Dom Miłosierdzia w Koszalinie
fot. KS. WOJCIECH PARFIANOWICZ / FOTO GOŚĆ

Wielki Czwartek / Cuda w mieście milicjantów i wojskowych

Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Z Ewangelii św. Jana (J 13,13–15)

Wy Mnie nazywacie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem.

Koszalin to czerwone miasto, ale ani księdzu Radkowi, ani Panu Bogu to nie przeszkadza. W czerwonym mieście łatwiej o cud. Nawet diabeł wykrzyczał, że kto wejdzie do starego domu przy alei Monte Cassino, na wieki będzie naznaczony Bożym miłosierdziem.

***

Szefem domu jest Jezus. Do szefa można wejść z ulicy. Piękna, jasna, duża kaplica nigdy nie jest pusta. Drugi szef domu, ksiądz Radek, zarządził, że jeśli nikt nie adoruje Najświętszego Sakramentu, powinien to robić dyżurny. Dziś jest nim Marcin, który miał dosyć podróżowania po Polsce z wesołym miasteczkiem. – Rozłożyć, złożyć, wejść wysoko, nasmarować mechanizm – opowiada chłopak. – Nie było czasu zjeść, no i cały czas w drodze. A po robocie pracownicy wesołego miasteczka siadali do wódki. Codziennie. Miałem tego dosyć. Uciekłem.

Marcin pracował w wesołym miasteczku z tatą. Zostawił ojca i we wrześniu 2015 roku wrócił do Koszalina. Wynajął pokój i poczuł, że jest chory. Pięć, a może sześć lat temu odkrył, że bywa kimś innym. Nikomu o tym nie powiedział. Nie dopuszczał ojca do siebie.

Oszczędności topniały. Pani z pomocy społecznej podpowiedziała, żeby iść do Domu Miłosierdzia przy Monte Cassino. – Sam muszę dojść do tego, co mi jest – opowiada były pracownik wesołego miasteczka. – Kilka razy byłem u psychologa. Wybieram się do psychiatry. A później do szkoły. Chcę zdobyć jakiś zawód. To był błąd, że rzuciłem szkołę.

Rozmowę przerywa kobieta, która przyniosła reklamówkę ozdób choinkowych, chociaż idzie Wielkanoc. Różne rzeczy ludzie przynoszą. Najwięcej damskich ubrań, nowych, jeszcze z metką. Jedzenie niekoniecznie. Produkty z kończącym się terminem ważności przekazuje hipermarket. Zaprzyjaźniony cukiernik daje pączki i drożdżówki na drugie śniadanie. Ludzie przynoszą rzeczy, ale częściej problemy. Wtedy Marcin dzwoni po wolontariusza, który danego dnia odpowiada za cały dom.

Szef jest miłosierny, jednak zastępca szefa, ksiądz Radek – surowy. Pijani i odurzeni są wypraszani za drzwi, ale wiedzą, że mogą wrócić trzeźwi. Tylko w czasie mrozów nie wypraszał pijanych. Nauczył koszalińskich bezdomnych, że na obiad nie wejdą pod wpływem alkoholu. Żeby się tu dostać, trzeba przez trzy dni przychodzić do pracy. Wielu nie wytrzymuje tej próby. Praca to w Domu Miłosierdzia podstawa. – Serce naszego domu ma dwie komory – mówi wolontariuszka Monika, która zostawiła studia w Poznaniu i przyjechała na rok do Koszalina poświęcić się pomocy bliźnim. – Pierwszą komorą jest kaplica, a drugą jadalnia.

Dom wydaje sto siedemdziesiąt obiadów dziennie. Można przyjść z ulicy i zjeść za darmo. Druga komora serca z łatwością pomieści dwieście osób, a i trzysta wejdzie, jeśli byłaby taka potrzeba.

***

– Mieszkałem w Krakowie, robiłem doktorat, miałem szaloną grupę studentów – opowiada ksiądz doktor Radek Siwiński, drugi szef Domu Miłosierdzia. – Tak sobie siedzieliśmy i marzyliśmy o domu bez zmartwień i rachunków, i żeby cały czas spędzać z Jezusem.

Kilka dni później w czasie modlitwy ksiądz ujrzał dom. Pojechał do Koszalina i zobaczył ten dom przez okno samochodu. W oczy uderzał baner: Na sprzedaż. – Poleciałem do biskupa Edwarda Dajczaka i biskup od razu zapalił się do pomysłu – wspomina mój rozmówca. – Powiedział, że nasze instytucje są skostniałe, pracują do piętnastej. Potrzeba nam domu dla ludzi w potrzebie. Pozwolił na wszystko i kazał wrócić za miesiąc, abym opowiedział, co dalej.

Dalej była cisza. Piętrzyły się przeszkody. Domu nie dało się kupić. Szaleni studenci, przyjaciele księdza Radka, na kolanach szturmowali niebo. Biskup zasugerował, że można kupić inny dom. Ksiądz Radek zagotował się w środku. Pan Bóg pokazał konkretny dom, ale – jak się okazało – i Pan Bóg może zmienić zdanie. Ksiądz jechał aleją Monte Cassino, zatrzymał się na światłach i poczuł poruszenie serca. Na skrzyżowaniu stał wielki dom na sprzedaż, a może należałoby raczej powiedzieć: ruina na sprzedaż. – Podłogi strychu otulała warstwa kup i martwych gołębi, po których biegały szczury – mówi szef Domu Miłosierdzia. – Cena? Milion złotych. Stan zgromadzonych funduszy? Zero złotych. Biskup dał pisemne poręczenie i stał się pierwszy cud. Bank przyznał kredyt. Żeby zapłacić pierwszą ratę, sprzedaliśmy na złom stare kaloryfery. Później był drugi cud. Wszystkie koszalińskie wspólnoty chrześcijańskie przyszły pomóc oczyszczać ruinę. Dyrektorka więzienia skierowała do pracy brygadę więźniów. Połowa z nich to byli zawodowi budowlańcy. Nie wzięli za pracę złotówki. Czerwone miasto drgnęło.

Ludzie śmiali się z hasła: „Twoje dziesięć złotych buduje Dom Miłosierdzia”. Gadali, że za dychę nie zbuduje się nawet szopy na podwórzu. Gdy się udało dokończyć remont, gadali, że nie da się utrzymać domu, ale studenci z Krakowa wiedzieli, że skoro sto dwadzieścia lat funkcjonował i służył ludziom, to dlaczego nie miałby służyć kolejne sto dwadzieścia lat. W tym domu było przytulisko dla bezdomnych prowadzone przez protestanckie siostry zakonne, później szpital położniczy (stąd sympatia wielu koszalinian do tego miejsca), a jeszcze później sanatorium gruźlicze. Budynek kilka lat stał pusty, niszczał i taniał. Przez dziewięć lat z czterech i pół miliona staniał do miliona.

– Zaczęliśmy od urządzenia kaplicy – wspomina ksiądz Radosław. – Wystawiliśmy Pana Jezusa w środku rumowiska. Była nas czwórka. Zaprzyjaźnione małżeństwo, ja i pani Ilona, moja współpracowniczka. Powiedzieliśmy sobie, że każdy z nas będzie adorował Jezusa co sześć godzin. Nie musieliśmy, bo na adorację przychodzili ludzie z miasta.

Byłem świadkiem nocnego przyjęcia potrzebującego. Do domu przyjechało starsze małżeństwo. Przywieźli kucharza, który pracował w Anglii. Wrócił do Koszalina i pił. Starsi państwo zabrali go z ulicy, nakarmili i przywieźli do Domu Miłosierdzia. Z emigrantem rozmawiała wolontariuszka Ewelina, ale niestety był pod wpływem alkoholu i nie mógł zostać. Nikt nie wie, czy wróci rano, ale przynajmniej on wie, że może wrócić. Dostał nadzieję. Chodzi o to, by nie utwierdzać człowieka w jego alkoholizmie, narkomanii, bezdomności. Pomoc nadejdzie, ale to potrzebujący musi zrobić pierwszy krok.

***

Pielęgniarka Ewelina zostawiła pracę w Oddziale Ratunkowym szpitala im. Żeromskiego w Krakowie i na rok przyjechała pomagać księdzu Radkowi. Dom Miłosierdzia ma w sobie coś z SOR-u. Działa całą dobę. Nie wiadomo, kto stanie w drzwiach. To może być głodna matka z dzieckiem albo naćpany młodzian, którego trzeba odwieźć do szpitala psychiatrycznego. Najczęściej zdarzają się zrozpaczeni alkoholicy.

Pani Ewelina mówi, że prawdziwy SOR z filmowym SOR-em ma niewiele wspólnego. Na filmie nad chorym trzęsie się sztab ludzi w białych kitlach. W prawdziwym szpitalu brakuje personelu i nikt nie mówi „dziękuję”. – Parzy sobie człowiek kawę wieczorem i rano wylewa ją do zlewu – opowiada pielęgniarka. – Na początku chciałam dużo robić. Cały czas biegałam. Starsza koleżanka powiedziała mi, że muszę zacząć myśleć o sobie, zjeść coś i pójść zrobić siusiu, bo po kilku latach mordercze tempo pracy zemści się chorobą. Większość pielęgniarek ciągnie dwa etaty. Te mityczne czterysta złotych podwyżki to pic na wodę. Na rękę to tak naprawdę dwieście dwadzieścia złotych. Gdy idziesz na zwolnienie lekarskie, to nie zobaczysz tych pieniędzy.

Rozmowę z Eweliną przerywa dwóch – jak o sobie mówią – przystojniaków: Dropsik i Landryn. Domowe zgrywusy. Dropsik idzie dziś na rozmowę o pracę. Jest spawaczem. Liczy, że dostanie umowę. Z samą robotą nie ma problemu. Problem jest z etatem i ubezpieczeniem. A gdy lewemu pracownikowi na budowie urwie nogę, to szef wstecznie podpisuje papiery i policja się odczepia.

– Priorytetem na SOR-ze jest ratowanie życia. Przykro to powiedzieć, ale pampers musi poczekać.

– A jak jest tutaj? – pytam Ewelinę.

– Sama się sobie dziwię, że potrafię komuś coś kilka tysięcy razy tłumaczyć. Oprócz mnie jest tu jeszcze pielęgniarka Cecylia. Mamy pełne ręce roboty, ale podoba mi się, że ten dom to nie przechowalnia – wyleczysz zęby, podleczysz się, odpoczniesz, wyśpisz i wrócisz do picia. Dom Miłosierdzia to prawdziwy dom.

Ewelina za jakiś czas wróci do Krakowa. Będzie szukała posady pielęgniarki. Na razie pomaga księdzu Radkowi i oprowadza mnie po budynku. Pokazuje pokoje z łazienkami i aneksami kuchennymi. Podłogi korytarzy wyłożono pięknymi kaflami. Klatki schodowe są w trakcie wykańczania. Pokoje nie są numerowane jak w hotelu. Mają swoich patronów – świętych.

***

Sebastianowi było tak dobrze w Domu Miłosierdzia, że z niego uciekł. Zostawił kartkę, że się wyprowadza, ale wrócił po dwóch godzinach, bo dom przyciąga. Potem znów się wyprowadził i znów wrócił. Chciał się usamodzielnić, ale postanowił być samodzielny w Domu Miłosierdzia. Jest wolontariuszem. Do jego obowiązków należy dyżurowanie przy telefonie, wyrzucanie rano mieszkańców z łóżek i zaciąganie do pracy, pomoc przy przygotowywaniu obiadu dla ubogich. W międzyczasie chodzi do liceum ogólnokształcącego.

Mamę widział tylko raz, w sądzie. Miała twarz zaoraną wódką. Rodziców zastępczych może odwiedzać, ale nie może u nich mieszkać. Na miłość zawodowych rodziców czekały inne dzieci. Dostaje alimenty, zasiłek na kontynuowanie nauki i rodzinne z opieki społecznej. Najbardziej nie lubi uczyć się matematyki, a najbardziej lubi rozmowy z księdzem Radkiem. – Nie znałem nigdy takiego księdza – mówi Sebastian. – Słowo „miłosierdzie” pasuje do niego idealnie. Bardzo mi się podoba jego podejście do ludzi. Chcesz z nami zamieszkać? Popracuj trzy dni. Przez te trzy dni śpi się poza domem. Kto zapije, to wylatuje za drzwi albo do Brata Alberta.

– A na czym polegają twoje dyżury przy telefonie?

– Dzwonią ludzie z pytaniem, czy będzie msza święta, czy będzie ksiądz Radek w sobotę, kiedy jest spowiedź, kiedy można z kimś porozmawiać. Zapisujemy to wszystko w zeszycie i przekazujemy księdzu.

Sebastian dał szansę rodzicom biologicznym. Napisał do nich list. Mogli odpisać, zadzwonić. Wybrali alkohol.

***

Gosi znudziło się siedzenie w przychodni i rejestrowanie pacjentów. Zostawiła pracę i przyszła do Domu Miłosierdzia, żeby się nawrócić. Problem w tym, że mijają tygodnie, a ona niczego nie czuje. Czeka na nią gospodarstwo na wsi i decyzja, którą musi podjąć. Chciałaby ją podjąć z Panem Bogiem w sercu, ale w sercu jest pustka. Szoruje gary w kuchni, pomaga, jak może i ciągle się pyta, dlaczego tak długo to trwa. Dała sobie czas na nawrócenie, a nawrócenia ani widu, ani słychu.

– Może doświadcza pani pustyni jak Matka Teresa? – mówię zaczepnie.

Pani Gosia się śmieje. Kuchnię wypełnia ciepło garów z zupą. Trzeba ugotować osiemdziesiąt litrów. W kotle dryfują trzy kilogramy marchwi, trzy kilogramy selera, góra cebuli. Na koniec wsypią makaron. Szef kuchni ma na imię Arek. Rocznik 1988.

– Kucharz nie je tego, co gotuje. Dopiero gdy stąd wyjdę, to chce mi się jeść. 

– Ludziom smakuje?

– Dziś jest akurat ryż z jabłkami, więc nie wszyscy będą zadowoleni. Nie codziennie mamy mięso. Trudno, żebyśmy zawsze podawali schabowe. Najlepiej, gdy zrobimy gulasz z sosem. Pięć kilogramów gulaszu, dużo warzyw. Jedzą, aż im się uszy trzęsą.

Arek mieszkał w Domu Miłosierdzia rok. Później znalazł pracę w koszalińskich restauracjach. Wynajął stancję. W restauracjach w Koszalinie można zarobić nawet dwa i pół tysiąca, ale stoi się w kuchni dwanaście godzin. Odszedł. Teraz gotuje w Domu Miłosierdzia.

Naczynia myje pan Mirek, wolontariusz, mieszkaniec domu. Pracował w ośrodku poprawczym, był kierownikiem spółdzielni mieszkaniowej „Jutrzenka”, instruktorem harcerskim. Nie chciał mieszkać sam w wynajmowanym mieszkaniu, więc przyszedł do księdza Radka. W mieszkaniu córki nie ma dla niego miejsca, bo tam już mieszka żona, z którą się rozwiódł. – Wszystko przez teściową – mówi pan Mirek. – Wtrącała się, a żonie ciągłe mało było pieniędzy. Wór złotówek bym przyniósł, to by było mało. Mało, mało, mało, mało. Wszystkie prace brałem.

W wynajmowanym mieszkaniu zostało jeszcze kilka rzeczy, m.in. mundur ojca. Pan Mirek chce zawieźć mundur do muzeum w Kołobrzegu. Tata przeszedł od Lenino do Berlina. Mama przeżyła powstanie warszawskie. Dziadka rozstrzeliwali przy kościele na Woli na oczach mamy i babci. Jakoś tak strzelili, że nie zabili. Wyczołgał się spod trupów i doczołgał się do szpitala wolskiego. Masakrę w szpitalu przeżył jeden lekarz i to on uratował dziadka pana Mirka. Po wojnie lekarz napisał książkę i opisał człowieka, który pełzając, uciekał przed śmiercią. Zbigniew Woźniewski, Książka raportów lekarza dyżurnego.

***

Ksiądz Radek doświadczył wielu cudów. Chociażby cudu okiennego. Szła zima i okna Domu Miłosierdzia niemiłosiernie o tym przypominały. Wiało przez nie jak w Tatrach. Ksiądz wsiadł w samochód i ruszył trasą koszalińskich sklepów z oknami. Plan był prosty. W każdym punkcie wyżebrać jedno okno.

Za zakrętem stał drogowskaz do fabryczki okien. Wysiadł z samochodu i pomyślał: Matko Boża, może byś mi dała tu dwa okna? – Otwierają się drzwi – relacjonuje ksiądz Radek. – Wychodzi facet i pyta, w czym może pomóc. No to ja mu daję ulotkę i opowiadam o domu. A on mówi, że świetnie, że przychodzę, bo wczoraj oglądał w kablówce relację z poświęcenia Domu i postanowił nam wymienić wszystkie dwieście okien. Płakałem pod fabryczką jak dziecko.

Cud z piecem. – Taka dziewczyna zrobiła mi kobiecą scenę. Wykrzyczała, że zimy nie przetrwamy, że mieszka nas tu już trzydziestka. Poszedłem do kaplicy i mówię: Panie Jezu, to jest Twój dom.

Ksiądz wyszedł z kaplicy. I kolejna awantura. Współpracowniczka księdza wybuchła z pretensjami, że jakiś facet, który od tygodni dzwoni, domaga się spotkania, a ksiądz nie reaguje i jak to wygląda przed tym człowiekiem. Ksiądz Radek wziął adres i pojechał. To była hurtownia materiałów budowlanych. Właściciel dał instalację grzewczą, grzejniki, złączki i rurki miedziane. – Nauczyliśmy się, że gdy jest nóż na gardle, to cały dom klęka i modlimy się do konkretnego świętego. W czasie nowenny Bóg rozwiązuje wszystkie problemy. Mijają cztery lata od zakupu domu, a w maju chcemy skończyć wszystkie prace. Został strych i klatki schodowe. To wszystko kosztowało grubo ponad sześć milionów złotych.

Nie pomaga im żadna instytucja, ale dzięki temu czują się wolni. W domu mieszka sześćdziesiąt osób. Od dwóch miesięcy działa darmowa jadłodajnia. Do mieszkańców za darmo przychodzą lekarz, terapeuta, psycholog. W niedzielę ludzie z Koszalina nie mieszczą się w kaplicy. Dlatego zainstalowaliśmy kamerę. Można uczestniczyć we mszy za pośrednictwem strony internetowej. – To jedyna kamera w domu. Obiecaliśmy sobie, że nie będzie monitoringu – mówi ksiądz Radek.

I o wszystko troszczy się Szef. – Mam w szufladzie faktury na sześćdziesiąt tysięcy złotych. Wiem, że do końca miesiąca wszystkie będą zapłacone. Ale proszę nie myśleć, że to jest dom cudowny. To jest dom ludzi z problemami, którzy zrobili w życiu straszne rzeczy – dodaje ksiądz Radek.

Nikt nikogo nie pyta o wiarę. Nieważne, czy w drzwiach staje katolik, czy ateista. Otrzyma pomoc, ale najpierw musi popracować. Wielu ludzi odchodzi.

– Jestem przekonany, że połowa pieniędzy państwowych, ale i pieniędzy ludzi wierzących przeznaczanych na pomoc jest marnowana. Bo co to za potrzebujący, skoro nie opłaca mu się przed obiadem pozamiatać korytarza.

***

8 lutego 2015 roku Bartek skończył terapię dla alkoholików w Szczecinie i przyjechał do Domu Miłosierdzia. Kolega znalazł dom w internecie i powiedział: Może oni ci pomogą. – Ksiądz Radek rozmawiał ze mną minutę i powiedział, że mogę zostać – mówi Bartek. – Teraz wynajmuję mieszkanie, ale przychodzę do Domu. Mam tu dziewczynę. Młodziutka Iza uśmiecha się sympatycznie.

– Obiecywałem sobie, że nigdy nie będę pił, bo pił ojciec – opowiada Bartek. – Pierwszy raz napiłem się w wieku osiemnastu lat. W wieku dwudziestu siedmiu lat byłem alkoholikiem. Tak mi się chciało pić, że postanowiłem się powiesić. Kiedy się nie udało, w amoku ruszyłem przed siebie. Wyszedłem ze Złocieńca, bo tam mieszkałem, i szedłem bez opamiętania. Powtarzałem sobie, że nikt mnie kocha i nikomu nie jestem potrzebny. W takich sytuacjach diabeł jest prokuratorem.

Po trzech tygodniach chodzenia Pan Bóg, który pełnił funkcję adwokata, zaprowadził Bartka do szpitala psychiatrycznego w Koszalinie. Kończyło się ubezpieczenie i tylko dlatego zadzwonił do siostry. – Powiedziała, że rozmowa ze mną to jak rozmowa z duchem. Rodzina uznała, że nie żyję.

Najpierw była detoksykacja, później leczenie z depresji, a później terapia uzależnienia w Szczecinie i niezbyt optymistyczna wiadomość, że tylko co dziesiąty pacjent wytrwa w trzeźwości. Na razie Bartek nie pije. Bronią jest Bóg, który odebrał głód alkoholowy. Wódka nie nęci. Alkohol zobojętniał. – Nie ruszę tego, tak jakbym nie ruszył wody z kibla.

Iza trafiła do Domu Miłosierdzia po próbie samobójczej. Ma dziewiętnaście lat i nie chce mówić, co się działo w domu.

Bartek ma teraz przerwę w pracy. Zachorował na serce. Ma ataki częstoskurczu. Czeka na wyniki badań.

***

Najstarszym mieszkańcem domu jest pan Jerzy, rolnik, za młodu kinooperator w Mielnie. Mówią na niego „Dziadek”, ale się nie obraża. Jak ma młodzież do niego mówić? Jurek? Na wujka jest za stary. Na dziadka w sam raz.

Pan Jerzy jako jedyny mieszkaniec ma telewizor. Ksiądz Radek tydzień się zastanawiał, czy udzielić Dziadkowi dyspensy na posiadanie telewizora, ale pan Jerzy nie wyobrażał sobie życia bez „okna na świat”. Przychodzą do niego na mecze, a czasem na „Wiadomości”. Odsuwa szufladę pod łóżkiem i pokazuje zestaw leków na astmę i serce. Dawał sobie radę u siebie na wsi, ale z ostatnią fazą astmy lepiej żyć blisko szpitala. Pogotowie ma do Domu Miłosierdzia żabi skok. Na zakupy do sklepiku jeździ rowerem.              

– Kupiłem damkę za sto pięćdziesiąt złotych. Pieszo nie dojdę. Mam tu towarzystwo pań, które przysyła ksiądz Radek. To są kobiety z grupy modlitewnej. Kupię nóżkę kurczaczka, to sobie pojemy. Jedna pani narobi kotletów. Pojemy sobie i porozmawiamy.

Dziadek nie lubił księży, ale księdza Radka lubi. To pierwszy ksiądz, z którym rozmawiał po śmierci żony. Czternaście lat nie przekroczył progu kościoła. Dopiero tu się wyspowiadał. – Byłem obrażony na Boga, że mi żonę zabrał. Żona pana Jerzego chorowała na raka. Leżała w hospicjum. Na Wielkanoc miała dostać przepustkę. – Zabroniła mówić we wsi, że ją przywiozę. Chcieliśmy sobie razem posiedzieć. Pojechałem do niej do hospicjum zapytać, jakie ubrania przewieźć. Umarła mi na rękach. Prosiła o tlen, to jej podkręciłem maksymalnie. Za mało tego tlenu było. Udusiła się. Pytała mnie, jak to będzie pod tą ziemią ciemną i kogo ja sobie wezmę. Pielęgniarki już poszły, a ja krzyczałem jej do ucha. Ludzie cieszyli się świętami, a ja trumnę wybierałem. Wielkanocy bardzo nie lubię.

– A co pan sądzi o tych młodych ludziach, z którymi pan mieszka?

– Gdybym ja miał dwadzieścia lat, tobym tu nie siedział, ale rozumiem tych uzależnionych, z problemami. Muszą gdzieś nabrać sił.

Synowie nie odwiedzają pana Jurka. Nie mają czasu. Bardzo im przeszkadza ta nazwa. Dom Miłosierdzia. Tak jakby oni nie byli miłosierni.

***

Ksiądz Radek uważa, że to nie przypadek, że w Koszalinie – czerwonym mieście milicjantów i wojskowych – Bóg dał tyle cudów. Spodobało Mu się chyba, że w tym trudnym miejscu i w tych trudnych czasach ktoś Mu tak mocno zaufał. Ksiądz Radek mówi, że Dom Miłosierdzia to Arka Noego.

Wielki Czwartek / Cuda w mieście milicjantów i wojskowych
Piotr Świątkowski

urodzony w 1980 r. – autor słuchowisk i audycji historycznych w Radiu Poznań, dziennikarz Polskiego Radia w Poznaniu, współpracownik dominikańskiego miesięcznika „W drodze”, autor reportaży historycznych. W 2017 roku w Dom...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze