Wiem, że nic nie muszę
fot. dominik dancs / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 41,18 PLN
Wyczyść

Od 14 lat czeka, aż Ola wybudzi się ze śpiączki. Ten wypadek to ułamek sekundy, jedna tabletka, którą się zakrztusiła jej sześcioletnia córka. W tym czekaniu nie stoi z założonymi rękami. Działa. Mówi, że dopóki trwa życie, wszystko może się zdarzyć

Katarzyna Kolska: Kiedy pani ostatni raz płakała?

Ewa Błaszczyk: Wczoraj.

Z radości, ze smutku, ze zmęczenia?

Z poczucia beznadziei.

A my mamy rozmawiać o nadziei.

No właśnie. A ja mówię o łzach.

Częściej się zdarza pani płakać z beznadziei czy dlatego że coś się udało?

Ja w ogóle bardzo mało płaczę.

Bo już pani wypłakała wszystkie łzy?

Nie, zawsze bardzo mało płakałam. Nie jestem mazgajem.

Często zdarza się pani usiąść i pomyśleć: Już nie mam siły, już dłużej nie uciągnę tego wszystkiego, mam dosyć?

Wczoraj miałam dosyć…

A co się stało?

Nic, całe życie się stało.

Jakaś jedna chwila przelała czarę goryczy?

Nie ma jednej chwili, jest suma wszystkiego.

Ale dzisiaj rozmawia pani ze mną i się uśmiecha.

Dzisiaj jest już dobrze. Zaświeciło słońce.

Skąd pani czerpie siłę?

Dzisiaj ze słońca.

A tak w ogóle?

Nie wiem. Może z działania, z ludzi. Trzeba szukać jakiegoś światła, lżejszego tonu. Nie może być ciągle takie wyrobnictwo, taki mur, trud, mrok i walka, i pierwsza linia frontu.

Ludzie doświadczeni śmiercią bliskich, chorobą, brakiem pracy często się załamują i mówią, że życie nie ma sensu, że dla nich wszystko już się skończyło. Pani też miała takie myśli?

Gdybym miała takie myśli, to bym dzisiaj tutaj nie siedziała…

Nawet przez chwilę pani tak nie pomyślała?

No nie, bo jeśli się zacznie tak myśleć, musi to mieć swoją konsekwencję i wtedy należy się zabić, zapić, zniszczyć.

Wielu się zapija. Albo zatraca w pracy. A pani w co uciekła po śmierci męża i wypadku córki?

W pracę.

W tworzenie fundacji? W teatr?

Każda praca jest dobra. Bo ważni są ludzie, porozumienie, które jest między nami, to, co wspólnie robimy, wyzwania, które podejmujemy. A czy to jest sztuka, czy medycyna, doprawdy nie ma znaczenia.

A w takich chwilach jak wczoraj, kiedy tylko usiąść i płakać, to właśnie ludzie są dla pani wsparciem?

Gdy się jest w takim stanie, jak wczoraj, to w ogóle się nie chce wychodzić do ludzi.

Czy bycie znaną osobą otwiera zatrzaśnięte drzwi?

Zazwyczaj otwiera, ale zdarzają się osoby, które mnie nie lubią – nim zdążę otworzyć buzię, już mam przerąbane.

Gdyby pani nie była Ewą Błaszczyk, to nie udałoby się wybudować Kliniki „Budzik”?

Trudno mi powiedzieć, ale myślę, że by się nie udało.

Zwykły Kowalski nie zrobiłby koncertu w Sali Kongresowej, na który przyszło kilka tysięcy osób?

Może by i zrobił, ale pewnie byłoby mu trudniej. To jest oczywiste, że jeśli się ma kolegów aktorów, śpiewaków, muzyków, to oni sami wychodzą z inicjatywą, a jeśli się ich nie zna, to jak ich pozyskać?

Ma pani takie chwile, że głupio już o coś prosić?

Już dawno doszłam do ścianki. Teraz robimy koncert, pierwszy po siedmiu latach. Znów proszę moje koleżanki i kolegów, żeby wystąpili. Oczywiście możemy się teraz pochwalić dziećmi, które się wybudziły w naszej klinice. A dla ludzi to sygnał, że sprawa, w którą się angażują, ma sens. Ale nie mogę prosić w nieskończoność. Każdy ma swój zawód: hydraulik reperuje kran i bierze za to pieniądze. Muzyk też musi z czegoś żyć.

Czy powołując fundację, od początku myślała pani o zbudowaniu kliniki, w której będą hospitalizowane i rehabilitowane dzieci w śpiączce?

Tak. Chodziło mi o systemowe rozwiązanie tego problemu w naszym kraju.

Tylko że wybudowanie takiej kliniki to nie jednorazowy koncert, ale praca na lata. Nadzieja dodawała pani sił?

Nie. Raczej konsekwencja i brak wyboru.

Determinacja?

Nie wiem, czy determinacja. Co to jest determinacja?

Poczucie, że muszę…

Ja nie muszę, wiem, że nic nie muszę. Tylko umrzeć muszę. Ale skoro coś się zaczęło, to trzeba to dokończyć. Inaczej byłoby to nieodpowiedzialne i szczeniackie.

Co było trudniejsze: wybudowanie kliniki czy jej utrzymywanie?

Budowanie to sama radość. Najtrudniejsze było przeforsowanie mentalne, że taka klinika jest w ogóle w Polsce potrzebna, stworzenie programu wybudzania dzieci ze śpiączki, doprowadzenie do tego, żeby Ministerstwo Zdrowia wsadziło to w koszyk gwarantowany NFZ-u i żeby NFZ za to zapłacił.

Obok radosnych informacji o tym, że w klinice wybudziło się kolejne dziecko, pod koniec roku pojawiały się w mediach alarmujące wiadomości, że „Budzik” jest na skraju bankructwa.

Pieniądze, które NFZ dawał na jedno dziecko, były za małe. Na szczęście problem został załatwiony.

Możemy być dumni, że mamy taki oddział?

Dołączyliśmy do cywilizowanego świata, który już dawno miał dobrze zorganizowany system opieki nad osobami pozostającymi w śpiączce. W Polsce tego nie było.

Czy jedna taka klinika daje nadzieję, że pomoc otrzymają wszystkie dzieci, które takiego leczenia i neurorehabilitacji wymagają?

W tej chwili mamy 15 miejsc i 15 pacjentów. Niebawem uda się jeszcze wygospodarować dwa kolejne miejsca. Jedne dzieci się wybudzają i odchodzą z „Budzika”, inne przychodzą. Kolejki do tej pory nie było. Trzeba być czujnym i obserwować potrzeby.

Często pani bywa na oddziale, by zobaczyć dzieci, które zostały przyjęte do „Budzika”?

Bywam często nie ze względu na leczone tam dzieci, lecz z powodu problemów, które towarzyszą funkcjonowaniu kliniki. Poza tym tam zawsze jest coś do zrobienia.

I ma pani okazję rozmawiać z rodzicami tych dzieci?

Tak.

Oczekują od pani wsparcia, pociechy, nadziei?

Nie. Ale wiedzą, że ich doskonale rozumiem.

Czy przychodzi taki moment, że człowiek się oswaja z nieszczęściem, które na niego spadło, godzi się z chorobą dziecka?

To jest droga pełna garbów, taka sinusoida. Przez chwilę ma się wrażenie, że idzie się po płaskim, a za moment znów garb. Trzeba się poruszać na krawędzi życia i śmierci.

Ale ma się nadzieję?

Kruchą. Nadzieja to jest wielka walka i trzeba mieć dużo siły, żeby ją budować bez przerwy od nowa.

Pani myśli o swojej córce jak o sześcioletniej dziewczynce, która uległa wypadkowi, czy jak o dorosłej już kobiecie?

Sześcioletnia dziewczynka pozostała na zdjęciach i we wspomnieniach. Teraz żyję obok dorosłej dziewczyny.

W chwili, gdy stanie się coś złego, potrafimy być blisko tych, którzy cierpią i potrzebują wsparcia. Ale gdy taka sytuacja trwa miesiącami czy latami, gotowość towarzyszenia i pomocy słabnie. Myśli pani, że ludzkie nieszczęście nam powszednieje?

Niektórzy mają takie szczęście, że jest przy nich bliski człowiek, na którego mogą liczyć, na którym można się wesprzeć, gdy samemu jest się w dołku. Ale większość ludzi nie ma kogoś takiego, a jakoś muszą ciągnąć. Każdy musi się nie tylko zepsuć – bo wtedy już nic nie ma – ale jakoś zreperować i zregenerować, i znaleźć siłę, aby produkować coś, co jest pozytywne, np. nadzieję.

Ale nieszczęście trudno przekuć w dobro, w działanie, aktywność, sukces?

Dlaczego? Ja bym powiedziała, że z rozpaczy bardzo łatwo się coś takiego rodzi. Jest droga destrukcji i umierania. I tam nic nie ma. Jeśli więc podejmuję decyzję, że chcę żyć, to konsekwentnie za tym idąc, trzeba się włączyć w działanie, nie ma środka…

Co pani najbardziej podcina skrzydła?

Bezradność. Takie poczucie, że są rzeczy, na które nie mam wpływu. Bez względu na to, czy to jest zrządzenie losu czy pech, czy głupi człowiek, czy niechętny urzędnik.

Ale pani nie zatrzymuje się na tym. Robi pani następny krok.

No bo tacy już jesteśmy. Ludzie w Oświęcimiu też grali na skrzypcach, pisali wiersze, nie poddawali się. Nie wiem, od czego to zależy. Od tego, ile mamy siły?

Czy 14 lat temu mogłaby pani pomyśleć o sobie, że potrafi być taka silna?

Chyba nie chciałabym tak myśleć o sobie. Jestem zmęczona, a każdy wolałby mieć trochę lżej. No ale od siebie się nie ucieknie.

Wybudowała pani tę klinikę, wiedząc, że pani córka nie będzie w niej leczona, że to nie jest nadzieja dla Oli. Czy to nie osłabiało pani zapału, zaangażowania? Przecież mogła pani tego nie robić?

Od samego początku pomysłem i sensem tego przedsięwzięcia było stworzenie systemowego rozwiązania dla dzieci pozostających w śpiączce. Wiedzieliśmy, że jeśli dobrze wykonamy naszą robotę, to wiele dzieci wróci do życia, do normalnego funkcjonowania. Że ta klinika to dla nich jedyna szansa i nadzieja. No to co, mieliśmy tego nie robić? Przecież jeśli coś ma sens, to warto o to zawalczyć.

Wyobrażałam sobie, że to Ola mną robi, że to jest sens jej cierpienia. Ona leży, trwa i każe mi budować.

No i wybudowałyście z Olą tę klinikę. Dzieci budzą się do życia. Pani towarzyszy w tych radościach?

Oczywiście, tylko jestem już dalej. Bo trzeba się zastanowić, co zrobić z dzieckiem, które się obudziło, a co z tym, które się nie obudzi, gdzie pójdzie. No i co z tym, które jest już dorosłe, ma 25 lat…

Chce mi pani powiedzieć, że będzie pani teraz budować „Budzik” dla dorosłych?

Ja nie będę budować, nie miałabym już na to siły. Musiałabym dostać drugie życie, ale wiem, że się tym interesuje profesor Wojciech Maksymowicz, neurochirurg z Olsztyna. Teraz powinno być już łatwiej. W końcu przetarliśmy szlaki, urzędnicy mają się do czego odwołać, jest jakiś kierunek.

Czy największym problemem są pieniądze?

Nie tylko. Raczej brak jasnych procedur. Ja wiem, że może nas drażnić taki porządek jak u Niemców, ale w medycynie to jest bardzo fajne. Wszystko jest jasne: śpiączka fazy a, b, c, d, e, f, ile łóżek tego, ile tego, kto za to płaci, jest jakiś cywilizowany system.

To nie możemy i my podejrzeć, jak jest u sąsiadów?

No właśnie podejrzałam i opierając się na najlepszych wzorcach z różnych państw, zrobiliśmy to, co mamy w tej chwili.

Pani cały czas śledzi wiadomości ze świata dotyczące śpiączki w kontekście swojego dziecka?

Swojego i nie tylko swojego. Bardzo w to wsiąkłam, poznałam tylu niezwykłych zaangażowanych naukowców, lekarzy. Ludzki mózg jest niesłychanie fascynujący i wciąż tak niewiele o nim wiemy. A gdzie jest mózg, a gdzie jest dusza, a gdzie jest Bóg?

Takie egzystencjalne, trudne pytania?

Bo to jest bardzo delikatna granica. Życie i śmierć. To o czym mamy myśleć?

Klinika funkcjonuje, kolejne dzieci się wybudzają. Może pani wziąć głęboki oddech i odpocząć?

Nie, bo fundacja cały czas istnieje i działa. Mamy teraz inne rzeczy do zrobienia.

Na przykład?

Świat się rozwija, są nowe odkrycia naukowe, w medycynie, w diagnostyce. Trzeba to nieustannie śledzić, być na bieżąco i sprowadzać te nowinki do „Budzika”. Od tego jesteśmy.

Czy pani wciąż jeszcze szuka sposobu na wyleczenie swojej córki?

Pewnie, że szukam. Dopóki będę żyła i ona będzie żyła, to będę szukać.

Można się w tym pogubić.

I niektórzy się gubią, popadają w histerię, chwytają się takiej metody, za chwilę innej. Trzeba ich obudzić i sprowadzić do parteru. Jest strasznie dużo hochsztaplerki. Cudowne pola, materace, lampy. Kiedy człowiek jest zrozpaczony i szuka pomocy dla swoich najbliższych, bardzo łatwo mu coś wcisnąć.

Jest taka piosenka, którą pani śpiewa: „Że nie dałeś mi, Panie, zasypiać słodkim snem, nie, nie żałuję, przeciwnie, bardzo Ci dziękuję”. Czy trudno pani przychodzi zaśpiewanie takich słów?

Nie. W mojej modlitwie ten rodzaj podziękowania też jest obecny. Paradoksalnie, ale jednak.

I miałaby pani jakieś słowo pociechy dla tych, którzy nie potrafią tak dziękować, nie widzą przed sobą żadnego światła, nie mają siły zrobić kolejnego kroku, walczyć?

Jestem ostatnią osobą na świecie od udzielania rad.

Tym, którzy sami wiele przeszli, bardziej się ufa.

No to powiem, że trzeba się bardzo starać, żeby żyć, wyjść do ludzi, coś robić. A nie zamykać się w kokonie i zostawać samemu ze sobą, z tą troską, mrokiem, no bo tam się po prostu człowiek zniszczy i zgnije. Nawet jeśli się siedzi w więzieniu, to trzeba ćwiczyć, coś robić, żeby przetrwać. Może to więzienie nie jest na zawsze.

A pani myśli, że osobom wierzącym jest łatwiej?

No pewnie, że tak.

Ale świat, w którym żyjemy, chce się pozbyć Boga…

Bo jesteśmy pyszni, mamy rozdęte ego. Tak samo medycyna zachodnia jest pyszna, zarozumiała, gardzi Wschodem. Przez kilka tysięcy lat ludzie się tam leczyli, dlaczego teraz tak bardzo mamy to w pogardzie? Z czego się to bierze? Z ograniczenia umysłowego, z interesów firm farmaceutycznych. Dlaczego jako ludzie dajemy sobie wciskać tyle bzdur?

Wiele osób odwiedza sanktuaria słynące cudami i tam szuka nadziei…

Ja też kiedyś byłam. W San Giovanni Rotondo i w Pietrelcinie. Modlę się… ale nie na zewnątrz.

O co?

Nie powiem.

Czy pani wierzy w cuda?

Wierzę, że możliwa jest sytuacja, że coś się wydaje nieprawdopodobne, a się ziszcza. To jest cud?

Chyba tak. I pani wciąż na niego czeka?

Czekam, czekam. Ale ja mam pod górkę…

Wiem, że nic nie muszę
Ewa Błaszczyk-Janczarska

urodzona 15 października 1955 r. w Warszawie – polska aktora teatralna i filmowa, piosenkarka, pieśniarka, współzałożycielka (wspólnie z ks. Wojciechem Drozdowiczem) Fundacji Akogo?W 2000 roku straciła nagle męża, kilka...

Wiem, że nic nie muszę
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”.Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszykKontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze