Wściekły pies
Oferta specjalna -25%

Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga

3 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 45,90 PLN
Wyczyść

Maja Jaszewska: W opublikowanej niedawno książce „Wściekły pies” Wojciecha Tochmana w tytułowym tekście opisana jest historia księdza homoseksualisty zakażonego wirusem HIV. Podjęciem tego tematu Tochman przekracza tabu niemówienia o seksualności księży, o ich borykaniu się z własnym życiem, lękiem i wątpliwościami. Jak ojciec ocenia tę lekturę, czy jest nam ona potrzebna?

Wacław Oszajca SJ: Książka Tochmana na pierwszy rzut oka jest ciężką lekturą. Na początku może przytłaczać ogromem nieszczęścia. Ale jak się dobrze wczytać, to da się w niej znaleźć coś bardzo krzepiącego i pięknego. Tochman pokazuje to, co w życiu człowieka jest najważniejsze – jego zmaganie z przeciwnościami. Tymi przychodzącymi z zewnątrz i tymi, które nosimy w sobie. Nie jest najważniejsze, czy bohaterowie jego reportaży wygrywają tę walkę czy ponoszą klęskę, najważniejsze, żebyśmy dostrzegli ich ogromny wysiłek. Tochman jako reportażysta liczy się z faktami, opisuje je wyjątkowo rzetelnie. Ale walor jego książki nie polega jedynie na dostarczaniu wiedzy o świecie. Dzięki temu, że ma rzadko spotykaną umiejętność budzenia uczuć i sumienia w czytelniku, jego książka jest jednym wielkim pytaniem o naszą wiarę. Nie stawia go wprost, ale wrażliwy czytelnik musi po tej lekturze zapytać, jak traktuje samego siebie, drugiego człowieka i Boga.

Jak mało komu, udaje się Tochmanowi nakreślić obraz ważnego momentu w życiu kulturowym naszego społeczeństwa. Jesteśmy obecnie w trakcie przełomu. Przechodzimy z jednej epoki w drugą i mamy duży kłopot z tym, co zabrać ze sobą z przeszłości, której przecież nie sposób w całości zanegować. Byłoby olbrzymią szkodą, gdybyśmy utracili umiejętność czytania symboli, porozumiewania się za pomocą obrzędu, symbolu, gestu. Z drugiej strony rodzi się nowy świat, w którym człowiek będzie skazany na o wiele trudniejszą niż dotychczas wolność. Do niedawna człowiek miał oparcie w wielopokoleniowej rodzinie, wspólnocie, parafii. Teraz wszystko się zatomizowało. Nic dziwnego, że nie mając jeszcze nowych więzów, niektórzy z nas próbują skryć się w przeszłości. Ale wiara w Chrystusa nie jest kwestią kurczowego konserwowania tego, co było, jej sednem jest zmartwychwstanie, a więc dziś i jutro.

Dlaczego księża boją się swoich wiernych, a ci swoich duszpasterzy? Dlaczego jedni i drudzy, bojąc się wypaść z przypisanej im roli, nie pozwalają sobie na szczerość? Bohater tytułowego „Wściekłego psa” mówi: „Udawanie ma być drugą naturą kapłana. Masz być taki, jak reszta księży. Jakimi chcą nas widzieć wierni”.

Obecny papież również zwrócił na to uwagę, mówiąc, że Kościół został straszliwie zinstytucjonalizowany i liczy się przede wszystkim urząd. Jeśli to się nie zmieni, to parafia stanie się punktem usługowym, w którym wierni kupują chrzty, śluby, pogrzeby i inne „usługi religijne”. Przy takim podejściu nie ma mowy o żadnych kontaktach twarzą w twarz. W miejsce spotkania człowieka z człowiekiem pojawia się kontakt urzędnika z petentem. A w takim wypadku każdy, kto choć trochę myśli, będzie uważał, żeby sobie tego urzędnika nie zrazić. Nie będzie więc wdawał się z nim w dyskusję ani podejmował trudnych tematów, a wszystkie wątpliwości ukryje. Z kolei urzędnik ma do odegrania swoją rolę. Jego zadaniem jest wypełnianie urzędowych powinności i utrzymywanie struktury, a nie serdeczne kontakty z petentami i intymne z nimi rozmowy. Takie podejście jest podstawą istnienia instytucji i możliwości świadczenia przez nią usług. Ale jeśli nadal będziemy podtrzymywać taki model parafii, to przestaną one istnieć, bo nie będzie miał kto w nich pracować. Zaczną się odejścia młodych księży i będzie brakowało powołań. Natomiast zapotrzebowanie ze strony ludzi na sformalizowane praktyki religijne będzie nadal istniało, bo taka religijność jest bezpieczna, ponieważ nie dotyka wnętrza człowieka. Tyle że chrześcijaństwo sprowadzone do sposobu zdobycia rytualnej czystości staje się faryzeizmem i wtedy człowiek myśli: skoro spełniam wymogi praktyki religijnej, to Pan Bóg powinien poczuć się zobowiązany względem mnie do pewnych zachowań. Ale to jest niepoważne traktowanie siebie, Pana Boga i ludzi. Naprawdę musimy się mocno zastanowić nad tym, czym dzisiaj powinna być parafia.

A czym powinna być?

Nie trzeba tu wiele wymyślać, wystarczy sięgnąć po dokumenty soborowe, które dla Kościoła katolickiego w Polsce powinny być dzisiaj bardzo aktualne. Sobór watykański II nie został zwołany dla widzimisię papieża, tylko dlatego, że na Zachodzie chrześcijaństwo zaczęło przeżywać to, co się nazywa kryzysem. Trzeba było szukać jakichś środków zaradczych i dlatego ten sobór ma charakter duszpasterski, a nie dogmatyczny. Dokumenty powstałe w czasie jego trwania próbują opisać świat, który się rodzi, i podpowiedzieć odpowiednie wobec następujących zmian działania. Dotychczasowa wersja Kościoła oparta na filozofii greckiej już nam dzisiaj nie wystarcza.

Bohater reportażu „Wściekły pies” boi się wyznać swoim wiernym prawdę o sobie, ale jednocześnie prosi: „cokolwiek później o mnie usłyszycie, spróbujcie się pomodlić za mnie (…)”.

To głos rozpaczy człowieka, który przeżywa coś ogromnie trudnego i został sam na sam z własnym sumieniem i z Bogiem.

Ślubował celibat ze względu na dobro wspólnoty, ale kiedy ślubu nie dotrzymuje i cierpi z tego powodu, nie ma wsparcia z jej strony, zostaje sam. A przecież mamy być braćmi – „Jedni drugich ciężary dźwigajcie”.

Przyznam jednak, że nie lubię takich wezwań, bo mam obawy, że czasem może to być łatwy wykręt, przerzucenie odpowiedzialności i konieczności zajęcia się swoim problemem na innych ludzi albo na Pana Boga. Nic prostszego, jak pomodlić się za bezrobotnych, chorych, ofiary wojny w Iraku czy Darfurze, dużo trudniej już zebrać dla nich pieniądze. Modlitwa powszechna powinna być skierowana do nas samych, tak, aby drogowskazem były dla nas słowa Chrystusa: „Byłem głodny, daliście Mi jeść. Byłem nagi, przyodzialiście Mnie”. Mówiąc dziś o słowie Bożym, nie wystarczy mówić o Biblii w homilii, trzeba też mówić o mediach, bo to one pokazują nam dzisiaj, gdzie Chrystus cierpi, a gdzie jest na przyjęciu i ucztuje. Nieumiejętność odczytania tego w otaczającej nas rzeczywistości powoduje, że nie potrafimy się modlić.

Może te słowa nie są przerzucaniem odpowiedzialności, ale prośbą o nierzucanie kamieniem?

Dla mnie są one prośbą o zrozumienie. Przecież ten ksiądz nie szuka usprawiedliwienia. Homoseksualizm jest dla niego ciężarem, z którym się boryka. Niewypowiedziana homilia tego księdza to sprawdzian dla nas wszystkich, jak traktujemy tych, których chcemy nazwać grzesznikami. Poznanie jego historii to chwila, w której dowiadujemy się prawdy o nas samych. I nie jest to prawda optymistyczna, skoro bohater Wściekłego psa nie znajduje w nikim oparcia.

Nawet nie próbuje, paraliżuje go myśl, co by było, gdyby jego wierni poznali prawdę.

Łatwo zrozumieć jego obawy. Ale z tego wynika bardzo ważne i gorzkie przesłanie, że nie możemy na siebie liczyć. Pojawia się też kolejna kwestia – autorytetu duszpasterzy. Dotychczas sprawa była prosta. Całe życie kościelne oparte było na posłuszeństwie człowiekowi, który był do tego desygnowany. Biskup mianował proboszcza, któremu podlegali wikariusze i świeccy. Ksiądz miał władzę. Cały system społeczny wspierał jego autorytet. Wszystkie najważniejsze momenty w życiu człowieka, od jego urodzenia do śmierci, były organizowane i podporządkowane parafii. Na szczęście to się skończyło. Ale sprawa się skomplikowała, bo autorytetu nie zdobywa się już przez mianowanie, tylko poprzez swoje zachowanie. Przede wszystkim dzięki temu, jak sobie człowiek radzi w sytuacjach kryzysowych. I myślę, że są sytuacje, w których ujawnienie ciemnych, ciężkich stron księżowskiego życia może być dla wiernych wartościowe, przynosić coś dobrego. Przestrzegałbym jednak przed nadmiernym ekshibicjonizmem, bo człowiek ma prawo do dyskrecji, również ksiądz.

Kiedy wyjawienie prawdy jest ważniejsze od prawa do dyskrecji?

Są sytuacje, kiedy nie ma innego wyjścia, jak zdecydowana interwencja zwierzchniej władzy kościelnej. Źle się dzieje, kiedy do niej nie dochodzi, a sprawę usiłuje się przemilczeć. Tam gdzie jest przestępstwo, kończy się dyskrecja.

Jednak bohater Wściekłego psa, potykając się i upadając, nigdy zła nie nazywa dobrem ani dobra złem. Myli się, świadomie wybiera to, co złe, ale widzi, że to robi, i wie dlaczego. Nie zakłamuje rzeczywistości ani jej nie wypiera.

W swoim sercu ten człowiek pozostaje czysty, bo nie fałszuje przekazu chrześcijaństwa. Taki ksiądz, kiedy spotka drugiego człowieka w konfesjonale czy w innym miejscu, będzie umiał go zrozumieć. Będzie mógł mu towarzyszyć. Wówczas spotkanie przy konfesjonale nabiera głębokiego sensu, bo spowiedź nie będzie czynnością rytualną, zdejmującą z człowieka odpowiedzialność. Ksiądz mający szczerą świadomość własnych ułomności nie będzie despotą uważającym, że posiada monopol na bycie bez skazy. Nie będzie urzędnikiem. Taki ksiądz będzie mógł być dla swoich wiernych towarzyszem w najlepszym tego słowa znaczeniu, czyli kimś, kto idzie obok i może pomóc nieść życie drugiemu człowiekowi. Oczywiście z tego nie wynika, że każdy musi przejść przez ogromne załamania, spaść na dno i dopiero jak się dźwignie, to jest w stanie rozumieć drugiego człowieka.

Czy ojciec nie boi się, że jeśli wierni dowiedzą się takiej prawdy o swoim duszpasterzu, to mogą stracić wiarę? Stwierdzić, że wszystko, w co do tej pory wierzyli, nie ma sensu?

A co to jest prawda o człowieku? Czy prawdą jest to, co w nas złe, czy też to, co jest dobre? Chrześcijanin, widząc jedno i drugie, pamięta o tym, że zło jest złudzeniem, które próbuje człowieka przerazić i odebrać mu nadzieję. Ale zło ma się nijak do wszechmocy Bożej. Jeśli człowiek o tym pamięta, to zaczyna rozumieć, że odrobina dobra jest większa od ogromu zła. I wystarczy uchwycić się tego źdźbła dobra, a pojawi się szansa na ratunek. Ja chcę wiedzieć człowieka przez to, co w nim dobre. Dlatego konfesjonał i wyznawane w nim grzechy widzę nie jako moment zawstydzenia, czy jakiegoś nieomal sadomasochizmu, ale jako jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Jeśli człowiek tylko ma odwagę powiedzieć – moja wina, a nie wina całego świata – to automatycznie staje na nogi. Poza tym człowiek żyje w czasie, zmienia się i nie wiadomo, kim będzie jutro. Kto by pomyślał kiedyś o Szawle, że zostanie Pawłem?

Skoro większość księży, również tych o orientacji homoseksualnej, żyje w celibacie, to może historia opisana we „Wściekłym psie” jest czymś tak ekstremalnym, że nie ma się nad czym zastanawiać?

Nie znam żadnych badań na temat skali występowania zjawiska, ale to nie jest w tym przypadku istotne. Nawet zakładając, że stanowi ono margines, to naprawdę nie jest ważne, że ten ksiądz jest aktywnym homoseksualistą zarażonym HIV, bo to można również potraktować jako pewnego rodzaju metaforę. Najważniejsze dzieje się w tym człowieku. Najstraszniejsze i najpiękniejsze zarazem jest jego zmaganie o to, żeby nie utracić swojej godności i człowieczeństwa, żeby nadal pełnić posługę kapłańską, ponieważ wierzy, że został do niej powołany.

Ktoś może uważać, że jego świadectwo nie jest nam potrzebne, bo to, z czym się zmaga, nas odstręcza. Ale co zrobimy w takim razie z królem Dawidem, którego psalmami po dziś dzień chwalimy Pana Boga? Przecież Dawid dopuścił się rzeczy nieporównanie gorszych niż bohater reportażu Tochmana. Dawid kazał zamordować przyjaciela, uwiódł jego żonę, rozbił rodzinę. A świadectwo zapierającego się po trzykroć Piotra? Też je odrzucimy, bo mierzi nas jego zdrada? Karl Rahner bardzo się denerwował na takie drobnomieszczańskie chrześcijaństwo, w którym nie ma miejsca dla grzechu. A jeśli jest, to ten grzech jest małym faux pas, a nie upadkiem. Reportaż Tochmana mówi o czymś zasadniczym dla chrześcijaństwa, mianowicie o tym, że w nas się spina nie tylko niebo z ziemią, ale też piekło i niebo. Dlatego nie ma co się kłócić o statystykę, tylko zobaczyć, że Tochman odsłania przed nami coś tragicznego, ale jednocześnie potrzebnego do rozumienia świata.

Czytając komentarze internautów na temat „Wściekłego psa”, natrafiłam na wypowiedź pełną oburzenia, że bluźnierstwem jest pisać o bohaterze, który uprawia przypadkowy seks w darkroomie i w tej samej chwili wzywa w myślach Chrystusa.

Tak myśląc, musielibyśmy poprawić Pismo Święte i wyrzucić Judasza z Ostatniej Wieczerzy. Trzeba by też wyrzucić z niego zdanie: „Kto by powiedział, że jest bez grzechu, jest kłamcą”. A na każdą mszę świętą sprowadzać aniołów, żeby byli godni przewodniczyć liturgii i uczestniczyć w niej, bo skoro wierzymy, że w Eucharystii mamy do czynienia z żywym Chrystusem, który nie tylko jest, ale też mówi i działa, to kto jest godny brać w niej udział?

Zapominamy o tym, że jest taki dzień w roku liturgicznym, kiedy wychwala się grzech: „O błogosławiona wino, o błogosławiony grzechu, bo z twego powodu przyszedł na świat aż tak wielki Odkupiciel”.

Najpiękniejsza twarz Boga i Chrystusa, która nas cały czas zachwyca, to jest twarz miłosierdzia. Trzeba szukać czegoś takiego w tym tekście, a nie gadać o bluźnierstwie, bo niby na czym miałoby się ono zasadzać?

Może w darkroomie, gdzie ludzie uprawiają przypadkowy seks, nie ma Boga? A może wchodząc do tego miejsca, odbierają sobie prawo do wzywania Boga?

No to podziwiam tak twierdzących, bo to znaczy, że potrafią określić, gdzie Bóg jest, a gdzie Go nie ma. Tymczasem w Ewangelii Chrystus przestrzega przed tymi, którzy mówią, że wiedzą, gdzie On jest. Takie wyznaczanie granic jest niebezpieczne, bo Bóg albo jest wszędzie, albo nie ma Go nigdzie.

My, chrześcijanie, mamy też problem ze znalezieniem Boga w ludzkiej seksualności. Świadczy o tym tabu ciążące na pewnych kwestiach.

To fakt, ogromnie zaniedbujemy cielesną stronę człowieka, jego erotyzm i seksualność. Bohater Wściekłego psa zadaje pytanie: „Kapłan mówi od ołtarza o torsach, bicepsach, udach. A dlaczego ma nie mówić? One nie istnieją?! Nie ma ich?”.

Dla księdza katolickiego są to tematy bardzo trudne. Seksualność, która innym ludziom umożliwia poznanie szczęścia, jest dla nas, księży, najdelikatniej mówiąc, dziedziną trudną, o której nie potrafimy mówić, bo albo ją demonizujemy, albo idealizujemy. Pewną nadzieję można wiązać z faktem, że niedługo zacznie się święcić żonatych diakonów. Będą oni mieli prawo głosić kazania i z natury rzeczy inaczej będą traktować temat piękna owych bicepsów czy kobiecego ciała niż ksiądz żyjący w celibacie.

Warto też może wspomnieć o czymś, co w Kościele katolickim wciąż jest mało znane, mianowicie o nurcie mistyki oblubieńczej. Mam na myśli Jana od Krzyża, Faustynę Kowalską czy Teresę od Dzieciątka Jezus, ale również żydowski nurt Pieśni nad pieśniami. Przecież te teksty to są erotyki. Nie tylko w chrześcijaństwie człowiek, chcąc mówić o Bogu, używa języka miłosnego. Może gdyby kandydaci do prezbiteratu studiowali na wydziałach teologicznych z ludźmi świeckimi, to zabezpieczyłoby się ich przed złudzeniami, otworzyło przed nimi świat ludzi świeckich i umożliwiło odważniej patrzeć na siebie samych i na kłopoty z utrzymaniem celibatu.

„W seminarium nie ma kreatywności, twórczego myślenia, rozwoju. Żadnych rozmów o tym, co wśród wiernych budzi kontrowersje: aborcja, eutanazja, homoseksualizm, klonowanie. (…) Jest trening przystosowania” – w takich warunkach ciężko zdobywać wiedzę o samym sobie i świecie…

Jeśli chodzi o seminaria duchowne, to stoi przed nami trudne zadanie natury pedagogicznej. Czy izolować kandydatów do kapłaństwa od świata, w którym żyją, czy przeciwnie, stwarzać takie sytuacje wychowawcze, w których ci ludzie dotkną trudów, z którymi i tak przecież kiedyś się zetkną? Przecież oni staną za jakiś czas również wobec spraw natury politycznej, gdzie można zrobić dużo dobrego, ale też bardzo dużo złego. I nie są to sprawy mniejszej wagi niż te związane z szóstym przykazaniem. Do wolności trzeba odpowiedzialności, a tej nie zdobędziemy, unikając problemów. Izolując kleryka, nie uodparniamy go na zło, natomiast powodujemy, że będzie bezradny wobec wszystkiego, co mu się zwali na głowę już pierwszego wieczoru pracy w parafii. Dlatego trzeba przemyśleć formację duchową, teologiczną, ale i psychiczną przyszłych księży, żeby nie bali się kryzysów i komplikacji. Żeby zamiast unikać trudności, widzieli rzeczywistość, poprzez którą Chrystus zaprasza nas do współdziałania. Bo Chrystus nie żyje obok rzeczywistości, tylko w niej.

Dziękuję Panu Bogu za lekturę książki Tochmana. Można ją porównać do Czerwone i czarne Stenhdala czy Mocy i chwały Greene’a, jak też do tryptyku Przypadki księdza Grosera Jana Grzegorczyka i książki Porzucone sutanny. Opowieści byłych księży ks. Piotra Dzedzeja. To, co się dzieje z bohaterami Tochmana, przekracza ludzkie siły. Ale jednocześnie jest to pisanie o tym, że pomimo swoich słabości, a może dzięki nim, człowiek jest piękny.

Wściekły pies
Wacław Oszajca SJ

urodzony 28 września 1947 r. w Zwiartowie – jezuita, teolog, poeta, eseista, publicysta prasowy i radiowy, autor licznych książek, znany kaznodzieja i rekolekcjonista. Mieszka w Jastrzębiej Górze....

Wściekły pies
Maja Jaszewska

dziennikarka, publicystka....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze