Wielki Piątek / Nie da się tego opowiedzieć
fot. jude beck / UNSPLASH.COM

Wielki Piątek / Nie da się tego opowiedzieć

Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Mam coraz większe przekonanie, że nie zawsze można mówić wymijająco, na przykład, że jest źle, że stan się pogarsza – bo dopóki nie padnie słowo „śmierć”, wszystko jest mało namacalne, niekonkretne.

Z Ewangelii św. Łukasza (Łk 44–46)

Było już około godziny szóstej i mrok ogarnął całą ziemię aż do godziny dziewiątej. Słońce się zaćmiło i zasłona przybytku rozdarła się przez środek. Wtedy Jezus zawołał donośnym głosem: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego. Po tych słowach wyzionął ducha.

Katarzyna Kolska: Dlaczego tak niechętnie rozmawiamy o śmierci?

Ewa Bączyk: Myślę, że się jej boimy – każdy z nas czegoś innego. Jedni tego, czy na pewno Pan Bóg jest i co nas czeka po tej drugiej stronie, a inni boją się samego umierania. Spotkałam się kiedyś z takim stwierdzeniem i całkowicie się z nim zgadzam, że wiele lat temu tematem tabu był seks – nie mówiło się o nim w ogóle. Natomiast rozmawiało się o śmierci. Chory umierał w domu, towarzyszyła mu cała rodzina, czuwało się przy zmarłym, odmawiało różaniec. Śmierć była częścią życia. A teraz jest tak, że o seksie rozmawiamy śmiało i często, natomiast tematem tabu stała się śmierć. Zepchnęliśmy ją w obszar niebytu, w ogóle się o niej nie mówi. A jak się o czymś nie mówi, to tego czegoś nie ma.

Umieranie przenieśliśmy z domu do szpitali. Dlaczego? W poczuciu, że jeszcze można coś zrobić dla chorego, że w szpitalu będzie miał lepszą opiekę?

Nie ma już wielopokoleniowych rodzin, które mieszkały razem i zawsze w domu był ktoś, kto mógł się zaopiekować chorym człowiekiem. Dziś starsi małżonkowie zdani są niejednokrotnie tylko na siebie, bo dzieci mieszkają za granicą albo przez cały dzień są w pracy i nie mogą zapewnić opieki swoim rodzicom. Wówczas szpital wydaje się rzeczywiście jedynym miejscem dla takiego człowieka. Są też oczywiście sytuacje wymagające hospitalizacji ze względów medycznych.

W hospicjum, w którym pracuję, staramy się stworzyć naszym podopiecznym warunki zbliżone do domowych. A mimo to, gdy ich stan zdrowia się pogarsza, pragną wrócić do domu. I proszą nas o to. Najczęściej w ciągu kilku najbliższych dni takie osoby umierają.

Czy pani udało się oswoić śmierć?

To chyba zależy od tego, co pani ma na myśli, mówiąc: oswoić. Potrafię o śmierci rozmawiać w sposób naturalny, choć to nigdy nie są łatwe rozmowy. W tym kontekście mogę powiedzieć, że ją oswoiłam. Natomiast jeśli mówimy o lęku przed śmiercią, to myślę, że ten lęk zawsze pozostanie. Nawet u takich osób, które podobnie jak ja, na co dzień towarzyszą osobom umierającym.

Wiara w Boga pomaga w umieraniu?

Nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak trudno musi być tym, którzy bez wiary wchodzą w cierpienie i śmierć. Bo jeśli wszystko miałoby się skończyć tu, wówczas cierpienie i śmierć nie miałyby żadnego sensu.

W związku z moją pracą dość często sięgam po teksty i książki dotyczące śmierci, umierania, cierpienia. Niedawno na nowo odkryłam św. Teresę z Lisieux, która napisała takie słowa: „Kilka dni później moje cierpienia były tak niewypowiedzianie wielkie, że poradziłam siostrom: Proszę, nie zostawiajcie trujących lekarstw przy ciężko chorych. Dziwię się, że nie ma wśród niewierzących więcej osób, które popełniają samobójstwo. Gdyby nie wiara i miłość do Boga, nawet chwili nie zastanawiałabym się nad popełnieniem samobójstwa”. Bardzo mnie to poruszyło. Nigdy nie myślałam, że cierpienie ludzi umierających może być tak wielkie. Oczywiście są osoby, które proszą o eutanazję, tylko że często jest to nie tyle pragnienie śmierci, ile wołanie o pomoc: Zaopiekuj się mną, porozmawiaj ze mną. A my wszyscy jesteśmy tak zabiegani, że na rozmowy mamy coraz mniej czasu. Chociaż oczywiście zdarzają się też i takie sytuacje – raz byłam tego świadkiem, że ktoś ewidentnie prosił o eutanazję.

Z powodu cierpienia, którego nie mógł znieść?

Tak. I trudno mi nawet powiedzieć, czy to było cierpienie fizyczne, bo wydaje się, że z nim sobie jakoś radzimy. O wiele gorsze jest cierpienie psychiczne, wobec którego niejednokrotnie jesteśmy bezradni. Święte Teresa i Faustyna mówiły, że trzeba się modlić za osoby umierające, bo one mają niesamowitą walkę duchową przed sobą. I to czasami widać.

Krótko przed śmiercią niektórzy pacjenci są bardzo niespokojni – uciekają z łóżka, jakby się czegoś bali albo z kimś walczyli. My to oczywiście medycznie precyzujemy, że chory jest pobudzony, że jest splątany, ale mam takie poczucie, że to nie jest tylko kwestia neuroprzekaźników w mózgu, ale coś więcej – że to jest walka duchowa, którą nie wszyscy, ale niektórzy bardzo przeżywają.

Myśli pani, że człowieka można w jakiś sposób przygotować na śmierć? Wiem, że słowo „przygotować” brzmi karkołomnie…

Trudne pytanie, bo tak naprawdę musiałaby na nie odpowiedzieć osoba, którą do śmierci „przygotowujemy”. Zazwyczaj, jeśli mamy taką możliwość, rozmawiamy równocześnie z chorym i z jego rodziną. Mam coraz większe przekonanie, że nie zawsze można mówić wymijająco, na przykład, że jest źle, że stan się pogarsza – bo dopóki nie padnie słowo „śmierć”, wszystko jest mało namacalne, niekonkretne.

Łatwiej się rozmawia ze starszymi osobami?

Niezależnie od tego, ile ktoś ma lat, zawsze czuje, że jeszcze ma coś do zrobienia. Ale nam lekarzom łatwiej przygotować się na śmierć osoby starszej niż młodej. Wiele lat temu, gdy zaczynałam pracę, umierali głównie pacjenci 70- czy 80-letni, młode osoby rzadko trafiały do opieki paliatywnej. Z biegiem czasu ta granica zaczęła się przesuwać coraz niżej, a w tej chwili właściwie na porządku dziennym są pacjenci 40-, 50-letni. I to budzi w nas jakiś bunt i pytanie, dlaczego tylu młodych ludzi umiera.

Umieranie ze świadomością, że zostawia się małe dzieci, współmałżonka, tak po ludzku wydaje się trudniejsze.

Pewnie tak. Czują się przecież odpowiedzialni za tych, których zostawiają. Ale przypominam sobie też młodego człowieka, który wiedział, że jego kres nadchodzi. I bardzo spokojnie to przyjmował. Pocieszał swoją rodzinę. Był przygotowany i pogodzony z życiem i ze śmiercią.

Są z kolei osoby starsze, które nie chcą rozstać się z życiem. Zwłaszcza jeśli mają niezałatwione jakieś sprawy rodzinne, życiowe. Nie zdążyli z kimś porozmawiać, wybaczyć, przeprosić…

Czy pacjenci pytają: Pani doktor, ile mi jeszcze zostało życia?

Czasami pytają. Ale ponieważ ja spotykam się głównie z pacjentami onkologicznymi, to oni przychodzą z konkretną wiedzą, którą wynoszą z pobytu na innych oddziałach lub z rozmów z chorymi. Mają też za sobą stany poprawy zdrowia, pogorszenia, leczenia, poprawy i pogorszenia. W końcu słyszą, że został im rok, miesiąc, tydzień. I myślą sobie: No tak, tam mi powiedzieli, że mam jeszcze miesiąc życia, a ja już żyję pół roku.

Niedawno jeden z chorych powiedział, że chciałby przekazać słowa przebaczenia osobom, które w jakiś sposób go skrzywdziły, i zapytał wprost, kiedy ma to zrobić, aby było to tuż przed śmiercią. Co wtedy można odpowiedzieć? Ja naprawdę nie jestem w stanie określić, kiedy dokładnie chory umrze, nawet widząc oznaki zbliżającej się śmierci. Powiedziałam mu jednak, że absolutnie nie ma na co czekać, powinien to zrobić dzisiaj, jak najszybciej. Proszę sobie wyobrazić, że chory wieczorem zmarł. Nie wiem, czy zdążył zrobić to, na czym mu tak bardzo zależało.

Rozmowy o śmierci są zawsze trudne, wypalające – i dla nas, i dla bliskich umierającego. Czasami jest wręcz tak, że nie chce się o tym mówić, rodzina żąda: Proszę nie mówić, żeby się nie załamał.

Nadzieja jest tym, co trzyma przy życiu?

Różnie bywa. Czasami mówimy choremu, że nie ma już żadnej możliwości wyleczenia i ten człowiek umiera. Powstaje pytanie: Czy umarł dlatego, że zabraliśmy mu nadzieję? A jeśli tak, to czym ta nadzieja właściwie była? Bo jeśli nadzieją na wyzdrowienie, to była to nadzieja fałszywa. Czy może raczej chory, który już wie, że nic więcej dla niego nie możemy zrobić, przyzwala na to, godzi się na śmierć? Nasuwa mi się skojarzenie z sytuacją, w której przy pacjencie czuwa rodzina, on jest w bardzo ciężkim stanie, ale nie może umrzeć, choć męczy się dniami, a nawet tygodniami. Nie wiemy, czemu tak się dzieje. Bywa tak, że czeka na jakieś ważne wydarzenie rodzinne albo na ukochaną osobę, a czasami jest tak, że potrzebuje przyzwolenia ze strony bliskiej osoby, by mógł odejść.

Obecność kogoś bliskiego pomaga?

Czasami odnoszę wrażenie, że niektórzy wolą umierać sami. Ktoś czuwa przy bliskim dzień i noc, wychodzi na chwilę i w tym momencie pacjent odchodzi.

To zaskakujące. Bo przecież gdy się czegoś obawiamy, gdy czujemy się niepewnie, gdy jest nam trudno, to chcemy, żeby ktoś przy nas był, żeby potrzymał nas za rękę, przytulił…

Dlatego, gdy widzimy, że chory jest niespokojny, sami prosimy kogoś z bliskich, niekoniecznie rodzinę, żeby mu towarzyszył. To jest niezwykle ważne. Chory sobie drzemie, otwiera na chwilę oczy, widzi, że ktoś przy nim jest, więc znów spokojnie zasypia. Ma poczucie bezpieczeństwa. Wydawać się może, że pacjent nic nie słyszy, ale to nieprawda. Była taka sytuacja, pamiętam ją bardzo dobrze, kiedy chory był w naprawdę ciężkim stanie, a potem nagle z niewiadomych przyczyn jego stan uległ poprawie i on doskonale pamiętał, co się przy nim mówiło. Dlatego takie ważne jest, żeby mówić, że się kocha tę osobę, że się jej wybacza, jeżeli coś jest do wybaczenia, że wszystko się jakoś ułoży. Takie pozytywne nastawienie bardzo uspokaja pacjentów. Zwyczajne trzymanie za rękę czy zwilżenie ust to rzeczy absolutnie nie do przecenienia.

Zdarza się też – i nie są to jakieś odosobnione przypadki – że pacjenci jakby czekali na swoją ulubioną pielęgniarkę, przy której umierają, na dyżur jakiegoś lekarza czy inną wyczekiwaną przez siebie osobę. Może tak jest, że chory nie chce umierać przy kimś, kto mówił, że boi się śmierci.

A gdzie jest miejsce na cud?

Miejsce na cud jest zawsze. Chociaż w kontekście cudów myślę bardziej o cudach duchowych – spowiedzi po wielu latach, przyjęciu kapłana, wybaczeniu. Co do uzdrowienia fizycznego, to oczywiście też obserwujemy cuda, chociaż nie tak spektakularne, że ktoś ciężko chory został całkowicie wyleczony. Są jednak takie sytuacje, kiedy stan chorego, który był w dość kiepskiej formie, poprawia się. Dlatego rozmawiając z pacjentami, mówię: Z medycznego punktu widzenia sprawa wygląda tak i tak, ale… zawsze zostaje miejsce na coś nadprzyrodzonego, na co nie mamy żadnego wpływu.

Czy po tylu latach zdarza się pani płakać przy czyjejś śmierci?

Zazwyczaj nie płaczę, ale na pewno śmierć człowieka nie jest mi obojętna. Noszę w pamięci pacjentów, z którymi w jakiś szczególny sposób się związałam. Nie umiem się zdystansować, trudno mi wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Wierzę, że dopóki mam wątpliwości, dopóki rodzą się w moim sercu jakieś pytania, jest jakaś łza po chorym, to chyba dobrze. Bo jeżeli wszystko by wyschło, to zapewne musiałabym zmienić pracę.

Płakałam niedawno, gdy dowiedziałam się o przegranej walce z nowotworem chłopca, rówieśnika mojego syna…

Zadaję sobie czasem pytanie, dlaczego Pan Bóg dopuszcza taką śmierć?

I…?

…widocznie jest w tym jakiś plan, którego ja nie potrafię i nie odważę się oceniać. Dlatego modlę się za pacjentów, za tych, którzy się nimi opiekują, i za siebie, żeby mieć siłę – nie tylko taką fizyczną do pracy, ale też siłę ducha, która pozwoli mi trwać i nie zwątpić.

Czego najbardziej potrzebuje umierający człowiek?

Cicely Saunders, brytyjska lekarka uważana za twórczynię nowoczesnej opieki paliatywnej, mówiła, że wyleczyć można rzadko, uśmierzyć ból często, a wysłuchać zawsze. I to jest właśnie myśl, która towarzyszy naszej pracy w hospicjum.

Widziała pani kiedyś piękną śmierć?

Było kilka takich sytuacji, o których mogłabym powiedzieć, że ktoś pięknie umarł. Widać wówczas na twarzy takiej osoby delikatny uśmiech, pokój i radość.

Umie sobie pani wyobrazić, że jest takie wszechogarniające dobro i ciepło, które czeka na człowieka?

Ludzie o tym mówią, więc pewnie tak jest. Nie byłam nigdy świadkiem takiego powrotu, znam to wyłącznie z opowiadań – tych, którzy czegoś takiego doświadczyli, i tych, którzy towarzyszyli pacjentom.

Przypominam sobie natomiast inną sytuację, która bardzo mnie poruszyła i do dziś mam ją przed oczami, chociaż ona wcale nie była takim wszechogarniającym ciepłem… Opiekowałam się chorą – nie wiem, czy była niewierząca, czy nie praktykowała, w każdym razie wydaje się, że była dość daleko od Pana Boga. Bardzo cierpiała, dlatego dostawała dużo leków przeciwbólowych. Uznaliśmy w pewnej chwili, że dostała tych leków zbyt dużo, dlatego podaliśmy jej środki, które powodują odwrócenie działania opioidów. To, co się wtedy stało, było niewiarygodne. Kobieta zaczęła się rzucać w łóżku i krzyczeć z całych sił: Jezus jest! Jezus jest! Później nigdy nie wracała do tego przeżycia, ale to, czego byliśmy świadkami, wydawało się bardzo przekonujące. To trochę tak, jakby na naszych oczach działa się scena z Ewangelii o bogaczu i Łazarzu.

Zastanawiała się pani, co musiał czuć Jezus, gdy umierał?

Ja sobie w ogóle nie wyobrażam, jaki to musiał być ból. Sięgnęłam kiedyś po Jezusa z Nazarethu Romana Brandstaettera. Opis męki Pana Jezusa jest tak plastyczny, że aż niewiarygodny.

Kilka lat temu po raz pierwszy usłyszałam, na czym polega śmierć krzyżowa w sensie medycznym. Jednym z objawów jest duszenie się. Przypomniałam sobie wtedy pacjentów, którzy się duszą. Męka Chrystusa nabrała dla mnie zupełnie innego wymiaru… A w tym wszystkim niesamowita samotność – nie dość, że cierpiał fizycznie, to jeszcze w dodatku był sam jako człowiek, do tego znieważany. Inaczej dziś słucham opisu męki Pańskiej.

Czy śmierć jest dla pani nadal tajemnicą?

Tak, i to coraz większą. Przełomowym momentem była dla mnie śmierć pewnej osoby kilka lat temu. Siedziałam przy jej łóżku i tak z nią trwałam. Miałam poczucie misterium, jakiejś tajemnicy. Od tamtej chwili nasiliło się u mnie przekonanie, że śmierć to nie tylko fizyczne zakończenie życia, ale coś więcej, może początek czegoś innego. Na tym polega to misterium, ta tajemnica.

Wielki Piątek / Nie da się tego opowiedzieć
Ewa Bączyk

lekarz, absolwentka Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, specjalista neurologii i medycyny paliatywnej. Od 1990 roku pracuje na Oddziale Medycyny Paliatywnej Szpitala Klinicznego Przemienienia Pańskiego w Poznaniu....

Wielki Piątek / Nie da się tego opowiedzieć
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze