Więcej luzu
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Wielu rodziców traktuje dziecko jak inwestycję, z której chcą osiągnąć maksymalne zyski. Dlatego jeszcze przed jego narodzeniem są pełni wątpliwości: co jeść, jak spać, przykładać do brzucha głośniki z muzyką Mozarta czy nie.

„Zapraszam na niespieszną pogawędkę” – odpowiedział Carl Honoré, gdy poprosiłam go o udzielenie wywiadu, a maila zakończył pozdrowieniem: „Powoli”. W marcu, nakładem wydawnictwa Drzewo Babel ukazało się polskie tłumaczenie jego książki Pod presją o dzieciństwie nadmiernie kontrolowanym, zorganizowanym, nastawionym na szybki sukces. Książka, opublikowana po angielsku w 2008 roku, była szeroko komentowana, została przetłumaczona na 30 języków. Wielu czytelników zajrzało do niej po przeczytaniu wcześniejszego bestsellera Carla Honoré, zatytułowanego Pochwała powolności (In Praise of Slow), o tym, jak szkodliwy jest pośpiech i co można zrobić, żeby się od niego uwolnić. Pod presją to w dużej mierze kontynuacja Pochwały powolności. Zasada „daj czas innym i sobie” sprawdza się bowiem szczególnie w delikatnej materii rodzicielstwa i wychowania.

Jolanta Brózda-Wiśniewska: Skąd się wziął pomysł na napisanie książki Pod presją?

Carl Honoré: Z wywiadówki. Tak, to te chwile, kiedy my, rodzice, siedzimy spięci i czekamy, aż nauczyciel wypowie jakąś pochwałę pod adresem naszych dzieci. Nie wystarcza nam, że dziecko jest w czymś bardzo dobre. Uważamy, że trzeba to sformalizować, przekształcić w atrakcyjny rozdział w CV. Tamtego wieczoru na wywiadówce przekonałem się, że i ja wpadłem w tę pułapkę. Wypowiedziane przez nauczyciela słowa: „utalentowany artystycznie” podziałały na mnie jak płachta na byka. Zaraz po przyjściu do domu zacząłem szukać w internecie najlepszego kursu rysunku czy malarstwa dla syna. Zasypiałem z przekonaniem, że w sąsiednim pokoju śpi przyszły Picasso. A następnego dnia syn powiedział mi, że nie chce żadnego kursu, ale po prostu chce rysować. I dodał: „Dlaczego dorośli muszą się ciągle rządzić?”. To był jeden z tych momentów, kiedy można zobaczyć siebie z dystansu, w ostrym świetle. To, co ja ujrzałem, było paskudne. A przecież jestem autorem Pochwały powolności – o dawaniu sobie i innym czasu, o przyjmowaniu tego, co niesie życie. I to właśnie ja próbowałem zainstalować mojemu synowi przyspieszacz rozwoju artystycznego. Zdałem sobie wtedy sprawę, że straciłem jako rodzic. Myślę, że to właśnie się przytrafia współczesnym rodzicom: brak zaufania do własnych kompetencji.

Dlaczego tak się dzieje?

Wiele jest przyczyn. Jedna z nich to zglobalizowana gospodarka i znacznie większa konkurencja niż niegdyś. Trzeba więc dzieci do niej, do tej wojny, przygotować. Inna sprawa to kultura konsumpcjonizmu, która wywiera na nas presję, by wszystko było doskonałe. Jeśli wydasz odpowiednio duże pieniądze, przeczytasz najlepsze poradniki napisane przez wybitnych specjalistów od wychowania, wtedy będziesz mieć perfekcyjne dzieci.

Przyczyną są także zmiany demograficzne. Rodziny są mniejsze, rodzimy dzieci w późniejszym wieku. To zmienia dynamikę rodzicielstwa. Na przykład kobieta zostaje matką w wieku 39 lat i będzie to prawdopodobnie jej jedyny potomek. Wtedy bywa tak, że rodzice traktują dziecko jak inwestycję, z której chcą osiągnąć maksymalne zyski. Dlatego jeszcze przed jego urodzeniem są pełni wątpliwości: co jeść, jak spać, przykładać do brzucha głośniki z muzyką Mozarta czy nie.

Brzmi to okropnie.

Zgadzam się. Ale jeśli spojrzeć głębiej, rodzice rzeczywiście robią takie kalkulacje. Im mniej jest dzieci w rodzinie, tym więcej niepokoju o nie i tym trudniej rodzicom zrozumieć, że każde dziecko jest inne i każde dorasta na swój sposób.

Ta niepewność i obsesja kontroli zaczynają się jeszcze wcześniej. Mam na myśli sterowanie płodnością, manipulacje genetyczne. Możemy bardziej kontrolować czas poczęcia, coraz większą mamy władzę nad doborem genów dziecka. W wielu krajach można się w majestacie prawa pozbyć niechcianego dziecka przed jego narodzeniem. Zastanawiam się, co to nam mówi o kulturze rodzicielstwa.

Bardzo wiele. Kiedyś rodzenie dzieci było czymś, co się po prostu zdarzało. Dziś jest to wybór, co stwarza presję, by był on najlepszy, perfekcyjny. Żeby inwestycja się zwróciła.

Niebezpieczny jest moment, kiedy ulega się iluzji stuprocentowej kontroli nad życiem, nad dzieckiem.

Im więcej jest dzieci w rodzinie, tym lepiej rodzice zdają sobie sprawę z tego, że nie da się ich całkowicie kontrolować. Widzą wyraźnie, że pod jednym dachem, z tych samych rodziców, wyrastają zupełnie różne osoby. Przekonują się też, że nie każde ich zachowanie wobec dzieci zostawia w potomstwie trwały ślad. Ta świadomość jest uwalniająca.

Nasza kultura jest dotknięta szaleństwem kontroli, ale to nas unieszczęśliwia, bo jeśli możemy kontrolować, chcemy być w tym perfekcyjni, a ponieważ perfekcji nie da się osiągnąć, nigdy nie będziemy zadowoleni z wyników. I zaczniemy tracić pewność, co do swoich rodzicielskich umiejętności. Ostatecznym celem napisania książki była dla mnie chęć odzyskania tej pewności. Bo kiedy się ją traci, zaczyna się porównywanie, czy jestem jak ta czy tamta superrodzina. Zaczyna się wydawanie pieniędzy na drogie, markowe dżinsy dla syna czy córki. Wtedy już nie chodzi się z dzieckiem pograć w piłkę, ale szuka się szkółki piłkarskiej z drogim trenerem.
Chciałem, żebym ja przez pisanie książki, a inni – mam nadzieję – przez jej czytanie, zdobyli tę pewność. Żeby mogli powiedzieć: „Znam moje dziecko lepiej niż ktokolwiek na świecie, niż każdy guru od wychowania. Muszę tylko zajrzeć w siebie, w swoją rodzinę i znaleźć to, co najlepsze właśnie dla niej, a nie przejmować się tym, że dziecko sąsiadów osiąga sukcesy w piłce nożnej czy w grze na wiolonczeli”.

Żeby napisać książkę, odwiedził pan wiele krajów, ciekawe szkoły, przedszkola. Które z tych miejsc zrobiły na panu największe wrażenie?

Największe wrażenie zrobił na mnie Tajemniczy Ogród w Fife, w Szkocji. To przedszkole pod gołym niebem. Dzieci spędzają cały dzień na dworze i uczą się, jak sobie radzić z niebezpieczeństwami: z ogniskiem, trującymi grzybami czy brzydką pogodą. Dzieci tam rozkwitają. Są wysoko oceniane w szkołach, ponieważ potrafią spokojnie usiedzieć i się skupić. Wierzą w swoją zdolność uczenia się, są koleżeńskie. I są zdrowsze niż dzieci wychowywane w pomieszczeniach – rzadziej się przeziębiają i mniej cierpią na alergie.

Myślę też, że wiele możemy się nauczyć od Finów. Ich system edukacyjny jest przeciwieństwem systemów opartych na dużej presji. Fińskie dzieci idą do szkoły, gdy mają siedem lat. Dostają mniej zadań domowych i spędzają mniej czasu w szkole niż ich rówieśnicy gdziekolwiek na świecie. Zdają również o wiele mniej standaryzowanych egzaminów. A mimo to fińscy uczniowie osiągają najlepsze wyniki w międzynarodowych testach porównujących osiągnięcia dzieci w różnych krajach.
Byłem także pod wrażeniem przedszkoli w Reggio we Włoszech. Tam dziecko jest najważniejsze w procesie nauki, daje mu się czas i przestrzeń na uwolnienie wyobraźni. Rezultat to pewne siebie, ciekawe świata, szczęśliwe i zdrowe dzieci.

Czy takie podróże i długie rozmowy z ludźmi pomogły panu w „rodzicielskiej formacji”?

Nim usiadłem do pisania, czułem, że samo zbieranie materiałów zdjęło ze mnie dużo rodzicielskiego napięcia. Odzyskałem pewność siebie, przestałem się porównywać. Nie jestem perfekcyjny, popełniam błędy, ale teraz o wiele bardziej cieszę się z mojego ojcostwa. Wiem, że to nie jest dyscyplina olimpijska, wyścig do mety.

Moje dzieci bardzo dobrze sobie radzą. Po części dlatego, że mają przestrzeń, by być dziećmi, ale także dlatego, że kiedy rano wstają, nie czeka na nie długa lista zadań do wykonania. Mają dużo wolnego czasu.

Ciągle pan im czyta książki przed snem?

Teraz mniej, bo są bardziej zajęte i oczywiście same mogą czytać. Przeczytałem im całego „Harry’ego Pottera”, wszystkie siedem tomów, słowo po słowie. Było co czytać!

Wygląda to tak jakby pan…

…się popisywał? (śmiech)

Nie, nie o to mi chodzi. Pisał pan o tym, jak zainteresował się reklamą książek do przeczytania dziecku na dobranoc w 60 sekund. Chciał pan nawet je kupić jako remedium na długie, nudne czytanie dzieciom przed snem. Ale złapał się pan za głowę i pomyślał, że kultura pośpiechu zaprowadziła pana na manowce. Zatem książka sześćdziesięciosekundowa to byłaby jedna skrajność. Może druga skrajność to przeczytanie do poduszki całego „Harry’ego Pottera”?

Ale ja go czytałem bardzo wolno, całymi latami. Mieliśmy przy tym mnóstwo zabawy. Czytanie dzieciom na dobranoc było dla mnie kiedyś czynnością znienawidzoną, frustrującą. A później stało się czymś, na co się czeka cały dzień. Wszyscy wtedy szliśmy do dużego łóżka, zamykaliśmy drzwi, wyłączaliśmy telefony. Czasem przerywaliśmy czytanie na pogawędki, przytulanie. To był piękny czas. Oboje z żoną jesteśmy pisarzami, kochamy słowo. Nasze dzieci również. Inne rodziny mogą znaleźć dla siebie coś innego, co będzie ich równie dobrze bawiło. Czytanie jest dobre dla każdej rodziny, ale nie mam zamiaru być wyrocznią w takich sprawach. Nie ma uniwersalnej recepty. Dość już wyroczni i guru, sami wypracujmy to, co najlepsze dla naszych rodzin. A to się każdemu może udać.

Jak się ma talent artystyczny pańskiego syna?

Dalej bardzo dobrze rysuje, ale mniej się tym interesuje. Teraz bardziej pasjonuje go pisanie, słowo.

Nie jest panu choć trochę żal, że nadzieje na „przyszłego Picassa” na razie się nie spełniają?

Nie mam żalu. Syn miał siedem, osiem lat, kiedy nauczyciel nam powiedział, że ma talent do rysowania. I na pewno miał. Ale z talentami dzieci jest tak, że każde rozwija się we własnym tempie. Pięciolatek może wyglądać na geniusza piłki nożnej, a trzy lata później będzie się mieścił w średniej dla swojego wieku. Problem wielu rodziców polega na tym, że starają się wyławiać talenty jak najwcześniej i inwestować w nie jak najwięcej. W większości przypadków to się nie sprawdza. To strata czasu i – talentów. Przypuśćmy, że pięciolatek pięknie maluje i przez kolejne lata rodzice usiłują z niego zrobić przyszłego Goyę. A co z innymi talentami, które mogłyby się ujawnić w wieku sześciu, siedmiu lat?

W książce przedstawia pan wiele przykładów wychowywania pod presją. I to dobrze, bo wiadomo, o czym mowa. Na przykład kursy MBA w Chinach dla dzieci, które ledwo co wyszły z pieluch. Albo przypadek ojca, który groził prestiżowej uczelni sądem za to, że nie przyjęła jego syna na studia. Z drugiej strony daje pan wiele pozytywnych przykładów – na wychowanie, naukę, zabawę bez presji. I znów jest problem: rodzice mają tak ogromny wybór, że mogą się w nim pogubić.

To prawda, ktoś może podejść do sprawy zadaniowo i pomyśleć, że aby zdjąć z dzieci presję, musi zrobić… i tu cała lista spraw. To nie tak. Chciałem opisać przykłady błędnego, jak sądzę, podejścia do wychowania, żeby czytelnik sam mógł się w tym odnaleźć, tak jak ja się odnalazłem. Podałem też cały szereg pozytywnych przykładów. Można z nich wybierać, jak z bufetu. Ostatnią rzeczą, jaką chciałbym robić, to wypisywać recepty na udane rodzicielstwo. Wytworzyłoby to tylko nowy rodzaj presji.

Nasze dzieci zetkną się z konkurencją w życiu, czy tego chcemy, czy nie. Jak więc można je do tego przygotować? Czy dziecko, które wychodzi ze wspierającej, niewywierającej presji rodziny, poradzi sobie na głębokiej wodzie konkurencji?

Oczywiście nie da się uniknąć konkurencji, ale myślę, że w edukacji nie jest ona dobrym narzędziem, zwłaszcza we wczesnych latach. Dlatego warto poszukać szkoły, która konkurencję wprowadza powoli, a nie taką, która robi rankingi wśród czterolatków.

Najlepszą bazą do radzenia sobie z konkurencją jest kochająca się rodzina. Jeśli dziecko wzrasta w przekonaniu, że jest kochane za to, że jest, a nie za sukcesy, które odnosi, wtedy może sobie poradzić z porażką, z zajmowaniem drugiego miejsca.

Polski rząd wpadł niedawno na pomysł, żeby wszystkim siedmiolatkom podarować laptopy. Zbliżają się wybory…

To rzeczywiście brzmi jak polityczna obietnica. Kosztowałaby bardzo dużo pieniędzy, które na pewno można wydać z większym pożytkiem dla dzieci. Na przykład na stworzenie w miejscach publicznych przestrzeni do bezpiecznej zabawy.

Pokazuje to, jak politycy myślą o dzieciach: dać im drogi gadżet i to je uszczęśliwi.

Nie tylko politycy, taka jest nasza kultura. Zwykły plac zabaw – jakie to dobrodziejstwo dla zdrowia, sprawności fizycznej, rozwoju wyobraźni, nawiązywania kontaktów społecznych, czyli wszystkiego, co ważne dla społeczeństwa, dla przyszłego rozwoju gospodarki również. I o ile mniej potrzeba na to pieniędzy! Ale my nie: wolimy kupić drogi laptop czy serię DVD „Baby Einstein”. Nie ma żadnego dowodu na to, że z takich gadżetów hi-tech płyną pożytki edukacyjne dla dzieci. Seria „Baby Einstein” jest tego dobrym przykładem. Jej producent oferuje zwrot pieniędzy tym, którzy uwierzyli w ich działanie. Ale to od początku wyglądało niewiarygodnie. No bo jak? Sadzasz niemowlaka przed ekranem, a płyta robi z niego nowego Einsteina?

Podtytuł pana książki w polskiej wersji jest nieco inny niż w angielskiej. Brzmi: dajmy dzieciom święty spokój. Co według pana się składa na ten „święty spokój” dziecka?

Danie dziecku czasu i przestrzeni na odkrywanie świata na jego warunkach, w jego tempie. Staranie się o to, żeby dziecko było protagonistą własnego życia, a nie jego obserwatorem. Był taki dobry rysunek satyryczny w „New Yorkerze”. Rodzice zaglądają do kołyski i mama mówi: „Patrz, to przyszły prawnik”. Wielu rodziców nosi w sobie idealne obrazy swoich dzieci i zastanawia się, co zrobić, żeby dziecko do tego ideału doprowadzić. Napinają wszystkie mięśnie, wysilają mózg, poświęcą każdego funta czy euro. Wydaje mi się, że to zupełnie błędny sposób podejścia do rodzicielstwa. Dobry rodzic powie: „Jesteś moim dzieckiem, a ja twoim rodzicem. Wezmę cię za rękę i spróbuję ci pomóc odkryć, kim jesteś. Będę twoim przewodnikiem, będę cię dyscyplinować, ale ostatecznie to jest twoje życie. Chcę ci pomóc przeżyć je w pełni”. Rodzicielstwo to podróż odkrywców, a nie projekt do zrealizowania w określonym terminie.

Przypomina mi to scenę z filmu The Blind Side. Bogata kobieta sukcesu, matka zastępcza czarnoskórego chłopca – uzdolnionego sportowca, rozmawia z nim o decyzjach. On pyta: „A co powiesz, jeśli będę chciał smażyć hamburgery?”. Na to ona, z widocznym trudem, ale odważnie mówi: „To twoje życie, twoja decyzja”. Piękna scena.

Zgadzam się. Wielka jest presja na dostanie się na najlepszy uniwersytet. I co potem? Praca w londyńskim City albo trafienie na wąską listę prestiżowych zawodów takich jak lekarz, prawnik, bankier. To takie ograniczające, a przecież jest tyle sposobów na bycie sobą. Ostatecznie przecież rodzice chcą, żeby ich pociechy były szczęśliwe. A co się dzieje, jeśli po włożeniu tego wielkiego wysiłku, wydaniu fortuny, widzą, że dzieci popadają w depresję czy inne zaburzenia albo mają trudności w założeniu rodziny? Pewnie myślą, że nie warto było. Każdy na tym traci.

Problem polega pewnie na tym, że nasze oczekiwania wobec dzieci są w nas głęboko ukryte, nie zawsze nazwane, powiązane z naszymi niespełnionymi ambicjami. Rodziców czeka więc wielka praca nad sobą.

W książce Pochwała powolności napisałem, że życie w pośpiechu utrudnia introspekcję, zadawanie sobie najważniejszych pytań: kim jestem, jaki mam cel w życiu. Zamiast tego pytamy, jak zdążyć na następne spotkanie i gdzie położyliśmy kluczyki od samochodu. Rodzicielstwo, jeśli tylko na to pozwolimy, pomoże nam zwolnić tempo. Trzeba ten czas wykorzystać na refleksję nad tym, jak sami byliśmy wychowani, co możemy z tego dać dziecku, jakie są nasze uprzedzenia, poglądy, ambicje. To ciężka praca, ale warto ją wykonać.

Jednak niewiele osób tak myśli o rodzicielstwie. Dla niektórych ludzi narodziny dziecka to koniec świata. Kiedy koledzy z mojego biura, nieco młodsi ode mnie, rozmawiają o dzieciach, nie mówią, jak to wspaniale, że one się urodzą, jak to ich otworzy i wzbogaci. Nie, oni się martwią, jak przytyją, jak ucierpi ich kariera i wakacje. A narodzenie dziecka to taka wspaniała okazja, by się stać pełnym człowiekiem. 

Carl Honoré Pod presją. Dajmy dzieciom święty spokój. Drzewo Babel, 2011.

Więcej luzu
Carl Honoré

urodzony 29 grudnia 1967 r. w Szkocji – kanadyjski dziennikarz i publicysta, laureat wielu nagród. Urodził się w Szkocji, ale za swoje rodzinne miasto uważa Edmonton w Kanadzie. Studiował historię i italianistykę w Edynbur...

Więcej luzu
Jolanta Brózda-Wiśniewska

urodzona w 1974 r. – dziennikarka, publicystka, krytyk muzyczny, absolwentka Akademii Muzycznej w Poznaniu. W latach 2000-2008 dziennikarka działu kultury "Gazety Wyborczej" w Poznaniu. Publikowała także w "Uważam Rze", "...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze