Władca pierścienia
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Przez szczelinę w kotarze wdzierało się ostre światło, dzieląc pokój na dwie części. „Marta już pewnie w pracy”. Krystian zwykle wstawał o siódmej, ale wczoraj posiedzieli do drugiej w nocy. Noc objawień. Ojciec, którego kochał, okazał się nie jego ojcem. Marta, która nic dla niego nie znaczyła — ukochaną siostrą. Leżał w łóżku i masował sobie skronie, prostując jednocześnie palce u nóg. Po paru minutach wstał i poszedł do toalety. Stanął przed lustrem. Zmył make–up z nosa i zaczął dokonywać dokładnych oględzin twarzy. Nos nabrał atrakcyjnych barw, ale za to opuchlizna była mniejsza. Przyłożył opuszki palców do czoła. Twarz jak po walce bokserskiej, dwa palce w gipsie. I… dopiero teraz rzucił mu się w oczy sygnet na lewej dłoni. Dopełniał komediowego widoku. Pieczęć upadku. Nagle poczuł wstyd. Ściągnął sprezentowany mu kiedyś przez Olę platynowo–złoty pierścień z maleńkimi brylancikami układającymi się w koronę. Poczuł głęboką niestosowność noszenia tej oznaki. Oznaki czego? Błękitna krew raczej w nim nie płynęła. Kiedy syn marnotrawny powrócił do ojca, otrzymał nowy pierścień, który był symbolem przywróconej godności. Krystian poczuł, jakby to właśnie zdjęcie tego pierścienia dawało mu z powrotem odrobinę godności.

„Co się ze mną dzieje? Nie jestem sobą, nigdy dotychczas nie przyszła mi myśl, aby się go pozbyć”. Kiedyś w czasie transmisji pielgrzymki Papieża, którą oglądał w księżowskim gronie, kamera najechała na dłoń opasłego biskupa. „Patrzcie, władcy pierścieni” — padł komentarz. Salwa śmiechu. Wtedy nie poczuł swej śmieszności. Jakby nie przynależał do wyśmiewanych. Dlaczego teraz zdjął sygnet? Przestał wierzyć w jego magiczną moc? Wstyd, że Marta zapyta, skąd go ma? Po co go ma? Przed nikim się nie krygował. Dopiero teraz przed nią. Dlatego że nie miała na sobie żadnej biżuterii? Nagle sygnet zaczął go cisnąć jak hiszpański bucik. Marta była jak źródło. Jak portret Doriana Graya odbijający całą jego ohydę, którą przez lata udawało mu się skrywać.

Spojrzał na ogołoconą rękę. „Dłoń pokutnika” — uśmiechnął się. „Ślad jak po obrączce do różańca. Mam nadzieję, że Marcie nie przyjdzie do głowy pytać, co zdjąłem. A może widziała. Trudno, powiem, że mi palce spuchły”.

Po śniadaniu zaczął zwiedzać dom. Zatrzymał się w sypialni Marty. Na ścianach fotografie rodzinne. Pośród nich — kilka oprawionych zdjęć starych nieznanych mu osób. Pod nimi dedykacje. „Marcie za serce ze złota — Basia”. „Ukochanym Marcie i Filipowi za przywrócenie do życia”. „Starość jest po to, aby Was spotkać”.

Na nocnym stoliku leżały dwie książki Phila Bosmansa i Dzienniczek Faustyny. Wziął do ręki gruby zielony buch. Cały pozakreślany. Kiedyś przed wieloma laty miał go już w ręce. Trafił do domu przez jedną z sióstr Jezusa Miłosiernego. W końcu Gorzów był ich siedzibą. Kult miłosierdzia przywieziony z Wilna przez matki Faustynę Osińską i Benignę Naborowską był tu bardzo rozpowszechniony. On jednak trzymał się z dala od tego objawienia i od sióstr. Miał na ich temat wyrobione zdanie. „Siostrzyczki? One są wszystkie równo infantylne. Różnią się tylko oprawkami okularów”.

Usiadł w fotelu i zaczął wertować kartki. Strony były poznaczone kolorowymi pisakami. Niektóre miejsca, dwu– i trzykrotnie. Krystian poddał się przewodnictwu Marty.

„…jedna kropelka, chce się mierzyć z oceanem… chciałaby w sobie zamknąć ten cały ocean niepojęty, ale w tej samej chwili poznaje, że jest jedną kropelką i wtenczas zostaje zwyciężona, przechodzi cała w Boga — jak kropla w ocean” .

Nagle przestraszył go dzwonek telefonu. Jakby go ktoś nakrył na podglądaniu. Zawahał się, czy odebrać. Czy to jego dom? „Głupek ze mnie, to najpewniej Marta”. Sięgnął po słuchawkę.

— Mam nadzieję, że cię nie budzę — do ucha wlał mu się rześki głos siostry.

— Nie, nie. Zwiedzam stare kąty. Chyba mogę?…

— Przestań… Widziałeś śniadanie?

— Dzięki… ale nie martw się o mnie, mam więcej czasu niż ty.

— Weź może coś sobie do poczytania.

— Właśnie to robię. Przeglądam dzienniczek Faustyny. Nigdy go nie czytałem… Ale może masz tam jakieś intymne zapiski?

— Bierz, na co masz ochotę, tylko jeśli zobaczysz jakieś bzdurne komentarze, nie śmiej się… nieraz tak sobie coś od serca zapiszę naiwnego… Co jakiś czas czytam sobie po parę kartek. Będę za trzy godziny.

„Szczęśliwy ten Filipek”. Spojrzał na uśmiechniętą twarz mężczyzny stojącą w ramce na stoliku. Wrócił do lektury. Otworzył na chybił trafił.

„I w jednej chwili ujrzałam rzeczy straszne: odstąpili kaci od Pana Jezusa, a przystąpili do biczowania inni ludzie, którzy chwycili za bicze i siekli bez miłosierdzia Pana. Byli nimi kapłani, zakonnicy i zakonnice i najwyżsi dostojnicy Kościoła, co mnie bardzo zdziwiło, byli ludzie świeccy różnego wieku i stanu”…

Twarz Krystiana przeszył lekki grymas. Przerzucił kilka stron.

„Rozmowa miłosiernego Boga z duszą grzeszną.

— Jezus: Nie lękaj się, duszo grzeszna, swego Zbawiciela, pierwszy zbliżam się do ciebie, bo wiem, że sama z siebie nie jesteś zdolna wznieść się do Mnie… większe jest miłosierdzie Moje, aniżeli nędze twoje i świata całego… Dla ciebie zstąpiłem z nieba na ziemię, dla ciebie pozwoliłem przybić się do krzyża… Zrób Mi przyjemność, że Mi oddasz wszystkie swe biedy i całą nędzę, a Ja cię napełnię skarbami łask”.

Czytał. Zamykał książeczkę. Potem znów czytał. Starał się za wszelką cenę nie myśleć. Miał wrażenie, że tonie w świetle. Wzbraniał się, próbował się nerwowo wydostać z tej świetlistej toni, lecz gdy się wynurzał na brzeg, biegł znowu za falą, jakby chciał powstrzymać odpływ. Nie zauważył, jak minęły godziny. Nagle poczuł, że obok niego stoi Marta. Udał, że śpi. Gdy usłyszał, że wychodzi na palcach, rzekł cicho:

— Nic, nic, chyba na chwilę odpłynąłem.

— Widzę, że Faustyna wpływa nasennie.

Potrząsnął głową.

— Nie, wręcz przeciwnie. Nie podejrzewałem, że tyle w niej… — zabrakło mu słowa — piękna…

Przestraszył się. „To idiotyczne” — nagle mu się wydało, że Marta pozakreślała te fragmenty specjalnie dla niego. „Nie mogę w żaden sposób się zdradzić, że teksty te mnie dotknęły”. Nagle go olśniło.

— Nigdy tego nie przeglądałem. Wiesz, mnie objawienia prywatne nie były za bardzo do szczęścia, czy raczej do wiary potrzebne… Ale teraz mam powód. Wyobraź sobie, że w czasie remontu plebanii znaleźliśmy sejf. I wiesz, co było w środku?

Marta uśmiechała się. Co ten uśmiech oznacza? Niewiedzę czy jasnowidzenie…

— Obrazek Jezusa Miłosiernego i wypisy z Dzienniczka.

— Niesamowite… To jakiś znak…

— Tak, że potrzebuję miłosierdzia — zaryzykował. Marta znów oddała mu uśmiech mogący oznaczać wszystko. — Chodź, pokażę ci obrazek Jezusa Miłosiernego. Powiększyłem go kilkakrotnie.

Zeszli do jego pokoju na parterze. Marta przez chwilę przyglądała się wizerunkowi.

— A ty wiesz, że urodziłeś się w rocznicę objawienia się Pana Jezusa Faustynie, kiedy polecił jej namalować obraz?

— Nie mam pojęcia.

— W Płocku, w 1931 roku. Urodziłeś się dokładnie w dwudziestą piątą rocznicę. Coś w tym musi być, braciszku… — pokiwała głową w zamyśleniu.

Zaczął się bronić śmiechem.

— Chyba nie podejrzewasz, że Pan Jezus święci swoje rocznice. Nawet okrągłe… To by było raczej śmieszne. Przypadek…

— Przypadki są tylko w gramatyce, jak mi powiedział niedawno pewien światły kapłan… Jak Pan chce coś zrobić, to i dowcipem się posłuży…

Marta siadła na kanapie. Spojrzała na niego swoimi sarnimi oczami. Roztapiający uśmiech. Poczuł się jak zakochany, który za chwilę usłyszy upragnione miłosne wyznanie. Ujęła jego lewą dłoń i zaczęła ją lekko zaciskać. „Chyba nie bada, czy mam na palcu pierścień”. Czuł, jak ogarnia go niewytłumaczalne napięcie.

 — Ŕ propos, co słychać u twego przyjaciela Grosera?

 — Ŕ propos czego? — rzucił rozdrażniony, jak ukłuty w klatce drapieżnik.

 — Uwielbiam go czytać, a od trzech lat nic nowego nie wyszło. Może coś wiesz?

 — A czy ja jestem, do diabła, stróżem tego wątpliwego talentu? Jak cię tak to bardzo interesuje, dam ci jego telefon i porozmawiaj sobie z nim.

Marta patrzyła osłupiała na brata.

 — Krystian, ale o co ci chodzi, zapytałam tak, bo…

 — Bo, bo… czy ja jestem jakimś jego rzecznikiem prasowym!? Przyjechałem do domu i miałem nadzieję, że zapomnę o tym całym bagnie…

Nagle para z niego uszła. Zobaczył smutną twarz Marty.

 — Przepraszam cię, nie wiem… — uśmiechnął się błagalnie do siostry, z prośbą o wybaczenie — kiedyś ci to wytłumaczę.

2.

Judyta wysiadła z hospicyjnego opla i zatrzasnęła za sobą drzwi. Popatrzyła bezradnie. Droga do Groserowej plebanii była właściwie jednym wielkim bagnem. Od paru dni lało. Maź, mokra ziemia rozjeżdżona przez ciężki sprzęt budowlany. Widok był dla niej całkowitym zaskoczeniem. I potworny hałas spowodowany wbijaniem jakichś słupów. W odległości kilkudziesięciu metrów dojrzała Wacława w otoczeniu budowlańców. Wyciągnęła komórkę i zadzwoniła. Po chwili maleńka postać na horyzoncie pomachała w jej kierunku i zaczęła się do niej przybliżać. Nagle jednak na wysokości domku stanęła:

— Jedna chwila! — dobiegło ją donośne wołanie.

Po minucie Wacław stał przy niej z parą nowych olbrzymich gumiaków w ręce. Takich samych, w jakie sam był ubrany.

— To jedyny sposób, żebyś dostała się do mojego królestwa. Nie podejrzewam, żebyś miała trudności jak siostry kopciuszka. Numer 47.

Czarne pończoszki siostry wślizgnęły się bez trudu w przyniesione obuwie. Czarne mokasynki wylądowały w bagażniku.

— Ale co ty tu wywijasz? Mówiłeś o drewnianej kaplicy, a tu budowa, jakbyś drugi Licheń stawiał.

— To nie ja! To Twaróg buduje przytulisko — skandował Wacław pośród huku maszyn. Trochę z celową przesadą. — Mi jedynie rozkazano, żebym nie stawiał tamy Bożemu miłosierdziu…

— Aha rozumiem… — Judyta pokiwała głową na znak, że wyjaśnienie jest całkowicie wyczerpujące.

— Chodźmy na salony! — Wacław podnosił głos, konkurując z ciężkim sprzętem.

Weszli do jego kanciapy. Judyta zapadła się w fotelu. Groser bez pytania przystąpił do zaparzania herbaty, która to funkcja była widzialną oznaką jego godności gospodarza, pana na włościach.

— Nie poznaję ciebie — rzekła z uśmiechem.

— Ja też nie. Dochodzę do wniosku, że dwadzieścia lat mojego kapłaństwa szedłem nie tą drogą, co trzeba. Teraz wiem, co jest moim prawdziwym powołaniem.

— Boże, to ja ci tu przeszkadzam w samorealizacji kierownika budowy.

— Spokojnie, Twaróg mi powiedział, że moja rola polega na nieprzeszkadzaniu. Widzisz, gdybyś przyjechała tu miesiąc temu, zobaczyłabyś budowę romantyczną. Tę drewnianą osadę pobudowali mi górale zwani Bułkami. Przy znacznym udziale tubylców i moim własnym. Nie będę skromny. Teraz jest projekt i ciężki sprzęt. Muszę tylko przetrwać ten hałas. Za dwa miesiące budynek ma być oddany do użytku…

— To dobrze, bo wiesz, ja do ciebie przyjechałam z pewną misją dyplomatyczną.

Wybałuszył teatralnie oczy.

— Do mnie? Wiesz, że dyplomacja to nie jest moja specjalność.

— No to możemy podać sobie ręce i przejść do rzeczy. Wacku, mamy kłopoty z Dolorosą. Dziewczyna się od paru tygodni kompletnie zamknęła. Na początku ze mną rozmawiała, wylała swoją gorycz na Weronikę.

— Za co?

— No właśnie, ta ją oskarżyła… a co tu będę owijać w bawełnę: że cię uwodzi. Przekazała jej to w sposób tak dosadny, że Dolorosa buczała mi przez parę godzin w rękaw. Potem zaczęła znikać z klasztoru. Nie chce już odpowiadać na żadne pytania Weroniki. Sytuacja jest patowa. Boimy się o nią. Przełożona w końcu musi jakoś zadziałać. Wacku, nie mam wyjścia, muszę grać w otwarte karty. Wiem, że ona rzeczywiście coś do ciebie czuje. Powiedz szczerze, na ile możesz mi pomóc rozwiązać tę sprawę? Powiedz, co się z nią dzieje?

Groser patrzył w oczy Judyty i słuchał uważnie, jakby intensywność słuchania mogła mu pomóc w zrozumieniu czegoś, czego zupełnie nie pojmował i się nie spodziewał.

— Dzwoni ci komórka — Judyta rzuciła wzrokiem w kierunku kieszeni Wacława, skąd dochodził dźwięk.

— Aha, przepraszam… — Tak? Ksiądz Wacław. — Kiwał głową. — To wspaniale… Kiedy? No myślę, że nie mam wyboru… — Judyta, nie chcąc wsłuchiwać się w rozmowę, zaczęła intensywnie rozglądać się po ścianach, ale poza portretem Matki Teresy nie było na czym zatrzymać oka.

Po minucie Wacław odłożył komórkę na stolik.

— Zadziwiające. Rano zadzwoniła do mnie dziewczyna, bo jej małżeństwo rozpada się po rocznym stażu. Widzi we mnie jedyny ratunek. Teraz dzwoni do mnie zakochana para, żebym pobłogosławił jej ślub. Chciałaby go zawrzeć w kaplicy, którą buduję. Ty przychodzisz do mnie z misją… — pokręcił głową. — No właśnie, obawiam się, Judyta, że nie mogę wam pomóc. Ja, uwierz mi, widziałem siostrę Dolorosę trzy, może cztery razy w życiu. Nigdy z nią nie rozmawiałem. Nie! Przepraszam, skłamałbym. Kiedyś wracaliśmy razem autobusem z Paryża. Mam bardzo niebezpieczną dla księdza przypadłość. Nieświadomie ładuję się w sytuacje dwuznaczne. Nie mam pojęcia, co się z nią dzieje.

— A Weronika była nawet przekonana, że spędziła u ciebie tę noc, kiedy pierwszy raz nie wróciła do klasztoru. Dzwoniła wtedy do ciebie w nocy, ale nie odebrałeś. Nabrała wówczas przekonania, że Dolorosa musiała być u ciebie… No, że dlatego nie odebrałeś. O Jezu, co ja mam robić? Mam na głowie dwie kobiety z rozchwianą psychiką. Tylko, że jedna histeryczka, a druga popadła w depresję i milczy.

— I narzekasz? Co to są dwie kobiety?… Przeciętny kapłan ma ich znacznie więcej.

— Wacku, mam nadzieję, że mi…

— Tak wybaczę… To i znacznie więcej…

Judyta spojrzała w kierunku okna.

— Jakieś dziecko spaceruje z psem przed domem. Zastanawiam się, skąd wiedziało, że trzeba tu przyjść w gumiakach.

— A, to Agatka. Bo musisz wiedzieć, że oprócz licznych kochanek mam także córeczkę…

Komórka zaczęła dzwonić ponownie.

— No, nie… rozwód czy wesele? — Wacław spojrzał przepraszająco na Judytę.

— Odbierz, odbierz nie krępuj się.

— Słucham, ksiądz Wacław.

 Na jego twarzy pojawiło się tak wielkie zdumienie, że Judyta się przeraziła.

— Tak, oczywiście, przypominam sobie. Tak, ale co chodzi…

Groser nic nie mówił, ale minę miał, jakby wysłuchiwał raportu o zbliżającej się powodzi. Nagle z komórki dobył się płacz…

— Zawsze jest nadzieja… nie można… Proszę przyjść, choćby dzisiaj pod wieczór, będzie większy spokój, bo teraz tu budowa… I proszę myśleć pozytywnie…

Groser odłożył komórkę. I zaczął masować dłonią czoło.

— Jak w kinie… wiesz, kto dzwonił?…

Judyta pokiwała głową.

— Nikt tak nie buczy jak Dolorosa. Chce odejść, tak?

— Mówi, że nie ma wyboru…

3.

Podróż do domu rodzinnego wstrząsnęła nim. Trudno mu było się do tego przyznać nawet przed samym sobą. Dotąd żył w przeświadczeniu, że on i tylko on steruje swoim życiem i swoją… duszą. Marta, siostrzyczka, która do tej pory w ogóle nie istniała w jego myślach, nagle stała się niewyobrażalnie ważna. W ciągu paru dni, a właściwie w ciągu jednego dnia — nieprzeczuwalny smak radości i… zagrożenie. Bał się, bo stawał się przy niej bezbronny. Jak to się działo, że niby go nie znała, a otwierała bezbłędnie tajemne drzwi do jego duszy. Była jak lustro, a raczej jak rentgen. Miał sprzeczne odczucia: albo jest tak naiwna w swej dobroci, że nie wie, jakim kapłanem jest jej braciszek, albo wie wszystko i jest narzędziem… Dalej już wolał nie myśleć. I ten idiotyczny wybuch z powodu Grosera. Zawsze był dumny, że nigdy się nie daje wyprowadzić z równowagi…

Wrócił do Męczenników z takim ładunkiem do przemyślenia, że rozsadzało mu głowę. Ojciec, który był jedyną świętością w jego życiu, według wszelkiego prawdopodobieństwa nie jest, nigdy nie był jego ojcem. Jest synem jakiegoś Alojzego W. żyjącego — wielka niewiadoma, czy jeszcze — w Chicago.

„Jan Paleczny nie jest moim ojcem… Jeżeli więc zostałem księdzem dla niego, to można już ten układ unieważnić. Jak małżeństwo, w którym jedno z małżonków było przed ślubem świadomie wprowadzone w błąd. Mógłbym być wolny. Tylko co miałbym z tą wolnością zrobić?”. Powróciły do niego słowa Marty: „Jeśli tak jest, to Jan Paleczny… mój ojciec, był… był prawdziwym kapłanem. Miał w sobie miłość bez miary, którą ci przekazał. Człowieka rodzi się z prawdziwej miłości… braciszku”. „Tak, Jan Paleczny nigdy, w najdrobniejszy sposób, nawet gdy prawdopodobnie się dowiedział, że nie jestem jego synem, nie dał mi odczuć, że przestał mnie kochać. Jeśli prawdziwą miarą ojcostwa i kapłaństwa jest miłość, to on był jednym i drugim… A może to wszystko moja chora wyobraźnia i przez jakiś głupi zbieg okoliczności, którego dziś nie sposób wyjaśnić, skreślam swego ojca? Może odszukać Alojzego W. z Chicago? Tylko po co? Napiszę do Ameryki i zapytam, czy A. W. albo Alojzy W. żyje. Czy poznajecie państwo tego faceta na zdjęciu z blond włosami?”.

Spojrzał na obrazek „Jezu, ufam Tobie”. Ciągle te zbiegi okoliczności. Kiedy przyjechał wczoraj do domu naładowany Faustyną, zadzwonił do Marysia, proboszcza kościoła Jezusa Miłosiernego, wielkiego krzewiciela kultu miłosierdzia. Zaczął delikatnie rozmawiać o Faustynie.

— Powiem ci, Krystian, że czuję potworny niesmak, by nie powiedzieć zwątpienie — powiedział Maryś. — Zawsze głosiłem, że kult miłosierdzia musi przejść oczyszczenie. To całe niedowierzanie Faustynie… to wszystko mi się zgadzało, ale to, co się tam teraz dzieje w Wilnie…

— Co się dzieje? Nic nie wiem, byłem parę dni poza światem.

— Nie słyszałeś, że w Wilnie o mało by nie doszło do wojny religijnej, bo Polacy nie chcą oddać obrazu Jezusa…

— Komu? Litwinom?

— A nie wiem, czy Litwinom. Kardynał Bac`´kis chce go zabrać ze św. Ducha, żeby służył wszystkim. Porusza się jednak jak słoń w sklepie porcelany. Jeżeli ma trochę, jeśli już nie wyobraźni, ale wiedzy, to mógł przewidzieć, co się stanie. I proszę, wyrywanie sobie Pana Jezusa jak kawałka płótna. W sumie to wszystko ohyda. Ten obraz miał być naczyniem łask, a staje się pożywką zgorszenia. Sam już nie wiem. Kiedyś arcybiskup Wilna Romuald Jałbrzykowski mówił, że jeśli to od Boga pochodzi, to przetrwa. Ale te owoce są, jakie są… Ile lat ma się oczyszczać to wszystko? Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt? Które pokolenie dożyje tego oczyszczenia?

W Krystianie obudził się duch obrońcy.

— No to przykre, ale… wiesz, krzyż też jest powodem zgorszenia od dwóch tysięcy lat… A przecież to nie podważa jego prawdy.

— Rzeczywiście, cuda się dzieją. Ty, który zwykle kpiłeś z tej wiary gminu…

— No widzisz… Chciałem cię prosić, że jak będziesz jechał do Wilna, to pomyśl o mnie.

Nagle rozległ się dzwonek.

— Słuchaj, przekręcę później, ktoś dzwoni do biura. Jestem sam na parafii.

Krystian zszedł do holu.

W drzwiach stał mężczyzna koło czterdziestki. W rogowych okularach. I chyba w peruce.

— Dzień dobry, spotkaliśmy się kiedyś na przyjęciu u pana Stogi. Zbigniew Kotlański. Umawialiśmy się, że zrobię z księdzem wywiad do „Superfaktów” na temat fundacji „Przekroczyć granice”.

— A tak… przypominam sobie. Proszę wejść — Wargin wskazał krzesło, po czym sam usiadł za biurkiem. — Wie pan, jestem dziś trochę do tego nieprzygotowany. Wróciłem z dalekiej podroży… Właśnie zamierzam spotkać się z ludźmi, których ta idea pociąga…

— Bardzo dobrze, ta rozmowa może jeszcze poczekać. Chciałem natomiast dziś porozmawiać o księdza dobrym znajomym, Groserze.

— Wie pan, nie jestem znawcą jego twórczości… Już kiedyś się sparzyłem, wypowiadając się na tematy, w których nie jestem kompetentny.

— Bynajmniej nie chodzi nam o rozmowę na temat jego książek.

— To o co panu chodzi?…

— Nie będę ukrywał — gość rozłożył ręce — wiem z pewnych źródeł, że mógłby mi ksiądz powiedzieć trochę rzeczy o jego życiu prywatnym.

— Nie rozumiem…

— Przyznam się, że ja też trochę nie… Słyszałem, że nie jesteście już najlepszymi przyjaciółmi…

— Chyba nie ma takiego nakazu? Prokurator tego nie ściga z urzędu.

— Oczywiście… Ale widzi ksiądz, jest okazja, żeby parę spraw dla dobra publicznego ujrzało światło dzienne. Groser nie tylko gustuje w dziewczynach osiemnastoletnich, ale i dziewczynkach całkiem malutkich. Są ludzie, którzy widzieli u niego na plebanii dziewięcioletnią Agatkę.

Krystian spojrzał na gościa z nieukrywana ironią.

— Powiem panu więcej, osobiście widziałem tam również psa, co jest niezbitym dowodem, że człowiek, który pana tak interesuje, jest zoofilem.

— Widzę, że ksiądz ma poczucie humoru… Tylko, wie ksiądz, nie mam zeznań ojca tego psa, natomiast mam zeznania pana Bociana, ojca Agatki.

— Zeznania, czy parę słów do mikrofonu?

— No cóż, wydaje mi się, że podano mi nie ten adres — mężczyzna mężczyzna pokiwał głową, udając, że czegoś nie może zrozumieć. Wyciągnął z kieszeni płaszcza zdjęcie, przez chwilę się jemu przypatrywał, po czym podał je Krystianowi.

Zdjęcie z poświęcenia hotelu „Walbiński”. Zaprosił go Stoga. Była śmietanka. Posłowie, ktoś z rządu, wysoki kler. Obecność usprawiedliwiona. Troszkę brudnych biznesmenów. Był i biskup Juliusz. Krystianowi przypadł wspólny stolik z Urbanem. Nigdy wcześniej nie spotkał pierwszego diabła III Rzeczpospolitej. Nie był jego fanem, choć podziwiał jego inteligencję. To wszystko. Wymienił z nim parę dowcipów. Ktoś pstryknął zdjęcie. Dwie uśmiechnięte gęby. Dowód dobrej zabawy.

Twarz Wargina przeszył lekki grymas. Bez słowa komentarza chciał oddać fotografię.

— A nie, dziękuję — Kotlański wykonał wzbraniający ruch ręką. — Proszę sobie zachować, mam odbitkę. Mam też jeszcze kilka innych zdjęć księdza przy różnych okazjach. Jest ksiądz osobą publiczną… No, a teraz z okazji fundacji będzie w ogóle o księdzu głośno.

Wargin wstał od biurka.

— Wie pan, pierwszy raz w życiu widzę tak rasową kanalię. Nie wiem, jak w takiej sytuacji się postępuje. Pewnie wzywa się policję. Ale jestem księdzem i poniekąd z urzędu daję człowiekowi szansę. Drzwi są za panem.

Mężczyzna uśmiechnął się dobrodusznie. Nawet nie drgnął, demonstrując, że to on decyduje o chwili swego wyjścia.

 — Policja, mówi pan — Kotlański zmienił tytuł swego rozmówcy — a to dobre. No, no, ciepło, ciepło. Niedługo będzie mógł pan nosić paczki swemu koledze po fachu… do więzienia. „Miłujcie nieprzyjaciół swoich” — ciekawe, jak pan da radę.

Władca pierścienia
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze