W ośrodku wypoczynkowym na Mierzei Wiślanej czas się zatrzymał. Dostałam klucz do zaułka osłoniętego od wichrów współczesności. Mogę się pobawić w chowanego. Ukrywam się przed teraźniejszością, której mam za dużo na głowie. A także przed coraz częściej nawiedzającym mnie uczuciem, że aktualne umeblowanie świata mi nie pasuje. Lub że to ja nie pasuję do niego. Tu, za niedzisiejszym parawanem, przykucam z dziecięcą nadzieją, że nikt mnie nie znajdzie.
Między dwupiętrowymi domami wczasowymi Alga, Bryza i Koral, których balkony wychodzą na południową stronę, rosną wysokie sosny. A pośród nich łagodnie wiją się ścieżki. Suną nimi – w stronę morza lub do głównego pawilonu, gdzie czeka bar – małżeństwa z wieloletnim stażem, trzymające się za ręce. Stroje wygodne, bawełniano-flanelowe, wyprasowane. Nie mijają się bez słowa, w granicach ośrodka obowiązuje dawna etykieta. Uprzejme „dzień dobry”, rozmówki o znalezionych rano bursztynach, o zapiaszczonych psich łapach i o wyższości antrykotu z ananasem nad pieczonym udkiem kurczęcia, a to one były dziś do wyboru na obiad. Na posiłki chodzi się wspólnie, pora wyraźnie wyznaczona. Piętrzą się stosy naleśników z dżemem, parówki kąpią się we wrzątku, przesmażony makaron z kiełbasą z wczorajszej kolacji czeka na amatorów kuchni ekonomicznej.
W ośrodku starsi bywalcy nadają ton, reszta się dostosowuje. Atmosfera neutralna, etykieta niewyszukana. W kolejce do
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń