W ręce Ojca
fot. dan gold / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Śmierć w nieodłączny sposób wpisuje się w nasze życie. Wycięcie świadomości śmierci stanowi amputację części życia.

Anna Sosnowska: Boi się ojciec śmierci?

Jan Andrzej Kłoczowski OP: W pewnym sensie tak, ponieważ jestem człowiekiem, więc też i zwierzęciem, a strach to normalna reakcja na koniec pewnego etapu życia, biologicznego życia.

Ale człowiek to także istota duchowa.

Dlatego ten wymiar biologiczny jest u niego ściśle związany z wymiarem duchowym. Niezwykle cenię powiedzenie Gabriela Marcela, że śmierci boi się najbardziej ten, dla którego śmierć biologiczna będzie jego pierwszą śmiercią.

Jak rozumieć te słowa?

Śmierć została wpisana w życie człowieka na rozmaite sposoby – szczególnie mocno doświadczamy jej poprzez śmierć naszych najbliższych, ale także poprzez fenomen naszego własnego przemijania, które zawsze wiąże się z utratą kogoś i czegoś, jakiegoś wymiaru siebie. W tym sensie, na gruncie czysto filozoficznym, Heidegger mówił, że człowiek jest bytem-ku-śmierci.

Nikt dziś raczej nie ma ochoty tak właśnie o sobie myśleć.

Ponieważ jesteśmy zanurzeni w chwili bieżącej i ewentualnie otwarci na najprostsze oczekiwania, niesięgające daleko w przód. Fenomen przemijania i wpisane w to fakty śmierci staramy się usunąć z naszej pamięci, z naszej świadomości. A właściwie we wszystkich kulturach było obecne coś, co się nazywało ars moriendi – sztuka umierania.

Która współcześnie już chyba całkiem wyginęła?

Dużo dziś mówimy o sztuce umierania będącej przedmiotem zainteresowania lekarzy, szczególnie tych zajmujących się stanami terminalnymi.

Ale nam o inną sztukę umierania chodzi.

Tak, o sztukę obejmującą całego człowieka. Przypomina mi się obraz Hieronima Boscha „Śmierć skąpca”, przedstawiający dramat, jaki się rozgrywa wokół tego, który ma odejść – diabeł wyciąga spod łóżka wszystkie jego grzechy, ukradzione pieniądze, a anioł próbuje wyszarpnąć tę duszę i skierować ją do Chrystusa miłosiernego. Z kolei w krakowskim klasztorze bernardynów mamy obraz „Taniec śmierci”, na którym śmierć pląsa ze wszystkimi ludźmi, od dzieciątek poczynając, poprzez królów, biskupów, papieży – czyli pamiętaj, człowieku, kimkolwiek jesteś, że śmierć została wpisana w twoje życie.

Te obrazy są przerażające, straszne, więc trudno się dziwić, że – skoro nasz koniec ma tak wyglądać – nie chcemy o nim myśleć.

Tylko czy to jest oznaka strachu przed śmiercią, czy raczej przed życiem? Skoro śmierć w nieodłączny sposób wpisuje się w nasze życie, to wycięcie świadomości śmierci stanowi amputację części życia.

Co w ten sposób tracimy?

Jakąś głębię i odpowiedzialność za to, co czynimy. Tu wracamy do powiedzenia Marcela, że śmierć jest straszna dla tego, dla kogo jest pierwszą śmiercią. My musimy być bardziej świadomi naszego przemijania, kruchości, ale również i tego, co mówi nam na ten temat Ewangelia. Weźmy choćby słowa Jezusa o ziarnie, które może przynieść plon dopiero wtedy, kiedy obumrze (por. J 12,24).

Albo te: „Kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa” (Łk 9,24).

Święty Paweł podkreśla, że jeżeli umieramy z Chrystusem, to po to, żeby z Chrystusem żyć (por. Rz 6,8). Ten język jest obecny w fundamentalnych tekstach naszej wiary. A pytanie o śmierć jest jednym z najważniejszych pytań zadawanych przez człowieka – wykreślając je, nie wykreślamy przecież faktu śmierci, tylko zubożamy samych siebie. Perspektywę naszego końca warto spróbować przyjąć w duchu ubóstwa.

Czyli jak?

Uczynić siebie bezbronnym wobec tego, co nieuniknione.

Kiedyś ludziom przychodziło to łatwiej, ale bali się, że to nieuniknione ich zaskoczy. Dlatego modlili się: „Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie!”.

Tu dochodzimy do rozróżnienia śmierci jako końca i umierania jako procesu odchodzenia, którego wielu z nas się boi, bo często towarzyszy mu wielkie cierpienie. Współcześnie za sprawą medycyny wszystko się bardziej skomplikowało – żyjemy dłużej, ale i umieramy dłużej.

Dlatego dziś prosimy Boga raczej o tę nagłą śmierć, śmierć z zaskoczenia?

A kiedy ktoś w taki sposób odejdzie, mówimy: no, przynajmniej nie cierpiał.

Pokory uczy nas scena z Ogrójca: widzimy, że Jezus nie był bohaterem, który dumnie stawia czoła zbliżającej się śmierci. Bardzo lubię obraz angielskiego malarza Williama Blake’a „Agonia w ogrodzie”. Widzimy na nim Jezusa opadającego do tyłu i potężnego anioła, który Go podnosi. To nie jest jakiś aniołeczek z kieliszkiem (śmiech), ale prawdziwe uobecnienie umocnienia przychodzącego od Ojca.

Rozmawialiśmy wcześniej o tym, że różnego rodzaju straty i przemijanie przygotowują nas jakoś do odejścia, ale jednak są to sytuacje diametralnie różne od mojej własnej śmierci.

Oczywiście. Dlatego trzeba sobie przypomnieć o rozróżnieniu, którego nie bardzo jesteśmy świadomi, między problemem a tajemnicą. Problem to zagadnienie – lekarze zastanawiają się na przykład, który moment decyduje o śmierci człowieka. Natomiast tajemnica to jest coś, co mnie dotyka. Lekarz inaczej będzie mówił o śmierci na kongresie naukowym poświęconym tanatologii, a inaczej, kiedy sam śmiertelnie zachoruje. Można powiedzieć, że w obliczu śmierci kogoś bliskiego jakoś z nim współumieramy, więc i zbliżamy się do tej tajemnicy, jeżeli nie jesteśmy zupełnie zidiociali czy zmaterializowani.

Jednak dzieje się to ciągle tylko w wymiarze duchowym.

Ale naprawdę przygotowuje nas na naszą śmierć. Chrystus mówi przecież o tym, że musi w nas umrzeć stary człowiek, że nasz egocentryzm i wszystko, co sprzeciwia się miłości, musi zostać unicestwione. W tym sensie życie chrześcijańskie ma być procesem ciągłego umierania, które jednak nie jest końcem, a właśnie przekształceniem, metamorfozą.

Śmierć, ta ostateczna, to także „tylko” metamorfoza?

Tak.

Trudno w to uwierzyć, kiedy obserwujemy starzejące się i coraz bardziej zawodzące ciało. Ono raczej nam podpowiada, że człowiek się kończy, a nie przygotowuje na jakieś odrodzenie.

Myślę, że bardzo cenną diagnozę postawił Czesław Miłosz: nasza wyobraźnia religijna jest bezbronna, ponieważ obraz świata mocno się zmienił w stosunku do tego, którym posługiwali się autorzy biblijni. Ich świat był zamknięty, skończony, ziemia była na ziemi, niebo w niebie. A my dziś mówimy na przykład o czasoprzestrzeni czy latach świetlnych. Nasza wyobraźnia z trudem to ogarnia, więc nie ma się co dziwić, że tak dużym wyzwaniem jest dla niej rzeczywistość nieba czy duszy.

Czy istnieje jakaś analogia, która może nam pomóc chociaż trochę to wszystko zrozumieć?

Możemy sięgnąć po matematyczną metaforę, że gdybyśmy byli istotami żyjącymi tylko na płaszczyźnie, nie bardzo potrafilibyśmy sobie wyobrazić życie w trzech wymiarach, choć ono przecież istnieje. Przywołany już wcześniej Hieronim Bosch namalował taki malutki obrazek z duszami lecącymi do nieba w spirali światła, przenoszącej człowieka w zupełnie inny wymiar.

To brzmi jak scena z filmu science fiction.

Nie, bo science fiction to kicz, a to jest wielka poezja. Science fiction wie, co znajduje się po drugiej stronie, a Bosch tego nie namalował – widzimy u niego tylko światło, czyli tajemnicę. My ciągle operujemy kategoriami pojęciowo-problemowymi. A może warto spróbować przełożyć nasze życie i rozumienie go na świadomość tajemnicy – czegoś, czego nie mogę do końca przeniknąć umysłem, bo to jest większe ode mnie, ale w czym mogę uczestniczyć? Jedno z mądrzejszych powiedzeń na temat nieba mówi, że gdyby znalazł się w nim człowiek, który nigdy nie kochał, to nie wiedziałby, gdzie jest. I tu dochodzimy do stwierdzenia, że w gruncie rzeczy zawodzi nas nie tyle wyobraźnia, ile miłość. Jeśli kogoś kocham, to mam świadomość uczestniczenia w jego życiu, a to, kim on jest, jest też jakoś i moje. W takim języku szukałbym obrazów do opisania rzeczywistości nieba.

W języku miłości?

Tak. Proszę zwrócić uwagę na to, że tym językiem posługiwali się mistycy, którzy, jak zapewnia nas św. Paweł, nawet do siódmego nieba byli na tej ziemi wyniesieni.

Ale z ambon zamiast języka mistyków słyszymy raczej ten nieszczęsny „wieczny odpoczynek” – pewnie przez to określenie wydaje się nam, że w niebie musi wiać nudą.

Z tym wiąże się mój największy kryzys religijny. Jako chłopak byłem ministrantem i uczestniczyłem w tzw. Godzinach Świętych – to nabożeństwa odprawiane w czwartki przed pierwszym piątkiem miesiąca, które polegały na tym, że wychodziło się z księdzem, ksiądz wystawiał Najświętszy Sakrament, potem ja klęczałem na stopniu, a on na klęczniku i długo czytał coś, z czego ja zupełnie nic nie rozumiałem. Następnie śpiewało się: „Ile minut w godzinie, a godzin w wieczności…”. Wyobrażałem więc sobie, że w niebie przez całą wieczność będę musiał klęczeć na takim twardym stopniu. Pewnego dnia przyszedłem do domu i oznajmiłem, że rzucam ministranturę, na co mama się popłakała.

Ale wyjaśnił jej ojciec swoje motywy?

Tak, powiedziałem jej, że nie chcę być w niebie (śmiech). Zbyszek, mój brat, mnie na szczęście uratował, bo poradził mamie, by mnie zostawiła w spokoju, jeśli nie chce ze mnie zrobić ateisty. Przypomniałem sobie to wszystko po moich prymicjach (śmiech). Ale sprawa jest rzeczywiście bardzo poważna. Oprócz braku wyobraźni religijnej, oprócz tych ograniczeń, które narzuca nam język, mamy jeszcze w naszej kulturze do czynienia z procesem podmienienia znaczenia słów. Mówimy, że w niebie będziemy szczęśliwi, ale przecież dziś szczęście kojarzy się raczej z przyjemnością.

I z doznaniem.

Słyszymy: Be happy. A czy niebo polega na tym be happy? Nie! Niebo jest radością odkrycia. Ojciec Joachim Badeni OP porównywał je do sytuacji, kiedy wielkiemu uczonemu nagle coś się skojarzy, nagle widzi – przytoczmy podręcznikowy przykład – spadające jabłko.

Dobrze, ojcze, ale nawet najwspanialsza rzecz, najwspanialsze doświadczenie pomnożone przez wieczność zaczyna nas przerażać. To musi nam się kiedyś znudzić.

Wieczność kojarzy nam się z nieskończonym ciągiem czasu, podczas gdy, jak mądrze powiedział św. Tomasz z Akwinu, wieczność to nunc stans – zawsze teraz, jeden trwający błysk, czyli jakiś zupełnie inny wymiar istnienia. „Płaszczaki” jesteśmy, bardzo trudno nam to pojąć, dlatego lepiej zostawić modele przestrzenne, a odwoływać się do modeli międzyosobowej relacji.

Czyli znowu wracamy do języka mistyków. Jak mężczyzna będący szczęśliwym małżonkiem i ojcem ma się w takim razie odnaleźć w języku choćby św. Jana od Krzyża? Jak ma dzięki niemu odkryć „atrakcyjność” nieba, zbawienia?

Mam nadzieję, że niebo nie będzie atrakcyjne, bo atrakcyjność to tylko chwila przyjemności. Natomiast temu mężczyźnie tłumaczyłbym, że ta miłość go nie oszuka. Wszystko będzie trwało – piękna żona, udane dzieciątka i budowanie relacji. Bo już teraz nosimy w sobie, jak mówi liturgia, zadatek życia wiecznego. Kiedy żegnamy kogoś bliskiego, mamy nadzieję, że nic z tego, co w nim dobre, nie zginie – tu znowu wracamy do obrazu ziarna, które musi obumrzeć, by wydać obfity plon. Gdyby śmierć oznaczała koniec naszego istnienia, to zadawałaby kłam ludzkim pragnieniom, ludzkiemu życiu i ludzkim wartościom.

Ale nasze pogrzeby to celebracje pełne smutku.

Byłem jakiś czas temu na pogrzebie nienarodzonego, ale już dość dużego dziecka. Jego rodzice rozdali wszystkim baloniki. Kiedy padło ostatnie „amen”, powiedzieli: a teraz wypuśćcie te balony, żeby miał się czym bawić w niebie. Może to i naiwne, ale było coś bardzo chrześcijańskiego w tej naiwności, bo powinniśmy raczej kierować nasze myśli w stronę nieba, a tymczasem koncentrujemy się na sypaniu ziemi.

Wspomniał ojciec o nadziei. Ona chyba mocno łączy się z umieraniem?

Tu dochodzimy do fundamentalnego pytania: komu ja wierzę? Czy wierzę Zmartwychwstałemu? Zresztą, nadzieję ma każdy, tylko czasami ta nadzieja jest beznadziejna.

W jakim sensie?

Samo pytanie o to, czy istnieje coś takiego jak życie wieczne, wskazuje, że nie mieścimy się w tym życiu i możemy uważać, że ono nas po prostu oszukało. Ale ja wierzę, że życie, które mam od Boga, nie oszukuje mnie i że mogę mu zawierzyć.

Chrześcijanie nie są chyba dziś w świecie czytelnym znakiem nadziei życia wiecznego?

Na pewno wielu ludzi jest takim znakiem, tyle że środki masowego rażenia, czyli przekazu, nie zwracają na nich uwagi, bo to takie mało medialne.

Ojciec wyobraża sobie czasem moment własnej śmierci?

Tak, w chwilach modlitwy. Ale też i pytam: co ja jeszcze przechowuję za pazuchą na wszelki wypadek, ile jeszcze we mnie tego kurczowego trzymania się życia? To niepokój o to, co we mnie do tej pory niewyczyszczone. Śmierć jest oddaniem się do końca, a my zawsze coś chomikujemy.

A ćwiczy ojciec dialog z Bogiem na okoliczność spotkania z Nim twarzą w twarz? Ja, wyobrażając sobie tę chwilę, powtarzam na zmianę „Jezu, ufam Tobie” i „W ręce TWOJE, Panie, powierzam ducha mojego”. Bo wie ojciec, jakby nagle i niespodziewanie…

Tak, też mam swoją mantrę. Świadomość bliskości śmierci jest we mnie bardzo mocna. Kiedy kilka lat temu poważnie zachorowałem i różnie ta historia mogła się skończyć, byłem jakoś spokojny i mówiłem: Jeśli już nie jestem Ci tutaj potrzebny, to proszę bardzo… Może dlatego, że czułem, że to jeszcze nie ten moment? (śmiech)

Perspektywa śmierci to także perspektywa sądu. Kiedyś usłyszałam zdanie: Bóg miłosierdzie okazuje nam za życia, a potem jesteśmy skazani już tylko na Jego sprawiedliwość.

Ja kwestię sprawiedliwości i miłosierdzia porządkuję sobie w ten sposób: sprawiedliwość będzie sądzić moje czyny, a miłosierdzie będzie sądziło mnie jako osobę. O żadnym człowieku nie można powiedzieć: jesteś zły, można natomiast powiedzieć: zrobiłeś bardzo złą rzecz. Proszę zauważyć, że w pewnym sensie człowiek właściwie zawsze utożsamia się z dobrem, bo zło – by go skusić – musi wystąpić przynajmniej pod pozorem dobra.

No tak, kłamię, żeby kogoś nie zranić, kradnę, żeby zapewnić sobie lepszy byt, biję dziecko, żeby wyszło na ludzi.

Błąd człowieka polega na tym, że nie potrafido końca rozeznać, co jest rzeczywiście dobre. Miłosierdzie odwołuje się do tych pokładów dobra złożonych w człowieku przez Boga, chociaż w większym czy mniejszym stopniu zmarnowanych. Już Rzymianie mówili, że gdyby sprawiedliwość była tylko sprawiedliwością, to byłaby w gruncie rzeczy niesprawiedliwością.

Jak ojciec sobie wyobraża niebo?

Jako pełne rozwinięcie wszystkich naszych potencjalności – dobra, piękna i szeregu innych.

Będziemy tam jeszcze czegoś pragnąć?

Będziemy przy źródle, więc pragnienie będzie jednocześnie spełnieniem.

Kościół uczy, że w niebie osiągniemy pełnię zbawienia. To bardzo abstrakcyjne dla nas pojęcie. Czym właściwie ono jest?

Zbawienie to ostateczne spełnienie się człowieka. Ale spełnienie polegające nie na wyogromnieniu własnego egoizmu i własnego ego. Chodzi tu o spełnienie się w relacji z Tym, który jest miłością, gdzie rozkwitają wszystkie inne potencjalności złożone w człowieku. Simone Weil powiedziała: „Pragnienie jest dowodem na istnienie wody”. A my przecież całe życie pragniemy spełnienia i ja wierzę, że to pragnienie mnie nie oszukuje.

Ojciec przygotowuje się świadomie do swojej śmierci?

Wow! To jest pytanie jak cios w splot słoneczny (śmiech).

Proszę wybaczyć.

Od tego pani jest.

Czasami, kiedy budzę się w nocy i nie mogę zasnąć, próbuję się modlić i myślę, jak to będzie z tym ostatecznym zaśnięciem, czy ono będzie obudzeniem i co to znaczy. Pierwszy raz zorientowałem się, że jestem w podeszłym wieku, kiedy rozejrzałem się i zadałem sobie pytanie: dlaczego ci wszyscy ludzie tak szybko chodzą. Innym razem składam po mszy albę, a jeden z braci do mnie podchodzi i mówi: „To ja ojcu pomogę”. Albo dziewczyna w tramwaju ustępuje mi miejsca: „Niech pan sobie spocznie”. Opowiadam to żartem, ale w takich sytuacjach człowiek łapie się na tym, że coś się kończy, że jego możliwości się kurczą. Dlatego zadaję sobie pytanie, czy jest to równoważone wchodzeniem w głąb? Andrzej Mleczko namalował kiedyś taki obrazek: dwóch mężczyzn przygląda się wiszącemu na skale starszemu człowiekowi i mówią: „Świetnie się trzyma jak na swój wiek” (śmiech). Więc z jednej strony jest ta pokusa trzymania się, żeby nie odpaść od skały, ale z drugiej strony jest świadomość, że przyjedzie taki moment, kiedy ręce zdrętwieją i w końcu się od niej odpadnie. I teraz pytanie, czy ja spadnę w przepaść, czy ogarną mnie ręce Ojca: te z obrazu Rembrandta „Powrót syna marnotrawnego” – jedna ojcowska, druga macierzyńska.

W ręce Ojca
Jan Andrzej Kłoczowski OP

urodzony 5 lipca 1937 r. w Warszawie – dominikanin, teolog, profesor filozofii, publicysta, rekolekcjonista, duszpasterz akademicki, mistrz świętej teologii, jeden z trzech ojców założycieli miesięcznika „W drodze”, był także duchowym opiekunem środowisk opozycyjnych....

W ręce Ojca
Anna Sosnowska

urodzona w 1979 r. – absolwentka studiów dziennikarsko-teologicznych na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie Współpracowała z kanałem Religia.tv, gdzie prowadziła programy „Kulturoskop” oraz „Motywacja...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze