Wiary się nie wstydzę…
fot. shannon ferguson / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Francis Spufford, Unapologetic. Why Christianity can still make surprising Emotional Sense, Faber and Faber, London 2012

Tak najkrócej można określić temat najnowszej książki Francisa Spufforda, absolwenta uniwersytetu w Cambridge, wytrawnego adepta pióra, akademickiego nauczyciela sztuki pisania, autora kilku pozycji z gatunku non-fiction oraz Red Plenty (Czerwony dostatek, Muza 2012), rzeczy o sowieckim tryumfalnym komunizmie wczesnych lat 60.

Zamierzam więcej o niej powiedzieć, gdyż w pełni zasługuje na uwagę, a najprawdopodobniej nieprędko, jeśli w ogóle, zostanie przetłumaczona na język polski. Jest do głębi brytyjska, niełatwa w warstwie językowej. Jest też mocno osadzona w realiach zachodnich, które polskie środowiska katolickie, niekoniecznie słusznie, uważają za dalekie i zupełnie nieprzystające do polskiej sytuacji. Mnie się jednak wydaje, że książka Spufforda przynosi bardzo ciekawe, miejscami ożywcze spojrzenie na sprawy wiary.

Jej tytuł wypełnia niemal całą okładkę: Unapologetic. Why Christianity can still make surprising Emotional Sense. Już w tytule autor odciął się od skojarzeń z klasyczną apologetyką, a jednocześnie kategorycznie stwierdził, że za swoje stanowisko (wiarę) przepraszać nikogo nie zamierza. W podtytule określa bliżej swoje zamierzenie. Jest to odpowiedź na hipotetyczne pytanie: dlaczego pomimo wszystko chrześcijaństwo wciąż ma zadziwiający sens z emocjonalnego punktu widzenia.

Poirytowany klimatem wytworzonym w ostatnim czasie przez tzw. czterech jeźdźców nowego ateizmu: Richarda Dawkinsa, Christophera Hitchensa, Daniela Dennetta i Sama Harrisa, którzy w wielu głośnych publikacjach dowodzili nie tylko bezsensu, ale wręcz wielkiej szkodliwości religii1 i konieczności uznania naukowego racjonalizmu za najwyższy i jedyny autorytet w kwestii przekonań – Francis Spufford daje interesującą replikę. Stwierdza, wyraźnie kierując tę uwagę do walczących pisarzy ateistów, że na temat religii nieco więcej mogą powiedzieć ludzie wierzący niż niewierzący.

 Z ateistami Spuffordnie zamierza walczyć w sposób „naukowy”. Nie uważa, aby można było udowodnić istnienie bądź nieistnienie Boga.Pomija więc teologiczne argumenty, a nawet ośmiela się podchodzić do nich krytycznie. Odpowiedź na pytanie, czy Bóg istnieje, jest sprawą wiary. Istnienie Boga nie ma związku z tym, czy w niego wierzymy, czy też nie. Nie potrzebujemy Boga do wytłumaczenia materialnych aspektów świata i – na tej samej zasadzie – żaden materialny aspekt nie może decydować o tym, czy Bóg istnieje. Osoba odrzucająca istnienie Boga – sugeruje Spufford – powinna się zastanowić, czy jej stanowisko nie wynika przypadkiem z emocjonalnego przekonania, a nie z tzw. naukowych względów.

Na wiarę Spufford postanawia spojrzeć od innej strony. Mieliśmy w historii chrześcijaństwa przykłady osobistych relacji o wierze, by wspomnieć najznamienitsze, jak choćby Wyznania św. Augustyna, Dzieje duszy św. Teresy z Lisieux czy Siedmiopiętrową górę Tomasza Mertona. Choć autor gdzieniegdzie przytacza wątki ze swojego życia, książka Spufforda nie jest autobiografią. Analogię ze wspomnianymi tekstami usprawiedliwia jednak właśnie ów głęboki, osobisty ton.

Z obserwacji religijnych poruszeń Spufford czyni metodę swojej książki. Nie ma tu jednak dychotomii – uczucia versus intelekt. Religijne emocje autor przepuszcza przez pryzmat logiki intelektu, a nawet więcej: niewątpliwej religijnej erudycji.

Książka jest więc obroną chrześcijańskich emocji, poruszeń umysłu – prawa do nich, ich racji bytu.

 „Dochodzę do poglądów, bo doznaję emocji, a nie odwrotnie”. Idee, dogmaty religijne są wtórne wobec odczuć. A dzisiejszy ateizm, któremu wydaje się, że wygrywa racjonalizmem, stara się nam wmówić, że uczucia religijne różnią się od pozostałych, są jakieś dziwaczne i należy się ich wstydzić, bo są niedojrzałe, żałosne. Spufford się z tym nie zgadza. Przecież wszyscy kochamy, marzymy, żywimy nadzieję, cieszymy się, złościmy, bolejemy, dziwimy, podziwiamy.Wiara w Boga w dużej mierze powiela schemat ludzkich związków – zauroczenie, wybór, zaufanie, wzrost zażyłości bądź zobojętnienie, momenty zwątpienia, wierność czy zdrady.

Grzech, wina i „coś nad nami”

Swój wywód Spufford rozpoczyna od spojrzenia na zło. Grzech kojarzy się dziś niemal wyłącznie z przyjemnością konsumpcji, folgowaniem sobie głównie w kwestii jedzenia i seksu. Spufford odrzuca to spłycenie i określa grzech inaczej, dosadniej i z większą przenikliwością. Grzech (i tym terminem w dalszych rozważaniach się posługuje) to „SdPS, czyli Skłonność do Paprania Spraw”, wśród których człowiek żyje. Do łamania, marnowania, niszczenia. Taką paskudną cechę mamy wszyscy bez wyjątku, ja i ty, nie tylko ktoś inny. Z owym destrukcyjnym działaniem człowieka powinno się w naturalny sposób wiązać poczucie winy. I wiązałoby się w znacznie większym stopniu, gdyby nie to, że w dzisiejszym świecie poczucie winy ma bardzo złą prasę. Tępione jest szczególnie za to, że zatruwa i mąci spokój psychiczny.

Owe winy bywają różne, ale nie ma ludzi niewinnych. Chrześcijaństwo to nie jest – przypomina Spufford i trudno się nie zgodzić, że zbyt często o tym zapominamy – zgromadzenie czystych, nieskazitelnych, przyzwoitych ludzi. Chrześcijaństwo to „ światowa liga winnych”. I właśnie ta świadomość powinna zaowocować większym, wzajemnym, międzyludzkim zrozumieniem. Powinna też dać nam impuls, abyśmy się rozejrzeli w poszukiwaniu kogoś, kto „wyrasta” ponad nas, kto mógłby nam pomóc. Już takie odczucie kieruje nas ku problemowi Boga. „Boga wszystkiego”, wedle określenia autora.

Odczucie to przybiera momentami głęboko poruszający charakter.

Spufford, jak tylu przed nim, zmaga się z niemożnością opisania stanu mistycznego, doświadczenia Bożej obecności. Najpierw transcendencję sugeruje mu wsłuchanie się w adagio koncertu na klarnet i orkiestrę Mozarta. Kiedy indziej autor medytuje w ciszy kościoła i doznaje poczucia światłości przybywającej z nieskończonej dali. „Jest to coś ulotnego, a jednocześnie podstawa. Jest to podmuch obecności, tak słaby jak mgiełka, a jednocześnie coś, co wydaje się fundamentem domu. To obecność, której może nie być, ale kiedy ją odczuwasz, może ona wzbudzić w tobie ufność, że jest coś, co wyprzedza wszystko, z nami włącznie, co jest pierwsze i ostatnie, najwyższe i najniższe, co istnieje bezwarunkowo. Do kogo możesz przyjść w potrzebie i wiesz, że zostało ci wybaczone. Coś, co lśni”. Coś przemożnego, a jednocześnie tak delikatnego, że nie będzie się tobie naprzykrzać, jeśli to „coś” zignorujesz.

Skazani na cierpienie

Cierpienie dotyka wszystkich, ale daleko tu do równości. Jednych dotyka bowiem znacznie bardziej niż innych. Także wśród chrześcijan, podobnie zresztą jak wśród ateistów, spotyka się ludzi „uprzywilejowanych”, zadowolonych z życia i wygodnych w swoich przekonaniach. Dla tych ostatnich Bóg jest mikromenedżerem, wierzą bowiem, że reaguje natychmiastową interwencją w najdrobniejszych kłopocikach ich życia. Spufford wyraża tu sceptycyzm, bo pojawia się zaraz problem – dlaczego Bóg fatygowałby się, żeby na zawołanie wyświadczać nam bardzo drobne przysługi, a nie pokwapił się, żeby zapobiec holocaustowi?

Nie wszystkich zadowala opcja zamykania oczu na okrucieństwa świata, dlatego chrześcijaństwo podchodzi do cierpienia poważnie. Spufford wymienia tezy chrześcijańskiej teodycei, ale żadna go w pełni nie przekonuje. Bo cierpienie „dla uszlachetnienia człowieka” nie wydaje się równomiernie czy proporcjonalnie rozdzielone. Nie zawsze cierpienie nas ulepsza.

Na hipotezę, że cierpimy, bo w planie Bożym cierpienie jest konieczne, Spufford odpowiada: Bóg miłości nie może traktować stworzeń instrumentalnie, bo byłoby to sprzeczne z zasadą miłości. Widzi pewien sens w tezie, że cierpienie jest wynikiem istnienia wolnej woli. Ale co w przypadku kataklizmów przyrody? A może świat nie jest taki, jakiego Bóg pragnął? Pytanie: „Dlaczego Bóg pozwala na cierpienie?”, przekształca się w pytanie: „Dlaczego Bóg godzi się na istnienie świata, który obfituje w cierpienie?”.

Autor dochodzi do wniosku, że nie możemy rozwiązać problemu cierpienia w świecie. Większość wierzących nawet nie próbuje. Wydaje się zbyt teoretyczny, podczas gdy tyle jest bieżących spraw do rozwiązania. Tajemnica pozostaje, możemy jedynie próbować radzić sobie z cierpieniem, które spada na nas i na innych. Nie ma wytłumaczenia, skutecznej pociechy dla kogoś, komu umiera dziecko. „Jedynym pocieszeniem, które pomoże chyba tylko w zniesieniu tego bólu – a jeśli okaże się on nie do zniesienia, sprawi, iż przynajmniej siebie nie znienawidzisz – jest pociecha, że Ktoś nas kocha. W okrutnym świecie potrzebujemy miłosnej pieśni, abyśmy mogli wytrzymać to, co wytrzymać musimy, a jeśli już nam się to uda, abyśmy sami mogli również kochać”.

Tak więc zamiast głosić, że Bóg jest w niebiosach i wszystko jest w porządku ze światem, mówimy, że chociaż świat nie jest w porządku, to przynajmniej Bóg jest w nim razem z nami. Nie mamy argumentu, który rozwiązuje problem okrutnego świata, ale mamy opowieść z Jezusem w roli głównej. Jak każda wielka historia, tak i ta daje asumpt wielu interpretacjom.

 Spufford wyznaje, że kiedy się modli, widzi twarz cierpiącego Jezusa. Połączenie natury boskiej z ludzką u Jezusa daje nam pomoc w strachu, nadzieję w kryzysie, pociechę w cierpieniu.

Jezus i Jego radykalna (ewangeliczna) nauka

Spufford odtwarza historię Jezusa (w rozdziale Mu poświęconym używa hebrajskiego imienia Jeszua), starannie dobierając słowa i zwroty, aby poprzez odejście od utartych, sztampowych i zbyt uładzonych sformułowań odświeżyć to wszystko, co już zbyt dobrze znamy i dlatego – bądźmy szczerzy – często nie robi to na nas większego wrażenia. Zwraca uwagę na ewangeliczne akcenty, prawdy, które z biegiem czasu ustąpiły innym, mniej ważnym.

Jezus wielokrotnie wytyka faryzeizm, zadowolenie z siebie. Na przykładzie robotników w winnicy ukazuje hojność Bożą, inną niż nasza mała ludzka sprawiedliwość, która byłaby ukontentowana, gdyby Boża łaskawość dotyczyła tylko ludzi sprawiedliwych, tzn. nas. Sprawom związanym z etyką seksualną poświęca w swoim nauczaniu zastanawiająco niewiele miejsca. Autor przypomina, że Jezus podkreślał troskę o jednego zagubionego człowieka. (Jakże często u nas dzieje się odwrotnie: „Zadowala nas jedna owca w owczarni, nie szukamy dziewięćdziesięciu dziewięciu błądzących na zewnątrz” – z bólem mówi już od dawna obecny papież). Jezus każe nam kochać szaleńczo, bez żadnych kalkulacji. To sprawia, że – w odróżnieniu od ortopraksji judaizmu i islamu – chrześcijaństwo stawia swoim wyznawcom wymagania w zasadzie niemożliwe. Pod tym względem jest religią wyjątkową. Rozdać swoje mienie uboższym, nie bronić się wobec agresora, kochać nieprzyjaciół. Gdybyśmy nawet wypełnili te szczytne ideały, ale kierowali się przy tym niewłaściwymi motywami, nie miałyby one wartości. I nie ma szczegółowych regułek, jak należy kochać, bo chrześcijaństwo nie jest religią legalistyczną.

Z upływem czasu

Mając w pamięci zarzuty ateistów wobec religii, Spufford odnosi się, w mniej lub bardziej bezpośredni sposób, do typowych argumentów współczesnej krytyki. Robi to umiejętnie i przekonująco. Z jednej strony nie bez sarkazmu demaskuje jej błędy lub nawet naiwność. Z drugiej wspomina o przeinaczaniu nauki Chrystusowej przez ludzi różnych Kościołów, trochę w myśl znanego klasycznego sformułowania „święty Kościół grzesznych ludzi”.

Autor Unapologetic ma sceptyczny stosunek do wyraźnie nadużywanego, jego zdaniem, szafowania obrazami nieba i piekła jako postrachem czy łatwą pociechą.Wyznaje, że jego samego przede wszystkim interesuje życie przed śmiercią. Fascynuje go myśl, że łaska Boża leczy konsekwencje złych czynów. („Łaska to przebaczenie, na które nie zasłużyliśmy”). Wytyka chrześcijanom niezrozumienie i niedocenianie znaczenia łaski, pojmowanie jej jako atutowej karty, mającej wybawiać nas z tarapatów. Zamiast tego należałoby natomiast dostrzec Bożą chęć naprawiania, przebaczania, usuwania win jako czegoś przeogromnego, „jako bezkresnego morza miłości, uderzającego nieustannie o brzeg naszej małej wysepki ostrożności i sprawiedliwości, stale zapraszającego nas, abyśmy spojrzeli dalej, zaczęli od początku. Ośmielili się żyć z szerszym gestem, bardziej śmiało i z większą wolnością”.

Widzi w historii chrześcijaństwa wielowiekowy silny nurt nienawiści do ciała, cierpiętnictwa – szczególnie w okresach „paniki na punkcie seksu”. Spufford nazywa tę wadę tendencją do „fałszywej interpretacji Bożej solidarności z ludzkim cierpieniem i robienia z niej pretekstu, alibi, kamuflażu”. Kolejnygrzech chrześcijaństwa polega na tym, że Kościół postrzega siebie „jako plemię cnotliwe”. Pojawia się Czarna Księga Wykluczenia i Nienawiści. Taki ekskluzywizm jest parodią chrześcijaństwa. Wymieniając grzechy chrześcijan, rozwija temat antysemityzmu.

Trudno się nie zgodzić z obserwacją autora, że Kościół zawsze będzie wciągnięty w skorumpowane mechanizmy danych czasów. Musi więc stać przy Tradycji, a jednocześnie powinien widzieć potrzebę zmian, nie dopuszczając do nadmiaru entuzjazmu wobec nich. Spufford rozróżnia dwa konserwatyzmy. Ten przez duże „K” ma solidną filozofię i program. Różni się on bardzo od tego przez małe „k”, będącego jedynie preferencją dla wszystkiego, co dawne, ustalone, związane z konkretnym miejscem i czasem. Tradycje przecież bywają różne. Konserwatyzm starego francuskiego wieśniaka jest inny niż konserwatyzm młodego Kalifornijczyka. Konserwatyzm przez małe „k” to „przywiązanie do tego, co było, kiedy uczyliśmy się świata”. Jest to ogromna niechęć wobec zmiany. Tymczasem chrześcijan obowiązuje konieczność porzucenia „poezji obyczaju” w imię tego, że trzeba ciągle znajdować nowe, adekwatne do sytuacji sposoby, żeby radykalnie kochać bliźniego i jemu służyć.

Chrześcijanie cenią swój Kościół, tłumaczy Spufford ateistom, bo uosabia on coś, czego nie może zniszczyć nasza SdPS, owa skłonność do paprania wszystkich spraw. Dla wierzących Kościół to nie tylko instytucja. To nie idealny, ale też nie bezsensowny wysiłek słabych w końcu ludzi, aby powielać bezgraniczną hojność Boga w świecie. Jest to w dosłownym sensie „ucieleśnienie ciała” Chrystusa. Kościół to odpowiedź na pytanie, gdzie jest Jezus, który opuścił świat. W Kościele Jego ręce to nasze ręce, kiedy staramy się przydać światu trochę dobroci.

Pełen ognia

Książka Spufforda, który usiłuje powiedzieć, czym jest dla niego wiara w tych trudnych dla religii czasach, kiedy gloryfikuje się nauki ścisłe, „wyrzucając za burtę poznania wszelką metaforę”, przyjęta została z dużym zainteresowaniem. Doczekała się omówień w liczących się pismach kulturotwórczych. Może, dlatego że jest tak inna, ma szansę nie utonąć w morzu pobożnego piśmiennictwa apologetycznego. Jest bowiem napisana z pasją. Cenne jest też to, że autor patrzy na historię chrześcijaństwa z gorącym sercem, ale i trzeźwo. Nie zamiata pod dywan ani nie broni tego, co na obronę nie zasługuje, ale też nie zgadza się na to, by negowano czy ignorowano liczne piękne karty religii, którą przyjął po latach ateizmu. Bez pompy, namaszczenia i gadulstwa przypomina to, co w chrześcijaństwie wyjątkowe, piękne i napawające nadzieją.

1 Chrześcijaństwo, co trzeba uczciwie powiedzieć, nie było jedynym przedmiotem potępienia ze strony tych autorów. Dennett, na przykład, szczegółowo rozpracowywał niebezpieczeństwo tzw. islamofaszyzmu po 11 września 2001 roku.

Wiary się nie wstydzę…
Joanna Petry Mroczkowska

dr nauk humanistycznych, tłumaczka, eseistka, krytyk literacki. W związku z pobytem w Stanach Zjednoczonych zajmuje się w ostatnich latach głównie tematyką dotyczącą kultury amerykańskiej oraz chrześcijańskiego feminizmu....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze