Wyciągnięte ręce Boga
Oferta specjalna -25%

Dzieje Apostolskie

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Katarzyna Kolska, Paweł Kozacki OP: Sakramenty są skarbem Kościoła, czymś bardzo cennym. Tymczasem niejednokrotnie traktowane są jako coś, co mi się należy, jako element obyczajowości, zwyczaju. Czy ksiądz dostrzega taki rozdźwięk?

ks. Szymon Stułkowski: Poniekąd tak, choć nigdy nie myślałem o sakramentach jako o wielkim skarbie, który trzeba zamknąć w kościelnym sejfie i którego trzeba strzec. Wolę go widzieć w kontekście wyciągniętych rąk Pana Boga. Jest to skarb, który zniża się do mnie, do każdego człowieka – tak jak uniżył się Jezus, który będąc Bogiem, stał się człowiekiem.

Mam czasami wrażenie, że w duszpasterstwie sztucznie stawiamy zapory i bariery. Przez lata kapłaństwa w moim myśleniu dokonało się wiele zmian. Kiedyś, prowadząc pogrzeb, miałem opory, by wypowiadać słowa: „Ty karmiłeś go Najświętszym Ciałem i Krwią swoją”, wiedząc, że człowiek, nad którego trumną stoimy, nie praktykował. Dzisiaj jestem przekonany, że nawet jeśli ktoś tylko raz w życiu przyjął Eucharystię, mamy prawo tak się modlić. Bóg, dając nam sakramenty, zaryzykował, że ten skarb może sięgnąć bruku. Ale taki jest właśnie sens wyjścia Pana Boga do człowieka.

W Polsce ten rozdźwięk nie jest jeszcze tak bardzo zauważalny jak na Zachodzie. Wynika to pewnie z panującego tam systemu finansowania Kościoła: płacę, więc mam prawo żądać. A ksiądz jest tylko urzędnikiem, który ma mi umożliwić spotkanie z Bogiem w sakramencie.

Jeśli sakramenty są wyciągniętymi rękami Pana Boga, to czy możemy i powinniśmy stawiać jakieś granice, wymagania tym, którzy mają do nich przystępować?

Granice wyznacza Kościół. W trudnych sytuacjach mówię ludziom, że to nie jest mój prywatny folwark. Ja sprawuję posługę w imieniu Kościoła i nie mogę rozstrzygać inaczej, niż naucza Kościół. Możemy jednak pomóc ludziom, by sami te mury, które pobudowali w życiu, chcieli rozebrać, żeby zatęsknili za ręką, która czeka.

I nie czuje się ksiądz rozdarty, gdy o chrzest dziecka proszą ludzie, którzy nie żyją w związku sakramentalnym, a nawet jeśli tak, to ich dotychczasowa postawa nie gwarantuje, że będą to dziecko po katolicku wychowywać?

Oczywiście, nie czuję się komfortowo. Ale pytam wtedy sam siebie, dlaczego świadectwo naszego życia wiarą jest takie kiepskie, że ich to nie pociąga. Zastanawiam się, co możemy zrobić, jak otworzyć ich serca, jak zapalić ich do miłowania Pana Boga. Mamy tu bardzo wiele do zrobienia. Zaniedbujemy katechezę dla dorosłych przed chrztem dziecka. Często ogranicza się ją do tego, kto gdzie stoi, kto trzyma dziecko, kto ma co kupić, kto zapala świecę. Sensownej nauki nie ma wcale. W ten sposób sami tniemy gałąź, na której siedzimy. I nie dziwię się, że ci ludzie odchodzą i żyją tak jak wcześniej, jeśli my nie mamy im nic do zaoferowania.

Skoro odejdą, czy chrzczenie dziecka ma sens? Czy łaska, która spłynie wraz z przyjęciem sakramentu, jest takim wielkim darem, że za wszelką cenę powinniśmy zabiegać, by dziecko go otrzymało?

Myślę, że tak. Ochrzczonemu dziecku towarzyszą rodzice chrzestni, którzy mogą być dla niego świadkami wiary. Z tym też oczywiście bywa różnie. Bo nie zawsze są oni ludźmi głębokiej wiary. Z drugiej strony nawet jeśli są, to i tak o wychowanie religijne dbają rodzice. I jeśli nie zechcą, by dziecko żyło wiarą, rodzice chrzestni nic nie zrobią. Mogą się jedynie modlić za swojego chrześniaka.

Liczyłbym jednak na to, że poprzez ten sakrament, który nadaje nam godność, który jest bramą do innych sakramentów, Pan Bóg będzie obecny w życiu tego człowieka. I że będzie on wzrastał duchowo nawet, jeśli nigdy nie odkryje Boga osobowego. Może kiedyś, patrząc na świadectwo życia ludzi wierzących, zapragnie odnowić relacje z Panem Bogiem.

Kiedy pracowałem w Austrii, za udzielaniem chrztu przemawiał jeszcze jeden argument: dziecko nieochrzczone nie mogło uczestniczyć w lekcjach religii. Chrzest był nośnikiem nadziei, że spotka się ono z przekazem wiary w szkole, że pojedzie na obóz organizowany przez Kościół.

Ufałbym Panu Bogu, że prośba rodziców, którzy przychodzą ochrzcić dziecko, nie jest czystym formalizmem, że nie wynika jedynie z dążenia do podtrzymania tradycji, że nie robią tego wyłącznie dla babci czy dziadka. Może w nich też coś się tli. Dlatego godząc się na chrzest, starałbym się maksymalnie ewangelizować tych rodziców z nadzieją, że czasami trzeba cierpliwie czekać.

Bywa, że rodzice mają dylemat: nie chodzą do kościoła, nie praktykują, z rozpędu albo może zgodnie z tradycją ochrzcili dziecko i po kilku latach zastanawiają się czy posłać je do Pierwszej Komunii. Mają świadomość, że w ich życiu religijnym nic się nie zmieni, nie zaczną chodzić do kościoła, nie staną się bardziej religijni. Czasami proszą o radę znajomych. Co im odpowiedzieć: Posyłać? Nie posyłać? Brnąć dalej w tę nadzieję?

Rodzice muszą zdecydować sami. Bolesne może być doświadczenie tego dziecka, które jako jedyne w klasie nie idzie do Pierwszej Komunii.

Tak właśnie tłumaczą to sobie rodzice. Nie chcą, by ich dziecko zostało czegoś pozbawione, by zostało wykluczone z grupy.

Nie jest to może głęboki argument za przyjęciem sakramentu, ale stoi za tym jakaś troska o dziecko. To dowód ich miłości, gdy zabiegają o to, by dziecko nie doświadczało niezasłużonej krzywdy. Może będzie to też dla rodziców jakiś bodziec, by przyjrzeć się swojemu życiu religijnemu.

Jest ksiądz człowiekiem nadziei.

Tak. Wynika to z doświadczenia wyniesionego z domu. Mój ojciec był człowiekiem niewierzącym, nie chciał być na moich święceniach ani na moich prymicjach. Ale moja biografia pokazuje, że Pan Bóg swoimi ścieżkami dociera do człowieka, jeśli człowiek jest wrażliwy, jeśli próbuje nasłuchiwać i dostrzegać to, co Pan Bóg pokazuje przez ludzi. Ta nadzieja jest czymś, czego można się uchwycić na przyszłość.

A ja, zadając to pytanie, będę sceptykiem. Czy taka optymistyczna postawa nie prowadzi do formalizmu w traktowaniu sakramentów? Żeby dziecko nie było na boku, lepiej je ochrzcić, do spowiedzi pójść, by dostać karteczkę. Tego typu motywacje sprawiają, że odbiór społeczny sakramentów staje się coraz bardziej laicki, traktowane są jako forma obrzędowości, kultury, coraz bardziej wyprana z treści wiary.

Nie mam takich obaw. Staram się każdy znak sakramentalny tak przeżywać i tak pomagać ludziom przygotować się do spotkania z Panem Bogiem w tym sakramencie, by to dotykało konkretnej życiowej sytuacji. By to nie była magia znaków, które trzeba zaliczyć, bo… nie załapiemy się na bilet do nieba. Wrócę jeszcze raz do mojej biografii: choć bardzo się o to modliliśmy, mój ojciec sakramentów nie przyjmował – uczynił to dopiero przed śmiercią. Jestem przekonany, że w jego życiu Pan Bóg dostrzeże to, co było dobre, a czego ludzie nie są w stanie zapomnieć. Zastanawiałem się, jaki fragment Ewangelii można przeczytać na jego pogrzebie. Wybrałem opis sądu z Ewangelii św. Mateusza. I starałem się ludziom powiedzieć, że skoro oni pamiętają dobre rzeczy, które mój ojciec uczynił, to trudno, żeby Pan Bóg o nich zapomniał.

Bardzo ważne jest bierzmowanie, które ma być sakramentem dojrzałości chrześcijańskiej. Tymczasem niejednokrotnie przygotowania mu towarzyszące są mało dojrzałe: gimnazjaliści muszą zbierać podpisy, że byli na mszy, u spowiedzi, na majowym, na roratach. Kontrolujemy ich nadmiernie, prowokując tym samym do oszustwa, kombinowania. Nie będą mieli podpisów, nie zostaną wybierzmowani. Zatem lepiej jakoś te podpisy zdobyć, czasem załatwić. Może ten sakrament jest za wcześnie? Może ci młodzi ludzie nie są gotowi na jego przyjęcie?

Jestem wrogiem duszpasterstwa kartkowego. Z drugiej strony nie można się dziwić, że prowadzący przygotowania wymagają od kandydatów uczestnictwa w życiu liturgicznym. I jeśli jest to duża grupa, to trzeba to jakoś kontrolować, ale nie można przesadzać.

Szukając optymalnego modelu przygotowania do bierzmowania, należałoby z góry uczciwie powiedzieć, że ten sakrament nie jest potrzebny do zawarcia związku małżeńskiego. O tym się głośno nie mówi i dlatego niejednokrotnie młodzież decyduje się na bierzmowanie, by przed ślubem nie mieć problemów.

Udzielanie bierzmowania w gimnazjum też nie wydaje mi się najszczęśliwsze. Wolałbym, aby odbywało się to później i żeby to była świadoma decyzja młodych ludzi, a nie zewnętrzny przymus wynikający ze strachu, że nie będę mógł wziąć ślubu kościelnego, albo ze względu na wolę rodziców.

Ludzi warto traktować podmiotowo, spotkać się z nimi i porozmawiać, zanim zacznie się przygotowanie. Dlatego nie organizowałbym takich spotkań według listy. Jeśli ktoś chce przyjąć sakrament bierzmowania, powinien przyjść do kapłana i powiedzieć mu, że jest na to gotowy. Podczas takiej rozmowy można zapytać tych, którzy się zgłoszą, jak postrzegają siebie, swoją wiarę, jakie mają oczekiwania, jak rozumieją sakrament. Warto poświęcić sporo czasu na tę fazę przygotowania, bo dzięki temu ksiądz będzie wiedział, z jakimi problemami boryka się młodzież. A to pozwoli mu poszukać najodpowiedniejszej formy dla przekazywanych treści.

Przygotowując do bierzmowania, warto również uciekać od stylu szkolnego, czyli dużej grupy i jednej gadającej głowy. Można podzielić młodzież na sześcio, siedmioosobowe zespoły i przydzielić im animatorów. Zdarza się, że rodzice podnoszą wtedy bunt, bo nie zgadzają się, by pani od matematyki była jednocześnie animatorem w przygotowaniu do bierzmowania, ale w rozmowie wiele da się wyjaśnić.

W przedstawionym modelu już jest przepis na sukces, dlatego przeraża mnie to, że do tego pomysłu najtrudniej przekonać księży. Wielu z nich duszpasterstwo parafialne traktuje jak stację obsługi sakramentalnej, a wiernych jak klientów.

Kiedyś podczas rekolekcji dla kapłanów zapytałem ich o doświadczenie formowania uczniów w posłudze duszpasterskiej. Byłem przerażony, bo opowiadali o nim tylko najmłodsi wikariusze. Jeśli nie będzie tak uformowanych współpracowników, to skazani będziemy na masówkę i podpisy oraz samoudręczenie. Gdy do bardziej indywidualnego podejścia nie przekonają duszpasterzy racje eklezjologiczne, to istnieje nadzieja, że ksiądz, nie mogąc poradzić sobie z dużą grupą niesfornej młodzieży, wysiądzie psychicznie i pomyśli o małych grupkach.

Potwierdzeniem tego, co ksiądz mówi, są głosy narzeczonych przygotowujących się do małżeństwa. Twierdzą oni, że najbardziej wartościowe i wiarygodne były dla nich spotkania prowadzone przez osoby świeckie, przez małżonków mówiących o swoim doświadczeniu.

Jeśli duszpasterze zdecydują się na stworzenie zespołu pastoralnego będącego dla nich wsparciem w przygotowaniu do sakramentów, nie tylko do bierzmowania czy małżeństwa, ale nawet do Pierwszej Komunii, może to stać się zaczynem odnowy wspólnoty parafialnej. Wierni po pewnym czasie dojdą do przekonania, że ponoszą odpowiedzialność za wspólnotę parafialną i mają realny wpływ na jej kształt.

W tym modelu kartki przestają być potrzebne, bo o obecności na mszy czy przystępowaniu do sakramentów można porozmawiać osobiście z każdym młodym człowiekiem. Jeśli ktoś nie był na mszy, warto zapytać, z czym ma kłopot. Wtedy można ludzi przekonywać, a nie ścigać. Model, w którym proboszcz zbiera indeksy przy wejściu do kościoła, a po mszy oddaje, jest poniżający. Zwłaszcza jeśli po sprawdzeniu listy obecności okaże się, że indeksów jest więcej niż osób uczestniczących w mszy. Takie metody są dowodem bezradności duszpasterzy i braku ich wyobraźni.

Taki model pozwoliłby też księżom lepiej poznać problemy ich parafian.

Kiedy wiele lat temu byłem wikarym w parafii Najświętszego Zbawiciela w Poznaniu, jedna z dziewcząt uczestniczących w katechezie prowadzonej wówczas w salkach zapytała mnie, czy treści, które przekazuję młodym ludziom, w ogóle do nich trafiają. Dało mi to do myślenia. Zawiesiłem na miesiąc katechezę w salkach i z każdym uczniem porozmawiałem osobiście. To doświadczenie otworzyło mi oczy na wiele spraw, których wcale nie podejrzewałem. Uświadomiłem sobie, że to, co mówię, i to, czym żyje młodzież, to dwa różne światy. Niestety, gdy katecheza trafiła do szkół, taka możliwość się skończyła. Przygotowanie do bierzmowania jest jednak szansą, by ksiądz i animatorzy, którzy kochają młodzież, którym zależy na ich wierze, którzy się za nich modlą, rzeczywiście do nich trafili. A nawet jeśli młodzi nie chcą się otworzyć, to nadzieja płynie z sytuacji opisanej w Ewangelii. Jezus uzdrowił paralityka, widząc wiarę czterech ludzi, którzy go przynieśli. Jeśli będziemy w zespole zdeterminowanym, by przynieść ludzi do stóp Jezusa, to cuda będą się zdarzać.

Pierwsza Komunia Święta i bierzmowanie to sakramenty, które udzielane są masowo. Nie pomaga to w przeżywaniu tej chwili. Czy modelu małych grupek nie dałoby się przedłużyć na chwilę przyjmowania Pana Jezusa w Eucharystii czy Ducha Świętego w bierzmowaniu?

Oczywiście. W podobnym duchu można spojrzeć na liturgię sakramentu. Ze względów duszpasterskich wolałbym, aby biskup delegował kapłanów mających dobry kontakt z młodzieżą. Prowadząc liturgię, mieliby większą szansę, by dotrzeć swoim słowem do tych młodych ludzi, odwołując się do ich sposobu myślenia. Ustanowienie takich szafarzy pozwoliłoby również na uniknięcie masowości przyjmowania sakramentu oraz na spotkanie bierzmowanych z szafarzem przed liturgią. Wyobrażam sobie np. weekend dla bierzmowanych z kapłanem, który wkrótce będzie udzielał im tego sakramentu. Przeżyłem coś takiego w Austrii, gdzie młodzież doceniła, że szafarz w kazaniu na mszy bierzmowania poruszał wątki, o których rozmawiał z młodymi podczas weekendu. Niestety, gdy podsunęliśmy ten pomysł biskupom, to się lekko nastroszyli. Wydaje mi się, że dla dobra bierzmowanych warto takie pomysły rozważać. Metodami masowymi będziemy wybierzmowywać ludzi z Kościoła, zapewniając im ostatnią stację wiary. Stoimy przed alternatywą: przepuszczamy przez sito duszpasterskie albo towarzyszymy we wzrastaniu wiary.

Co w takim razie z tymi, których nie można dopuścić do sakramentu? W którym momencie wolno powiedzieć: „Przepraszamy, ale ty do bierzmowania nie przystąpisz”?

Jeśli ktoś kpi z wszystkiego lub lekceważy przygotowanie. Kiedyś mówiłem młodym: „Jeśli stwierdzicie, że to nie jest czas dla was, to się wycofajcie”. Teraz żałuję, bo wycofali się ludzie, których ja bym spokojnie dopuścił. Nie wiem, czy poszli dalej drogą wiary, czy też odeszli od Boga. Ktoś bardziej wrażliwy może czuć się niegodny sakramentu, choć gołym okiem widać, że jest znacznie bliżej Pana Jezusa niż wielu jego rówieśników. To jeszcze jeden argument przemawiający za indywidualnym trybem przygotowania, zakładającym wsłuchanie się w człowieka. Natomiast metoda: „musisz być”, „musisz zaliczyć”, „musisz zdać”, „musisz zebrać podpisy” pozwala nam dopuścić młodego człowieka do bierzmowania, ale nie mówi nic o tym, co dzieje się w jego sercu.

Może szansą na rozmowę na spotkanie jest konfesjonał.

Konfesjonał jest szansą na rozmowę, ale potrzeba do niej partnerów o równym statusie. Gdy jeden siedzi na miękkiej poduszce, a drugi klęczy na twardej desce, to trudno mówić o partnerstwie. Marzy mi się w związku z tym klimatyzowany pokoik z konfesjonałem oraz stolikiem z krzesłami, w którym można spowiadać lub rozmawiać w zależności od potrzeby. Są bowiem i tacy, którzy na propozycję rozmowy reagują tak: „Ja przyszedłem wyznać grzechy, wysłuchać pouczenia i otrzymać rozgrzeszenie”. Trzeba ich wolę uszanować.

Po tym, co usłyszałem, zastanawiam się, czy możemy zdobyć się na ogólne stwierdzenie, że indywidualny kontakt, rozmowa jest drogą do właściwego przeżycia sakramentu, nadania mu właściwej rangi?

Sama rozmowa, to za mało. Niewątpliwie jednak warto potraktować każdą katechezę jako element pomagający zbliżyć się do Boga, pogłębiający życie duchowe. To będzie prowadzić do życia sakramentalnego. Nawet jeśli będzie to katecheza dla przyszłych teściów, to choć nie kończy się ona przyjęciem sakramentu, to pomoże im ugruntować życie sakramentalne.

Porusza tu ksiądz kwestię katechezy dorosłych.

W Kościele polskim nie mamy tej sprawy właściwie ustawionej. Istnieją pewne elementy, takie jak katechezy dla rodziców i chrzestnych przed chrztem dzieci, czy przygotowanie do małżeństwa, ale jest znacznie więcej możliwości. Można ludzi zgromadzić z różnych okazji. Warto w odpowiednim momencie życia trafić z odpowiednią ofertą duszpasterską do odpowiedniej grupy ludzi. Na przykład na katechezę dla przyszłych teściów przychodzi 80 proc. rodziców narzeczonych, choć jest ona całkowicie dobrowolna, niezagrożona żadną sankcją. W takim duchu warto tworzyć katechezy dla osób porzuconych przez współmałżonka, niemogących mieć dzieci, dla tych, którzy dziecko adoptowali, albo grupy wsparcia dla ludzi w żałobie.

Taka wizja zakłada, że to ksiądz ponosi odpowiedzialność za inicjowanie takich form duszpasterstwa oraz formację animatorów. Taka odpowiedzialność duchownych powinna wiązać się jednak z ich doskonałym przygotowaniem do sprawowania sakramentu święceń. Może tu jest klucz do nadania odpowiedniej rangi życiu sakramentalnemu w Kościele? Może trzeba się skoncentrować na formacji przyszłych kapłanów?

Jeśli porównamy ilość czasu i energii, która jest wkładana w przygotowanie do sakramentu święceń, z przygotowaniem do każdego innego sakramentu, to dysproporcja na korzyść tego pierwszego jest znaczna. Modlimy się o rozeznanie powołania kapłańskiego, przeznaczamy na ten cel środki finansowe, delegujemy do pracy powołaniowej specjalnych ludzi, organizujemy ośrodki, wyjazdy czy rekolekcje dla kandydatów. Jakie są efekty, jaki jest poziom tych, którzy przyjmują święcenia kapłańskie, każdy widzi. Chciałoby się, żeby kapłan był człowiekiem żyjącym z podsłuchu, który słucha Boga i ludzi i swoim życiem, swoją wrażliwością na sprawy mistyczne i sprawy tego świata potrafi zgrywać obie rzeczywistości. Gdy nie osiągamy takich efektów formacji seminaryjnej, to zrzucamy odpowiedzialność na rozbite rodziny, na stan społeczeństwa, na wolny rynek. Nie jest to jednak słuszne. Jestem przekonany, że pomoc, którą dziś otrzymują kandydaci w przygotowaniu do kapłaństwa, jest większa niż w czasach, gdy ja się przygotowywałem do święceń. Dziś mamy współpracę ojca duchownego z psychologiem, możliwa jest terapia, prowadzenie duchowe, istnieje ogólnopolska grupa DDA dla chłopaków z seminarium, którą prowadzą fachowcy starający się o przezwyciężenie syndromów współuzależnienia. Zastanawiam się, czy tych form troski o kandydatów nie jest wręcz za dużo. Może kandydaci bardziej liczą na fachowców niż na siebie, czekają, że ktoś za nich sprosta problemom, które niosą w sobie.

Powróćmy do punktu wyjścia naszej rozmowy. Wszędzie dziś oczekujemy fachowców. Tymczasem przed przystąpieniem do sakramentów czasem obniżamy wymagania, by nie robić komuś przykrości. Może jednak powinniśmy podnieść poprzeczkę, żeby świadectwo życia chrześcijan było wyraźniejsze.

Nie jestem zwolennikiem obniżania wymagań, jednak nie mogą one dotyczyć tylko strony formalnej. Na przykład, im dłużej chodziłem po kolędzie, tym bardziej zmieniało się moje podejście do problemu przystępowania do sakramentu małżeństwa. Najpierw bardziej zwracałem uwagę na tzw. porządek w papierach, czyli pytałem o chęć zawarcia sakramentu małżeństwa przez ludzi żyjących bez ślubu. Teraz pytam o ich wiarę i pokazuję, że na tej drodze nie można pogodzić bliskości z Bogiem z życiem w grzechu.

Mam również problem z profesjonalizacją w życiu sakramentalnym. Zakładałoby to bowiem bardzo dojrzałe traktowanie tej rzeczywistości. Tymczasem w Kościele jest również miejsce dla grzeszników. Czytając Biblię, pokazujemy zwycięstwa, ale mało zwracamy uwagę na błądzenie i powroty. Obawiam się, że przedstawiając świętych, pokazujemy perfekcyjnych profesjonalistów od Pana Boga. Czasem warto przypomnieć, że dzisiejsza Eucharystia jest odwołaniem do sytuacji sprzed 2000 lat, kiedy Bóg jadał z grzesznikami. Dziś podczas mszy św. tylko Jezus jest bez grzechu i jest to Jego uczta z grzesznikami. Nie chodzi o usprawiedliwianie siebie czy kogokolwiek innego, ale o pokazanie wyższości łaski nad grzechem. Trzeba zważać bardziej na wiarę niż na grzechy. Moralność musi podążać za wiarą, a nie odwrotnie.

Prawdą jest jednak niewątpliwie, że z każdym sakramentem związane są obowiązki i mogę dopuścić do sakramentów tylko tych ludzi, którzy spełniają przynajmniej jakieś minimum.

Co łatwo przychodzi, to nie jest cenione. Może podniesienie poprzeczki wymagań sprawiłoby, że wyżej cenilibyśmy sakramenty.

Nie wystarczy podnieść poprzeczkę, trzeba jeszcze ludziom w konkretnych okolicznościach życia pomóc ją przeskoczyć. Oczekiwanie od ludzi areligijnych, przychodzących, by ochrzcić dziecko, a żyjących w związku niesakramentalnym, by w ciągu piętnastu minut otworzyli serca i zapragnęli ślubu przed ołtarzem, jest nierealne. Mogę doradzić im, by poczekali z chrztem dziecka, jeśli wskażę im drogę wzrastania w wierze, np. grupę małżeństw, w której będą mogli wraz z dojrzałymi chrześcijanami przyjrzeć się swojemu życiu. Jeśli natomiast nie będą zainteresowani zawarciem ślubu, a tylko chrztem dziecka, pozostaje mi tylko zorganizować ludzi, którzy będą się za nich modlić z nadzieją, że Pan Bóg kiedyś znajdzie sposób, by zdobyć ich serca.

Wyciągnięte ręce Boga
bp Szymon Stułkowski

urodzony 21 lutego 1961 r. w Rokietnicy – polski duchowny rzymskokatolicki, kapłan archidiecezji poznańskiej, doktor teologii pastoralnej, rektor Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Poznaniu (2016–2019), biskup pomocniczy poznański od 2019....

Wyciągnięte ręce Boga
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Wyciągnięte ręce Boga
Paweł Kozacki OP

urodzony 8 stycznia 1965 r. w Poznaniu – dominikanin, kaznodzieja, rekolekcjonista, duszpasterz, spowiednik, publicysta, wieloletni redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, w latach 2014-2022 prowincjał Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego. Obecnie mieszka w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze