Utopia czy ziemski raj?
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

Nawet dzisiaj, z perspektywy blisko czterech wieków, trudno nie docenić trudu, ale i wagi koncepcji pierwszego w dziejach ludzkości państwa powszechnej równości i sprawiedliwości. Bez względu na punkt widzenia, z jakiego oceniamy Republikę Jezuicką, była ona eksperymentem godnym najwyższej uwagi.

Na rozgrzanym przez tropikalne słońce czerwonym kamieniu wygrzewa się upstrzona w zielonkawo–tęczowe desenie jararaka. Wąż nie reaguje na warkot silnika samochodu ani nawet na szelest trawy poruszanej krokami ludzi. Jest zbyt leniwy, może zbyt pewny siebie, czuje bowiem, że tutaj nic mu nie zagraża. Na porośniętych trawą ruinach miasta Santa Ana od lat jest królem. Tymczasem cztery wieki temu tętniło tu życiem pierwsze w dziejach państwo, którego obywatele „otrzymywali wszystko wedle potrzeb”.

Sprzeczne opinie

Dzieje jezuickiej Republiki Guarani nie mają bogatego piśmiennictwa. Po pierwsze, toczyły się z dala od głównych szlaków historii, na peryferiach świata, u styku wicekrólestwa Peru i wicekrólestwa La Plata, na obszarach dzisiejszej Argentyny, Paragwaju i Brazylii. Po drugie, ich bohaterami byli skromni zakonnicy jezuiccy i ich podopieczni, biedni Indianie. Dziejopisarze chętniej sięgają do spraw i wydarzeń, które dotyczą możnowładców tego świata. Po trzecie, przez długi czas, praktycznie do wybuchu rewolucji bolszewickiej, istniała wśród tych ostatnich obawa, że zły przykład ulegnie niebezpiecznej popularyzacji. Po czwarte wreszcie, rozgłosu unikał sam Kościół, dla którego Republika Guarani — właśnie ze względu na podobieństwa z wrogą mu doktryną bolszewicką — mogła się źle kojarzyć.

Mimo to bywały okresy, zwłaszcza pod koniec wieku XVIII, kiedy zainteresowanie Republiką było spore. Dzięki nim zachowały się dokumenty i opracowania, na podstawie których można dość rzetelnie i z dużym prawdopodobieństwem odtworzyć realia; atmosferę i warunki, w jakich powstało, trwało, a następnie upadło pierwsze na Ziemi państwo komunistyczne.

Redukcje Paragwajskie, Republika Jezuicka, Misje, Republika Guarani — pod takimi terminami twór ten występuje w literaturze — przedstawiana jest w piśmiennictwie historycznym z dużą, jak na prace naukowe, dozą emocji. Od skrajnego potępienia — zwłaszcza w literaturze marksistowskiej, do zachwytów — w pracach historyków jezuickich czy kościelnych.

Przeciwnicy Republiki podkreślają, że to nie miłość bliźniego, chęć niesienia mu pomocy czy nawet pragnienie nawrócenia Indian doprowadziły do powstania państwa szczęśliwości. Według nich prawdziwym motywem działania zakonników była ich chciwość i żądza władzy. Poprzez przewrotność, spryt, ale głównie dzięki przewadze cywilizacyjnej i intelektualnej, udało się jezuitom ujarzmić setki tysięcy Indian, którym zrobiono — jak piszą krytycy — wodę z mózgu, tak aby później w ślepym posłuszeństwie i karności pracowali na rzecz mnichów i zakonu.

Apologeci państwa Guarani podkreślają natomiast dorobek Republiki, jej głęboki humanizm, a przede wszystkim precedens, jakim było pierwsze w dziejach ludzkości państwo powszechnej równości i sprawiedliwości.

Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: kto z nich ma rację, jak było naprawdę?

Eksterminacja

Jezuici przybyli do Ameryki Południowej w ślad za konkwistadorami hiszpańskimi już w latach 80. szesnastego stulecia. Zaprosił ich pierwszy biskup Tucuman (dzisiaj miasto i prowincja w Argentynie), Francisco de Vittoria. Osiedlili się w pobliskiej Salta. W 1588 roku część zakonników przeniosła się na wschód, na tereny obecnego Paragwaju. Jeszcze tego samego roku powstały w Asuncion zalążki oddzielnej prowincji Towarzystwa Jezusowego. Trzej mnisi: Szkot — Tom Fields, Hiszpan — Juan de Ortega oraz Portugalczyk — Pedro Salonino zorganizowali tam pierwsze misje. Składały się nań: szkoła, seminarium i sierociniec.

Clovis Lugon, historyk Kościoła katolickiego, pisze, iż „jezuitów przyjęto w Asuncion jak aniołów”. Ich praca została doceniona, a miejscowa elita wystawiła zakonnikom dom i piękną świątynię, na której ruinach stoi dzisiaj katedra.

Hiszpanie byli na tych terenach długo przed mnichami. Mimo początkowych sukcesów militarnych, podbój terytorium zamieszkanego niemal wyłącznie przez indiańskie plemię Guarani trwał aż do początków wieku XVII. I gdyby nie wyjątkowa brutalność konkwistadorów (równie okrutni byli tylko wobec Inków), nigdy nie udałoby się im zgnieść oporu Indian.

Wspomniany już Lugon podaje, że w ciągu 250 lat — tyle trwał podbój Paragwaju — z miliona Guarani pozostało zaledwie pięć tysięcy dusz. Uratowali się wyłącznie ci, którzy schronili się pod skrzydła zakonników.

O dziwo, plemię to istnieje do dziś. Przeprowadzony dwadzieścia lat temu, na zlecenie rządu w Buenos Aires, spis mówił o 70 tys. osób; jeszcze w 1990 roku istniała w eterze guarańska edycja programów informacyjno– –propagandowych Radia Moskwa (sic!).

Koniec sielanki

Początkowa życzliwość okazana przez Hiszpanów wobec zakonników ustąpiła miejsca napięciom i konfliktom, kiedy ojciec Lorenzana, superior misji Towarzystwa Jezusowego w Asuncion, publicznie potępił wszystkich, którzy niewolą Indian. Postraszył ich gniewem Bożym, mękami piekielnymi i zagroził ekskomuniką, jeśli pojmanym nie zwrócą wolności. Tymczasem osadnicy hiszpańscy potrzebowali siły roboczej, a żaden dumny Indianin u kolonistów dobrowolnie pracować nie zamierzał. Przymus był jedynym sposobem zdobycia ludzi do pracy przy budowie lub na roli.

Wkrótce zakonnikom odcięto dostawy żywności i ofiary pieniężne. Świątynie opustoszały, Indianom zakazano zbliżania się do jezuitów pod groźbą utraty życia. Generał Zakonu, w obawie przed „niepożądanym echem bojkotu”, wyniósł Paragwaj do rangi oddzielnej prowincji, nakazując równocześnie pierwszemu paragwajskiemu prowincjałowi, ojcu Diego de Torres, założenie stałych misji z dala od większych skupisk ludzkich. Ostatecznie doszło do tego w końcu grudnia 1607 roku. W ten sposób, za pomocą izolacji „usiłowano ochronić moralność, a jednocześnie także i wolność plemion jeszcze nie podbitych” — pisał w swojej pracy Lugon.

Moment był wyjątkowo sprzyjający, bowiem ówczesny gubernator Paragwaju, Saavedra, doszedł do wniosku — o czym nie omieszkał powiadomić zasiadającego na tronie w Madrycie Filipa III — że podbicie wszystkich Indian nie tylko nie jest możliwe, ale wręcz nie ma sensu. Znajdujący się pod wpływem doradców i dworzan — w obu tych grupach wpływy mnichów od św. Ignacego Loyoli były wówczas ogromne — Filip III wystosował do Saavedry list, który na długie lata stał się oficjalną wykładnią stanowiska madryckiego dworu wobec podbitych Indian. Oto fragment tego dokumentu: „Nawet gdybyśmy rozporządzali niezbędnymi do tego [ujarzmienia — przyp. J.M.F.] siłami, nie użylibyśmy ich. Indian należy zdobyć wyłącznie poprzez nauczanie ich wiary i Ewangelii”.

O tym, że Hiszpanie przestrzegali doktryny wyłożonej przez króla, a potwierdzonej przez Watykan, świadczy pojawienie się wkrótce na tych terenach dużej liczby niewolników murzyńskich przywożonych z Afryki Zachodniej. Gdyby koloniści mogli, braliby niewolników spośród Indian. Nie robili tego, pogodzili się bowiem z wolą króla.

Pierwsze redukcje

Do czasu powstania specjalnych osad praca jezuickich misjonarzy polegała głównie na wędrówkach, w czasie których nawracali napotkanych Indian. W 1609 roku, gdy liczba neofitów wynosiła już dziesiątki tysięcy, zakonnicy postanowili nawróconych i tych, których miano ewangelizować, skupić w zwartych osiedlach (redukcjach) zarządzanych przez ojców. Dla bezpieczeństwa owe redukcje podporządkowano dworowi. Dawało to gwarancję niezależności od widzimisię gubernatora i chroniło przed nieposłusznymi nakazom króla i Ewangelii kolonistami.

Pierwszą osadę indiańską — Loreto — zamieszkało ok. 200 rodzin ochrzczonych kilka lat wcześniej przez ojców Fields’a i Ortegę. Dwa lata później wspomniany już o. Lorenzana założył, położoną na zachód od Loreto, drugą redukcję — San Ignacio Guazu.

Wieść o zakonnikach, którym leży na sercu wolność Indian, rozeszła się po okolicznych plemionach. Populacja Loreto w krótkim czasie rozrosła się do kilku tysięcy osób. Powstała konieczność stworzenia nowego osiedla. Tak powstawały kolejno: San Ignacio–Mini, Santa Ana, Corpus, San Jose, Apostoles, San Nicolas i wiele innych. Wkrótce narodziła się koncepcja zjednoczenia istniejących osad w republikę, „która zdołałaby wznowić w tym barbarzyńskim środowisku najpiękniejsze czasy pierwszych dni chrześcijaństwa” — pisał później jeden ze świadków tych wydarzeń.

Osiedla tubylcze od swego zarania stały się obiektem napaści ze strony kolonistów, których — przypomnijmy — pozbawiały darmowej siły roboczej, oraz gubernatorstwa, które wskutek pozbawienia go władzy nad republiką czuło się żywo dotknięte; wreszcie także ze strony niektórych przedstawicieli… Kościoła, a szczególnie Świętego Oficjum, które oskarżało jezuitów o herezję, odstąpienie od świętych zasad wiary i chciwość.

Indianie początkowo też nie wydawali się zachwyceni. Osiedla zmuszały ich do zmiany sposobu życia z koczowniczego na osiadły. To była cena ich wolności. Nie wszyscy chcieli czy potrafili to zrozumieć. Zwłaszcza, że trzeba było karczować lasy, stawiać domy, zająć się uprawą roli, hodowlą bydła… Przez pierwsze miesiące jezuici zajmowali się wszystkim sami. Tubylcy, z mniejszą lub większą rezerwą, przyglądali się poczynaniom swych patronów. Głównym powodem nieangażowania się Indian była co prawda nieufność, ale także — trudno to ukrywać — zwykłe lenistwo. Jednak gdy pojawiły się pierwsze owoce pionierskiej pracy, nieufność ustępowała na rzecz solidarności z mnichami. Indianie włączali się do budowy wspólnej republiki.

Nawet dzisiaj, z perspektywy blisko czterech wieków, trudno nie docenić trudu, ale i wagi koncepcji pierwszego w dziejach ludzkości państwa egalitarnego. Bez względu na punkt widzenia, z jakiego redukcje oceniamy, były one eksperymentem godnym najwyższej uwagi.

Bujny rozwój

Osady jezuickie, czy jak kto woli indiańskie, były nie tylko obiektem słownych napaści, ale również nieustannych ataków zbrojnych, zwłaszcza ze strony kolonistów portugalskich z okolic Sao Paulo (stąd: pauliści) działających na terenach obecnej Brazylii. Portugalczykom — podobnie jak Hiszpanom — potrzebna była darmowa siła robocza, a niewolnicy murzyńscy kosztowali majątek. Wprawdzie osiedla organizowały obronę, ale czymże był łuk czy pałka neofitów wobec strzelb i portugalskich muszkietów. Sytuacja uległa poprawie dopiero z chwilą wprowadzenia do wyposażenia redukcji broni palnej. Uzbrojeni, zdeterminowani i wyszkoleni Indianie stanowili odtąd skuteczną zaporę przed napaściami kolonistów. Republika mogła się modlić i rozwijać.

Oto co na ten temat pisze niemiecki werbista polskiego pochodzenia, J. Marx, pracujący przed laty w Misiones:

Po starannych studiach wybierano miejsce pod budowę osiedla. Ziemia w okolicy musiała być żyzna, klimat przyjazny, a warunki terenowe sprzyjające obronności. Toteż najchętniej wybierano wzgórza, skarpy, miejsca oddalone od głównych szlaków. (…) Centralnym punktem osady był kościół. Usytuowano go przy wielkim, kwadratowym placu otoczonym palmami, drzewami pomarańczowymi, sosnami. Wokół kościoła rozmieszczono pomniki religijne, a na rogach placu — krzyże. Ulice przecinały się pod kątem prostym — wszystkie były do siebie prostopadłe bądź równoległe.

Budynki zbudowane były solidnie, posiadały bogate zdobienia, a kościół miał ponad 2000 m2 powierzchni! Wzdłuż pierzei placu centralnego, a także wzdłuż ważniejszych alei ciągnęły się rzędy kolumn i podcieni, które w czasie upałów służyły jako schronienie przed promieniami podzwrotnikowego słońca. Chaty indiańskie budowane były początkowo z trzciny, nie posiadały okien, drzwi, kominów, a nawet mebli. Z czasem ustępowały segmentom z kamienia wyposażonym we wszystkie, niezbędne do życia w tamtych warunkach urządzenia.

Po niespełna stu latach Republika Guarani liczyła już ponad 300 tysięcy dusz. Jak na owe czasy było to państwo ogromne. Pamiętajmy, że w połowie XVIII wieku cały Paragwaj liczył niewiele ponad pół miliona mieszkańców.

Rozrodczości Indian sprzyjała prowadzona przez zakonników swego rodzaju polityka pronatalistyczna. Pisał na jej temat jeden ze świadków życia w misjach, badacz i podróżnik, Martin de Moussy:

Jezuici zalecali Indianom wczesne zawieranie małżeństw, nie dopuszczali, by dorośli mężczyźni pozostawali w stanie wolnym, a wszystkich wdowców, z wyjątkiem tylko zbyt starych, nakłaniali do ponownego ożenku. Kobietom zamężnym nie wolno było nosić długich włosów, zanim nie zostały matkami. Pobudkę zaś oddzwaniano na pół godziny przed porą wstawania.

System zarządzania

Pod troskliwym okiem mnichów wolny naród Guarani rozmnażał się chętnie i z własnej woli. Ludzie żyli bezpiecznie, w atmosferze miłości, wzajemnego szacunku ze strony swoich opiekunów, znajdując w razie trosk oparcie w życzliwości ludzkiej i silnej wierze w Boga. W takich warunkach powstawało i rozwijało się to unikalne w skali globu społeczeństwo i państwo. Nie znaczy to, że osiągnięto ziemski ideał, a „królestwo szczęśliwości” trwać miało wiecznie…

O przystąpieniu do redukcji decydował „starszy”, czyli indiański kacyk. Wszystkie osoby pełniące funkcje publiczne wybierane były przez demokratyczne głosowanie, które odbywało się w Nowy Rok. Ustępujące rady sporządzały listy kandydatów, które zatwierdzali zakonnicy. Była to raczej formalność, gdyż rzadko podawano w wątpliwość wolę ludu. Nie istniały partie polityczne, stronnictwa, dysydenci. Mianowaniu podlegali jedynie wojskowi, urzędnicy polityczni, organista oraz kościelny. Każde osiedle stanowiło osobny, autonomiczny twór połączony dobrowolnie z Republiką. Zakonnicy w proces administracyjny nie ingerowali, co najwyżej służyli radą. Byli przywódcami duchowymi państwa. Władza znajdowała się jeśli nie w rękach ludu, to na pewno blisko niego.

Proboszcz czy superior Zgromadzenia byli wykładnią prawa i instytucją odwoławczą. Oto jak pisał jeden z zakonników: „Sumienie zastępowało ustawy, kodeks cywilny nie istniał, bo Indianie nie znali pojęcia własności!”. Policja utrzymywała porządek profilaktyką, a nie represjami. Na wszelki wypadek zabronione były nocne wyjścia z domu.

Zdarzały się przewinienia i występki. Każde wykroczenie czy zbrodnię, które należały do rzadkości, badano skrupulatnie. Wykroczenia dotyczyły przeważnie stosunku do pracy, karą było napomnienie ze strony społeczności lub mnichów. Kary wszak były łagodne. Po pewnym czasie spowodowało to całkowity zanik przestępczości! Tenże sam mnich pisze: „Nie było przestępstw, które wymagałyby stosowania kar sroższych aniżeli modlitwa, post, a niekiedy tylko chłosta”.

Zbrodnie zdarzające się w początkowym okresie karane były bezterminowym aresztem, który z czasem ograniczono do 10 lat. Zbrodniarzy zsyłano niekiedy do sąsiednich osiedli. System penitencjarny był łagodny, toteż wszyscy poddawali się wyrokom z pokorą i spokojem. Przestępstwa kobiet osądzały kobiety, aby lepiej zrozumieć motywy. Skazane przebywały w Domu Wdów, skąd mogły w każdej chwili wychodzić.

Rzemiosło

Pomimo zachłanności kolonistów, darmowej ziemi, sprzyjającego klimatu, a zwłaszcza żyznej, zasobnej w żelazo i sole mineralne gleby, rolnictwo było prymitywne i słabo wydajne. Jezuici zastali tu karłowate uprawy manioku, ziemniaków i kukurydzy. Wkrótce sprowadzili z Madrytu specjalistów agronomów, wykorzystując do rozwoju misyjnych gospodarstw najnowsze zdobycze agrotechniki. W ciągu zaledwie pięciu lat udało się podnieść wydajność gruntów i liczebność stad kilkakrotnie, zaspokajając w pełni potrzeby żywnościowe obywateli Republiki. Świeży chleb i mięso zjawiały się na stołach Indian częściej, niż dzieje się to dzisiaj, we współczesnym Paragwaju. Uprawiano ponadto tytoń i yerba mate, znaną w Polsce pod nazwą „herbata jezuicka”. Uprawa yerba mate jest do dzisiaj podstawą bogactwa Misiones i południa Parany.

Pod troskliwym okiem jezuitów rozwinęło się przetwórstwo drewna, a wytwarzane zeń wyroby: meble, łodzie, instrumenty muzyczne cieszyły się sławą na całym kontynencie. Pod koniec XVII wieku, nie mający nawet dostępu do morza Paragwaj, a ściślej Republika Jezuicka, wodował na Paranie większe statki niż te, do których budowania zdolne były stocznie Londynu!

Badacze dziejów misji zgodnie podkreślają niebywałe talenty artystyczne Indian. Rozbudzenie umiejętności grania na instrumentach, komponowania, śpiewu zawdzięczać można umiejętnie prowadzonej przez jezuitów polityce kulturalnej. Dzięki utrzymywaniu wysokiego prestiżu rzemiosł artystycznych rozwinęło się tkactwo, snycerstwo, garncarstwo. Garbarnie dostarczały skór, olejarnie tłuszczów, rozwinięte było ludwisarstwo, przemysł cukrowy i cegielnie. Bujnie rozrastały się zakłady jubilerskie, pracownie ślusarzy, cieślów, piekarnie, szwalnie, a nawet warsztaty zegarmistrzowskie. Produkcja dewocjonaliów osiągnęła poziom porównywalny z europejskim.

Pierwszą drukarnię założono w połowie XVII wieku, wydawano w niej głównie książki w języku guarani. Kwitło życie umysłowe i kulturalne. Okazało się, że Indianie są niedościgłymi mistrzami muzycznymi; powstały chóry, orkiestry, zespoły muzyczne i taneczne. Rozwijało się malarstwo, rzeźba, sztuki plastyczne. O poziomie kunsztu ówczesnych artystów świadczą freski i płaskorzeźby misyjnych świątyń i kaplic.

Wszystko to miało miejsce w systemie, w którym własność prywatna nie istniała, gdzie wszystko było wspólne, razem też decydowano o przeznaczeniu rzeczy. Członkowie wspólnoty czuli współodpowiedzialność za jej stan, jej byt, gdyż mieli z tego nie tylko grupowe, lecz także indywidualne korzyści.

Zobojętnienie

Niestety, sielanka nie trwała długo. Po trwającej przez mniej więcej dwa pokolenia euforii i dynamicznym rozwoju zainteresowanie dobrami materialnymi, inicjatywa oddolna, odpowiedzialność czy nawet instynkt posiadania u Indian praktycznie zanikły. Co gorsza, zniknęła jakże charakterystyczna u homo sapiens chęć bycia lepszym. Ludziom przestało na czymkolwiek zależeć. Jezuici obojętność tę dostrzegli, ale początkowo zbagatelizowali. Kiedy uświadomili sobie jej znaczenie, było już za późno. Stworzony przez nich system bodźców materialnych, wobec braku jakiegokolwiek zainteresowania tym, co materialne, nie zadziałał. Zjawisko marazmu zaczęło się niepokojąco pogłębiać. Ziemia nadawana Indianom w formie zachęty do dobrej pracy (lub w nagrodę) leżała odłogiem. Później nawet nie chcieli jej przyjmować.

Lata poczucia bezpieczeństwa nie tylko zabiły instynkt posiadania, ale — co gorsza — doprowadziły do stępienia czujności wobec zagrożeń z zewnątrz. Wróg, który w swej zachłanności zamierzał pozbawić ludzi czegoś, co w gruncie rzeczy do nich nie należało, nie był traktowany jak wróg. Przez tyle lat nie była potrzebna przedsiębiorczość, toteż w sytuacji, gdy stała się ona koniecznością, Indianie nie potrafili sobie poradzić. Ujawniło się to pod koniec istnienia misji, gdy zmasowany atak dotknął nie tylko Republikę i jej obywateli, lecz także samych jezuitów.

Republika Guarani była bodajże pierwszym państwem na Ziemi, którego obywatele byli syci, odziani, mieli dach nad głową — tyle że wszyscy w równej obfitości, bez wykazania indywidualnej inicjatywy. Nigdy wcześniej ani później, nie zapewniono ludziom takiej sprawiedliwości.

„Kto wie, jak potoczyłyby się losy tego państwa, gdyby tak prędko nie upadło” — wzdycha ks. Napieralski. Uważa on, że przyczyną upadku była zawiść otoczenia, wrogość tych, dla których państwo jezuickie było wyrzutem sumienia. Ja twierdzę, że koniec był mimo wszystko nieuchronny.

Republika jezuitów nie doczekała się rzetelnej i obiektywnej krytyki; zarówno marksiści, jak i jej apologetycy ze strony Kościoła, nie są obiektywni; wnioski jednych i drugich są w zbyt dużym stopniu emocjonalne, w zbyt małym racjonalne.

Koniec

Bezpośrednią przyczyną upadku Republiki Jezuickiej była Cedula Grande z 1743 roku, edykt potępiający publicznie nielojalność zakonników Towarzystwa Jezusowego wobec Korony Hiszpańskiej, w wyniku którego — niewiele lat później — jezuitów z Hiszpanii wypędzono. Z chwilowej słabości skorzystali wrogowie mnichów; Hiszpanie, pauliści i nowo powstała warstwa Kreoli. Nasiliły się ataki militarne na redukcje, porwania i mordowanie Indian. Do tych ostatnich dotarła antyjezuicka propaganda, a że panował kryzys, padła ona na podatny grunt, tym bardziej, że po prawie półtorawieczu wspólnoty mnisi nie byli już traktowani z takim uwielbieniem jak niegdyś.

Lata 50. osiemnastego stulecia to regularna wojna pomiędzy paulistami i Indianami. Krew lała się obficie. Jezuici robili wszystko, by ochronić ten „Boski twór”, jak w końcu XVIII stulecia nazywano redukcje. Nie pomogły poselstwa zakonu do Sao Paulo, Asuncion, nad La Platę. Sytuacja stała się krytyczna w 1767 roku, gdy król Hiszpanii podpisał dekret o wydaleniu jezuitów z terenów Korony Hiszpańskiej, a więc również z Ameryki Południowej. Dano misjonarzom rok „na spakowanie się i kategoryczne opuszczenie” terenów Republiki. Część zakonników, ci, którzy się nie zastosowali, została wymordowana, wielu uwięziono, innych deportowano do Europy. Ale i tam witały ich wrogie nastroje; statków wypełnionych mnichami nie wpuszczano do portów Italii, Francji, a nawet Grecji. Ciosem nokautującym było oświadczenie papieża, Klemensa XIV, który — rzekomo za namową środowisk zbliżonych do dynastii Burbonów — zawiesił działalność jezuitów.

W połowie 1768 roku państwo jezuickie, Republika Guarani, przestało istnieć. Zakończył się trwający 158 lat niezwykły epizod w dziejach ludzkości.

Utopia czy ziemski raj?
Jan M. Fijor

urodzony 16 czerwca 1948 r. w Zakopanem – absolwent chemii na UJ, doradca finansowy, dziennikarz, polski wydawca i publicysta ekonomiczny, współpracuje z prasą polonijną w USA i w Ameryce Południowej oraz z „Najwyższym Czasem” i „Gazetą Polską”....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze