeszłego roku przebywałem w Argentynie podczas „dnia Malwinów”, w którym naród daje wyraz swemu przywiązaniu do wysp. Przebywałem na północy kraju, w Tucuman, którego ulice zapełniły się argentyńskimi flagami i transparentami. Muszę przyznać, że zastanawiałem się, czy jest to odpowiedni dzień na wizytę! Po południu wybrałem się na spotkanie z tysiącami członków rodziny dominikańskiej; zauważyłem, że ktoś miał również małą flagę brytyjską. Odprawiliśmy następnie Eucharystię za wszystkich poległych Argentyńczyków i Brytyjczyków. Pokój, który głosimy, musi stać się naszym udziałem.

Na północy Burundi istnieje dominikański klasztor żeński. Cały kraj uległ zniszczeniu na skutek gwałtownej wojny pomiędzy Tutsi i Hutu. Wszędzie możemy natknąć się na wymarłe wioski i wypalone pola. Jednak gdy znajdziemy się w pobliżu wzgórza, na którym stoi klasztor, zauważymy, że otacza go zieleń. Ludzie przybyli tu po to, by uprawiać swoje pola. Na spustoszonym wojną lądzie klasztor stał się oazą pokoju. Stało się to możliwe dlatego, że siostry, pochodzące zarówno z plemienia Tutsi, jak i Hutu, żyją tutaj wspólnie w pokoju. Jedne i drugie straciły w wojennych starciach swoich krewnych. Słowa o pokoju i przebaczeniu stały się w tej wspólnocie ciałem.

Pokój, który winni jesteśmy sobie nawzajem, to coś więcej aniżeli brak konfliktów. To coś więcej niż przebaczenie naszych win. To przyjaźń, która stanowi istotę duchowości dominikańskiej. Przed swoją śmiercią Jezus rzekł do apostołów: „Nazwałem was przyjaciółmi”. Trzy dni później, po zdradzie, zaparciu się Piotra, męce i śmierci, Jezus pojawia się ponownie między apostołami i oferuje im swą przyjaźń, „Pokój wam!”. To jest przyjaźń zdolna przekroczyć wszelką zdradę, tchórzostwo i grzech. To przyjaźń, która jest życiem samego Boga stanowiącym centrum Trójcy Świętej.

Ta przyjaźń jest źródłem równości nas wszystkich. Oznacza ona, że do wspólnoty dominikańskiej przynależymy wszyscy w jednakowym stopniu. Wspólnota dominikańska jest naszym wspólnym domem. Jesteśmy powołani do tego, by stać się chez nousla nuestra casa. Czasami siostry i świeccy mogą odnieść wrażenie, że bracia zakonni zamknęli się w swojej izbie, z której wykluczyli wszystkich innych. Jednym z największych wyzwań stojących przed nami jest to, by dla nas wszystkich powszechna stała się świadomość przynależności do zakonu. Być w domu znaczy nie musieć uzasadniać swej obecności, czuć się swobodnie. Każdy jest tu akceptowany taki, jaki jest. Manifestuje się to w naszych twarzach, gestach i słowach, w powitaniu, jakim obdarzamy siebie nawzajem. Każda wspólnota potrzebuje naturalnie swojego miejsca i czasu. Nie możemy wszyscy nagle wedrzeć się do żeńskiego klasztoru z żądaniem, by w nim zamieszkać. Wspólnoty klasztorne braci i sióstr, jak również rodzin świeckich mają prawo do ochrony swojej prywatności.

Wiele z tych drobnych sporów o to, kto może używać inicjałów po swoim nazwisku, kto i kiedy może wdziać habit, to oznaki większej i głębszej tęsknoty za przyjaźnią, za domem, za przynależnością, za tym, by znaleźć swoje miejsce przy wspólnym stole lub wokół garnka. W przeszłości zwykliśmy należeć do pierwszego, drugiego i trzeciego zakonu. Terminologia ta została zniesiona na kapitule generalnej w River Forest w 1968 roku, aby uwidoczniła się nasza powszechna równość. Nikt nie jest członkiem pierwszej, drugiej czy trzeciej kategorii. Przez te podziały utraciliśmy pierwotną jedność naszego wspólnego zakonu. Teraz wspólnym wysiłkiem musimy znaleźć sposób budowania tego wspólnego domu.

Dom ów winien stać się domem otwartym, do którego zaprasza się tak przyjaciół naszych przyjaciół, jak nowe wspólnoty, których tożsamość dominikańska co prawda nie jest być może jeszcze dostatecznie jasna, ale o których wiadomo, że chcą stać się częścią rodziny. Przyjaźń, jaką oferuje Jezus, jest szeroka i otwarta. On zaprasza każdego. Jezus niecierpliwi się, kiedy uczniowie próbują zakazać nauczania komuś, kto nie należy do ich grona. Jezus nie zatrzaskuje drzwi, ale przez nie przenika. Bądźmy ucieleśnieniem tej serdecznej przyjaźni, wielkoduszności Dominika. Stańmy się znakiem zaproszenia po to, byśmy wszyscy czuli się swobodnie w rodzinie dominikańskiej. Niech Dominik wyzwoli nas wszystkich z lęku, który zamyka drzwi.

Manila 2000

tłum. Krzysztof Pachocki

1 Aiden Nichols OP, Dominican Gallery, Leominster 1997, s. 347.
2 Św. Katarzyna ze Sieny, List CCLXIII, w: idem, Listy, tłum. L. Grygiel, W drodze, Poznań 1988, s. 77.

Wysławiać, błogosławić, głosić
Timothy Radcliffe OP

urodzony 22 sierpnia 1945 r. w Londynie w Wielkiej Brytanii – dominikanin, wieloletni profesor Nowego Testamentu na Uniwersytecie Londyńskim, generał Zakonu Kaznodziejskiego (1992-2001). Święcenia kapłańskie przyjął w 19...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze