W Klewkach po staremu
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

W zasadzie to było dość zabawne: to całe obawianie się, że i nas dopadnie Al-Kaida i będziemy pełnoprawną częścią zachodniego świata, bo nie tylko zjadamy snickersy, ale też mamy własne zamachy.

Niektórzy mają skłonność do przeżywania wydarzeń na świecie jak kolejnego seansu z Bondem. Wyobrażają sobie potem, że w każdej chwili mogą wyjść z kina i znaleźć się w innej, spokojniejszej rzeczywistości.

Dobrze pamiętam 11 września. Pamiętam obrazy, wzburzenie. Pamiętam, jak ludzie nienawykli do wydawania sądów kategorycznych i poddawania się moralnym uniesieniom, ci wszyscy stonowani intelektualiści, którzy wszystko potrafią skwitować ironicznym uśmiechem, żartem, zdystansowaną uwagą – jak oni wszyscy mówili, że teraz już nic nie będzie takie jak dawniej, że świat się zmieni nie do poznania.

Jedną z tych osób był zaprzyjaźniony i ceniony przeze mnie filozof transcendentalny. Próbowałem znaleźć jego tekst z tamtego czasu, ale bezskutecznie. Nieważne. Kiedy słyszałem słowa o nowym świecie, które wypowiadał ten wierny czytelnik Kanta i Hegla, to przypominało mi się zdanie filozofa z Jeny, który przywitał Napoleona wkraczającego do jego miasta: „Oto rozum na koniu”. Za pomocą tej anegdoty o Heglu można wyjaśnić wiele postaw tamtego czasu sprzed dziesięciu lat, ale także innych wydarzeń, które wyróżniają się tym, że człowiek tuż po nich nie potrafi powiedzieć jeszcze nic mądrego, bo wszystko tak naprawdę się jeszcze dzieje. Nawet jeśli w sensie fizycznym jest już po wszystkim, a nad miejscem katastrofy unosi się tylko pył i dym, to jednak samo wydarzenie trwa jako teraźniejsze. Rezonans, który powstaje w jego wyniku, jest tak silny, że mamy wrażenie, iż pozostajemy jeszcze w jego centrum i uznajemy, że najlepszy sposób mówienia o nim ujęty jest w czas teraźniejszy.

Cóż jednak z tego, że to czas teraźniejszy, skoro w tę formę nie ma czego włożyć. Oprócz kilku zdań w suchy sposób relacjonujących to, co się stało, trudno jest powiedzieć cokolwiek więcej. A w czasie szczególnym program informacyjny trwa 24 godziny na dobę. Potrzebna jest zatem jakaś nawijka. Nawijkę realizuje się wtedy na dwa sposoby. Mówi się więc o wartości milczenia w takich sytuacjach. O milczeniu można mówić długo. Kiedy jednak temat milczenia się skończy, trzeba przejść do nawijania o tym rozumie na koniu, czyli że historia doszła dziś do jakiegoś punktu, ten punkt jest graniczny, taki Rubikon, który właśnie przekraczamy; punkt, od którego nie ma odwrotu. I teraz wszystko będzie inne – nieważne, czy lepsze, czy gorsze, ważne, że konieczne. Od tego momentu obowiązuje historyczna konieczność.

Taka nawijka jest oczywiście bzdurna i niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Jest połączeniem reakcji obronnej na nieznane i intelektualnej pozy, która wymusza gadanie, gadanie i gadanie. Panuje też przeświadczenie, że moment szczególny wymaga słów specjalnie uroczystych, intonacji podniosłej, ale spokojnej i tego nastroju rozgadanego zadumania. I to wcale nie jest najgorsze, bo po kilku dniach następuje spuszczenie ze smyczy ekspertów. Ci chodzą i węszą, po czym zaczynają swoje warczenie, które stopniowo przeradza się w ujadanie. Ujadają. Każdy, byle głośniej. Ze słów ekspertów wyłania się obraz przyszłości najczęściej dość ponurej. Ów rozum na koniu staje się coraz wyraźniejszy i bardziej konkretny.

Co na to sowa Minerwy?

W tamtych dniach po 11 września eksperci wieszczyli koniec demokracji w postaci nam znanej, ograniczenie swobód obywatelskich. Początek nowego świata, nad którym ciąży nieustanny strach przed zamachami. Po części mieli rację, zwiększono ochronę na lotniskach, na imigrantów patrzy się z większą niż dawniej podejrzliwością – są już nie tylko tymi, którzy zabierają miejsca pracy, teraz także traktuje się ich jako potencjalnych terrorystów. Przede wszystkim zaś Afganistan, w pewnym sensie też Irak. Gdyby nie było zamachów 11 września, prawdopodobnie (ale nie dawajmy sobie za to ucinać głowy) mielibyśmy co najmniej o dwie wojny w historii mniej. Być może inaczej wyglądałaby gospodarka Stanów Zjednoczonych, inne byłoby położenie geopolityczne wielu krajów.

Wypowiadając się ex post, trzeba być równie ostrożnym jak wtedy, gdy próbuje się komentować na gorąco. Jeśli przeżycie wydarzenia w czasie teraźniejszym zilustrowaliśmy za pomocą zdania o rozumie na koniu, to do komentowania ex post użyjmy innego zdania Hegla. Tego, w którym jest mowa o sowie Minerwy, która wylatuje o zmierzchu. Zdanie, o którym zapominali często rewolucjoniści i wszelcy propagatorzy materializmu dialektycznego. Hegel uczył ostrożności w wieszczeniu i przenoszeniu na przyszłe wydarzenia rozumowania dialektycznego. Dobrze zrozumieć możemy tylko to, co się już dokonało. Doświadczenie wskazuje jednak, że i wydarzenia przeszłe są trudne do zrozumienia.

Myląca tu może być heglowska historia o człowieku, który chciał spalić chatę sąsiada. Ogień zajął nie tylko wrogi dom, ale przeniósł się na całą wieś, w tym na chatę podpalacza. Ta historia miała pokazywać, w jakim stopniu ludzkie sprawstwo wymyka się spod kontroli i otrzymuje własne życie. Nasza wiedza o przyszłości jako przewidywanie następstw działań, ale przede wszystkim jednostkowa intencja – to wszystko jest bardzo ograniczone. Wszelako ograniczona jest także nasza zdolność do wyczerpującej interpretacji tego procesu, który się już dokonał. Zwłaszcza że – w przeciwieństwie do dość prostej historyjki o podpalaczu – w odniesieniu do takich spraw, jak następstwa 11 września, mamy do czynienia nie tylko z prostymi zjawiskami fizycznymi i nie tylko z ludzkim sprawstwem, ale przede wszystkim ze zmianami ideologicznym – zmienia się stosunek do jednostki w państwie, przemianie ulega także światowa geopolityka, powstają wreszcie nowe wzorce interpretowania katastrof.

Dość ciekawy i symptomatyczny jest tu tekst Karla Schlögela o Ground Zero jako miejscu i jego powiązaniu z rozumieniem miejsca w ogóle. Mamy tu wszystko, m.in. opisane wcześniej pustosłowie tej mowy milczenia i wyjątkowości: „Ground Zero to punkt, w odniesieniu do którego na nowo wymierza się świat, w którym żyjemy”. To zdanie po 10 latach wydaje się już sztuczne, na wyrost, pretensjonalno-pensjonarskie. Jest tam też mowa o kapitalizmie, o kontroli, o symbolice lotu i innych sprawach, które zapewne mogą porwać wrażliwą duszę. Jest tam też jednak konkret i to konkret geopolityczny.

Seans z Bondem

„Może to więcej niż tylko przypadek, że pierwsza wojna XXI wieku powróciła tam, gdzie prawie dokładnie sto lat wcześniej brytyjski oficer i geograf Sir Halford Mackinder upatrywał »steru historii świata«: do »Heartland«, krainy, która miała leżeć w Azji Środkowej i której podbój miał decydować o zdobyciu całego globu”. Tak, to zdecydowanie jest konkret i prawdopodobnie najważniejsze przesunięcie, które dokonało się po zamachu na WTC. Jeśli atak na Afganistan dokonał się jako skutek zamachów (a, jak wspomnieliśmy, trudno przesądzić, czy i bez tego wydarzenia się mógł dokonać), to tym samym wydarzenia 11 września zmieniły punkt ciężkości w polityce mocarstw. Nastąpiła chociażby marginalizacja problemu rosyjskiego i zmniejszenie zainteresowania Ameryki Europą Środkową i Wschodnią. I tu paradoks: w ataku na Afganistan Polska upatrywała swojej szansy. Udział w tej operacji ramię w ramię z najpotężniejszymi sojusznikami miał umocnić pozycję naszego kraju. W istocie jednak polscy żołnierze wzięli udział w operacji, której skutkiem ubocznym jest osłabienie Polski. Prawdopodobnie bez udziału w tej operacji marginalizacja byłaby jeszcze większa, więc dobrze, że nasze siły zbrojne się zaangażowały. Powinniśmy się jednak pozbyć złudzeń, że oto wstąpiliśmy na stopnie prowadzące do Panteonu.

Innych skutków – oprócz może jeszcze anegdotycznych Talibów w Klewkach i nieco poważniejszych więzień CIA na terenie Polski – nie odczuliśmy. To wszystko spłynęło po nas jak po kaczce. Przeciw udziałowi w operacji militarnej protestowali nieliczni pacyfiści. Niektórzy eksperci zwracali też uwagę na to, że powinniśmy bardziej skupić się na budowaniu armii obronnej w kraju, a nie inwestować większość środków w korpusy ekspedycyjne. Ale to tylko margines debaty, bo na poważnie ani 11 września, ani temat wojenny nie pojawiły się w polskiej debacie publicznej. To temat obecny w sensie informacyjnym, natomiast zupełnie pomijany jako przedmiot kontrowersji. Jeśli coś pozostanie na dłużej, to być może ta łatwość w traktowaniu zagranicznych ekspedycji wojskowych i w postrzeganiu ich w kategoriach czysto pijarowych, bez odniesień do kontekstu geopolitycznego, ale i ofiary z życia konkretnych osób. Wreszcie nawet udział w tej operacji nie doprowadził do tak potrzebnego zwiększenia środków na obronność.

W zasadzie to było dość zabawne: to całe obawianie się, że i nas dopadnie Al-Kaida i w ten sposób nastąpi rzecz przerażająca, ale sensacyjna. I będziemy wtedy pełnoprawną częścią zachodniego świata, bo nie tylko zjadamy snickersy, ale też mamy własne zamachy. I jak modernizacja, rozumiana jako przerzucenie się na konsumpcję zachodnich towarów, jest najgłupszym i najmniej rozsądnym pomysłem na rozwój Polski, tak polityczna integracja z tym światem upodobniona do kinowego seansu z Bondem, do przeżywania cudzego losu, odwraca uwagę od rzeczywistych problemów. Jednak to, co pomijane, powraca i tak – jak uczą nas psychoanalitycy – ale w postaci nieświadomej. Tak też się stało z atakiem na WTC.

Tak samo inaczej

Polska też ma swój 11 września. U nas nazywa się go 10 kwietnia. Identyfikowanie wydarzenia w obu wypadkach przez podanie daty dziennej jako surogatu nazwy własnej jest już szczególne. Ten mało istotny fakt uświadomił mi ostatnio, że między odbiorem obu wydarzeń istnieją rozliczne związki. Że naszym Ground Zero był zarówno sam Smoleńsk, jak i pusty Pałac Prezydencki. Że to nie tylko wydarzenie w jednym miejscu, ale i ułożenie na nowo porządków i przestrzennych punktów odniesienia. Po 10 kwietnia goście w radiu (także wspomniany na samym początku tekstu filozof transcendentalny) uczyli nas o wartości milczenia i wyjątkowości chwili. Po jakimś czasie również spuszczono ekspertów ze smyczy. Przekaz medialny był z początku stylizowany na ten sprzed 10 lat – w ujęciach, w muzyce, w emocjach.

Wszystko bardzo podobnie. Jest jednak pewna różnica i właśnie ona sprawia, że to porównanie jest takie kuszące. Otóż Amerykanie potraktowali atak na WTC jako jeden z momentów wspólnototwórczych, jeśli nie narodowotwórczych. Nie chodzi tu o jakiś punkt centralny w historii narodu, przełom absolutny, zwrot o 180 stopni. Nie, po prostu o wydarzenie przeżywane wspólnie. To nawet nie musi dokonywać się przy użyciu najtęższych emocji (nawet lepiej, jeśli przybiera postać stonowaną). Tu wystarczy pewien minimalny poziom społecznej empatii.

11 września pokazał Amerykanów jako istoty społeczne, potrafiące przeżywać coś razem, empatyczne. 10 kwietnia natomiast nie wystawił Polakom najlepszego świadectwa. Zwróćmy uwagę na jeszcze jedną sprawę. Dla ekspertów było oczywiste, że reakcja na 11 września będzie zdecydowana. Świat się na pewno zmieni – mówiono wtedy – bo Ameryka tego tak nie zostawi. Zaatakują Afganistan, wprowadzą kontrolę na granicach, zwiększą nakłady na obronność i na służby specjalne. Wszystko będzie inaczej. Nawet jeśli na wyrost.

Po 10 kwietnia mało komu przyszło do głowy, że reakcja Polski będzie zdecydowana. I nie chodzi tu wcale o dysproporcję między Polską i Rosją. Nawet nie. Czy słyszeliśmy głosy: Teraz na pewno wszystko się zmieni, Polska na pewno zaostrzy procedury dla lotów VIP, kupi nowoczesne samoloty, wzmocni ochronę, zainwestuje w służby itd.? Nie chodzi więc o to, żeby od razu wysadzać się pod Kremlem – raczej o adekwatność reakcji, nie jako zemsty, ale rzeczywistej naprawy państwa.

Nie wiem dokładnie, jaki był cel katastrofy smoleńskiej (cel w sensie metafizycznym lub teologicznym). W wymiarze czysto ludzkim, jednostkowym mówi nam ona oczywiście o kruchości ludzkiego życia, o niepewności, tragiczności losu. Ale co nam to wydarzenie mówi o w kategoriach państwa? Tego się nie dowiedzieliśmy, bo zainteresowanie debatą na ten temat było znikome. Smoleńsk został więc przeżyty, ale płytko. Z pierwszych emocjonalnych reakcji – na razie – pozostało niewiele, zbyt mało, by przekuć to na trwały trend naprawy państwa i polityki. I jeśli znów przyłożymy Smoleńsk do wzorca z 11 września, zobaczymy tę dysproporcję bardzo wyraźnie. Reakcja Amerykanów była również bardzo emocjonalna, pewnie nawet bardziej niż polska na 10 kwietnia. Też towarzyszyły jej jednostkowe i zbiorowe deklaracje. I też w pamięci zbiorowej funkcjonuje w sposób, który intelektualiście może wydawać się płytki i sentymentalny. Ale oprócz tego zjawiska istnieje też wymiar rzeczywistych działań.

I choć trudno wykazywać związki przyczynowo-skutkowe, to stwierdzić można kilka faktów. Po pierwsze, atak na WTC miał być dopiero pierwszym aktem wojny Al-Kaidy z Zachodem. Ale zamach się nie powtórzył, organizacja została rozbita, a jej przywódca zabity. Po drugie, atak na WTC nie doprowadził do rozkładu amerykańskiej polityki. W polskim natomiast wypadku trudno powiedzieć, czy ta pierwsza katastrofa była zarazem ostatnią, bo działań naprawczych na razie nie ma. I wreszcie Smoleńsk na długo zdewastował polską politykę. Jest takie bardzo mądre zdanie dr Barbary Fedyszak-Radziejowskiej: nawet jeśli w Smoleńsku nie doszło do zamachu, to jego skutki przypominają te, które można osiągnąć za pomocą działania planowego.

Dalej…

W wyniku ataku na WTC w Stanach Zjednoczonych doszło do konsolidacji politycznej i społecznej, która umożliwiła zdecydowaną i kosztowną reakcję. 10 kwietnia przyniósł natomiast Polsce trwałą dekompozycję, która uniemożliwia polityczną sanację. Atak na Nowy Jork miał uderzyć w pozycję Stanów Zjednoczonych na świecie, poskutkował zaś tym, że Ameryka powróciła do wielu rejonów świata jako główny rozgrywający, także kończąc pozostawione wcześniej sprawy (na przykład rozwiązanie problemu Zatoki Perskiej). Natomiast po 10 kwietnia pozycja Polski została bardzo osłabiona – zarówno w relacjach z Rosją, gdzie nasz kraj został postawiony w roli a to uczniaka, a to petenta, i w relacjach transatlantyckich. Można więc mówić o 10 kwietnia jako odwrotności 11 września. Skutki jednego wydarzenia są negatywem drugiego. Polacy przyjęli pewien wzorzec pierwszej reakcji od Amerykanów, dzięki temu mamy ten punkt zaczepienia, możliwość porównania, a zarazem oś, wokół której obracamy nasz obraz, by raz zobaczyć jedno wydarzenie, raz drugie. Kiedy więc w przyszłości będziemy mówić o 11 września, przywoływać też będziemy naszą katastrofę. Wszelkie inne konsekwencje zamachów Al-Kaidy pozostaną dla nas czystą abstrakcją.

W Klewkach po staremu
Mateusz Matyszkowicz

urodzony 1 stycznia 1981 r. – polski filozof i publicysta, redaktor naczelny portalu „Teologii Politycznej” i kwartalnika „Fronda Lux”, dyrektor TVP Kultura (2016-2017), dyrektor TVP1 (2017-2018), od 2019 r. członek zarządu TVP....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze