Trzysta lat przed swoim czasem
Oferta specjalna -25%

Mistrz duchowości kontemplacyjnej

0 opinie

Szesnastowieczni misjonarze jezuiccy w Chinach i Paragwaju przeszli do legendy z powodu natchnionej i dalekowzrocznej oryginalności swego apostolstwa. Legenda ta nie zawsze jest rozumiana właściwie, a rzeczywistość nie w całości znana. Dopiero w ostatnich latach zaczęliśmy doceniać znaczenie przybycia Matteo Ricci do Pekinu z mapą świata, zegarem, teleskopem i machinami hydraulicznymi. Instrumenty te były czymś więcej niż zmyślnymi zabawkami, które otworzyły mu drogę do zakazanego miasta. Wbrew legendzie Ricci nie był wezwany przed oblicze cesarza, aby nakręcić zegar, gdy ten po raz pierwszy stanął.

Kiedy Ricci przywdziewał szaty konfucjańskiego uczonego, nie był to jezuicki kamuflaż. Jezuici nosili tradycyjne chińskie stroje, ponieważ zasłużyli sobie na ten przywilej na równi z tutejszymi uczonymi. Wywalczyli sobie miejsce pośród mandarynów dzięki wiedzy naukowej i filozoficznej. Kiedy ojciec Aleni piękną literacką chińszczyzną komentował Konfucjusza na forum Akademii w Fuzhou, nie urządzał spektaklu, tylko naprawdę miał coś do powiedzenia. Jego mowę doceniono za jej treść, a nie za walory retoryczne. Jednak kiedy pogłoski o tej osobliwej działalności misjonarskiej przedostały się na Zachód, w wypaczonej, wyolbrzymionej i zawikłanej formie, wywołały skandal. Zaniepokoiły innych chrześcijan, którzy nie znali sytuacji i nie byli w stanie odróżnić konfucjanizmu od bałwochwalstwa.

Niedostępne Chiny

Dotarcie do Chin było prawie niemożliwe. Św. Franciszkowi Ksaweremu się to, jak wiadomo, nie udało. Michele Ruggieri, a potem Ricci, znaleźli drogę do Niebiańskiego Królestwa. Poszła za nimi mała grupa jezuitów. W czasach dynastii Ming misjonarzy nigdy nie było więcej niż garstka. Z różnych powodów przez ponad pół wieku jezuici mieli monopol na misję w Chinach. Być może ta atmosfera wyłączności i ezoterycznej tajemnicy omamiła innych misjonarzy, którzy z niecierpliwością przebierali nogami na Filipinach, próbując się dowiedzieć, co się dzieje w Chinach, i szukając sposobu dotarcia tam.

Należy odnotować, że ci, którzy czekali na zewnątrz, słyszeli tajemnicze relacje nadchodzące z Chin i byli nimi przerażeni, wyznawali bowiem zupełnie odmienny model apostolstwa. Niektórzy z nich nie ukrywali, że chcieliby powielić w Chinach poczynania znane z Meksyku i Peru, gdzie krzyż jechał za armatą i teraz niepodzielnie władał nawróconymi imperiami Inków i Azteków. Czemu by nie zrobić tego samego w Chinach? Czyż Chińczycy nie są poganami, bałwochwalcami, których idolatria stanowi pogwałcenie prawa natury? Czyż wojna nie jest słusznym sposobem naprawienia tego szkodliwego nieładu i otwarcia drogi dla głosicieli krzyża? Nie wszyscy posuwali się tak daleko. Wielu jednak uważało i mówiło głośno, że nacisk kładziony przez jezuitów na badania matematyczne i astronomiczne, uczone dysputy i filozoficzny dialog raczej nie zasługują na miano apostolstwa. Czyż nie są to „czysto naturalne środki”? Czyż nadprzyrodzone przesłanie chrześcijaństwa nie jest zafałszowywane, a nawet całkowicie rozmydlone? Czyż jezuici nie zaniedbują powinności promulgowania kościelnych przepisów dotyczących postów i świąt obowiązkowych? Co najgorsze, czyż sami jezuici nie stają się konfucjanistami, czyż nie godzą się na gorszący kult Konfucjusza i duchów przodków? Wszystkie te nieporozumienia wynikały z faktu, że ani etyki konfucjańskiej, ani cywilizacji chińskiej nie dało się właściwie ocenić bez długich badań i ostrożnej adaptacji.

Oddzielenie esencji od tego, co wtórne

Jezuicka misja w Chinach była czymś znacznie więcej niż tylko „nowym podejściem” do nowego i trudnego terenu działalności misjonarskiej. Legenda o wytrawnym jezuickim dyplomacie, który zawsze ma asa w rękawie, przesłoniła prawdziwy sens i ogromną wagę oryginalności Ricciego. Ricci nie tylko postawił inteligentną diagnozę zupełnie obcej sytuacji, ale również, ekstrapolując, zdiagnozował swoją własną sytuację i kondycję całej zachodniej cywilizacji chrześcijańskiej. Przyglądając się kulturze, filozofii i religii chińskiej, dokonał zarazem oceny katolicyzmu, który znał we Włoszech. W światłości zesłanej przez Ducha Świętego oddzielił to, co esencjonalnie chrześcijańskie i prawdziwie katolickie — czyli uniwersalne — od kulturowych i przypadkowych narośli właściwych konkretnej epoce i konkretnemu miejscu. Pod kierunkiem Ducha Świętego potrafił poświęcić wszystko, co było wtórne i przypadkowe. Jak przystało na prawdziwego misjonarza, pozbył się tego, co było właściwe dla jego kraju i rasy, przyjmując pozytywne zwyczaje i postawy kraju, do którego został posłany. Nie była to sprytna, naturalna taktyka, lecz nadprzyrodzona, chrześcijańska ofiara, ogołocenie siebie na wzór Chrystusa, który „ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi”, i na wzór św. Pawła, który stał się „wszystkim dla wszystkich”.

Kwestia, którą streszcza hasło „spór o chińskie obrzędy”, jest pytaniem o prawdziwe znaczenie słów „przyrodzony” i „nadprzyrodzony”. W XVII wieku Europejczykom przypuszczalnie nietrudno było przyjąć, bez dalszych dociekań, że wszystkie niechrześcijańskie filozofie są pogańskie, a nawet diabelskie. Po co wdawać się w szczegóły i odróżniać animizm rodem z afrykańskich dżungli od etyki chińskiego mandaryna? Czy w ostatecznym rozrachunku rzecz nie sprowadza się do tego samego?

Jeśli tak się sprawy miały, to ugodowa postawa, adaptacja, „dialog” czy nawet próba oddzielenia dobrego od złego w chińskiej myśli i kulturze mogły sprawiać wrażenie kompromisu będącego zdradą Ewangelii i krzyża Chrystusowego. Jaki jest pożytek z półśrodków? Po co ta jezuicka dyplomacja, to przebieranie się w chińskie stroje, ten kult chińskiej ceremonialności i uprzejmości? To nie ma nic wspólnego z „roztropnością świata”. I co dobrego z tego wynika? Ta niebezpieczna polityka zasmuca Ducha Świętego, staje na przeszkodzie łasce Bożej i sprzeniewierza się Pismu Świętemu.

Nie trzeba wyrzekać się swej kultury

Czy „prawdziwie nadprzyrodzone” rozwiązanie byłoby odwrotnością jezuickiego? Na pierwszy rzut oka tak może się wydawać. Być może oznaczałoby to jednak nadmiernie uproszczoną, naiwną i w gruncie rzeczy fałszywą koncepcję nadprzyrodzonego: aby być „nadprzyrodzonym”, wystarczy zanegować „przyrodzone”. W tym konkretnym przypadku podejście nadprzyrodzone polegałoby na tym, żeby deprecjonować, potępiać i kwestionować wszystko, do czego Chińczycy byli przyzwyczajeni, wszystko, co kochali, wszystko, co czcili. „Nadprzyrodzone” było zażądać od Chińczyków, w sposób możliwie najbardziej agresywny i bezkompromisowy, całkowitego wyrzeczenia się własnej kultury, tradycyjnych idei i postaw.

Czy Bóg żąda tego od ludzi? Czy zażądał tego od naszych przodków na Zachodzie? Wczesny Kościół niewątpliwie potępił bałwochwalstwo i zepsucie pogańskiego Rzymu, lecz przyjął także za swoje wszystko, co było dobre w greckiej i rzymskiej myśli filozoficznej, a prawo, liturgię i życie codzienne Kościoła oparł na klasycznych wzorcach. Czy wysuwane przez innych misjonarzy żądanie wyrzeczenia się przez Chińczyków swoich wzorców kulturowych nie oznaczało narzucenia wzorców i postaw obcej kultury zachodniej, których Chińczycy nie mieli szans zrozumieć? Czy nie było tak, że pod pretekstem „nadprzyrodzoności” domagali się, być może nieświadomie, wprowadzenia wrośniętych w nawyk i znajomych wzorców przyrodzonych, przekonani o ich nadprzyrodzonym charakterze tylko z tej racji, że należały do nich?

Dzisiaj, chociaż wcale nie jest pewne, czy jesteśmy dużo mądrzejsi od naszych ojców, osiągnęliśmy przynajmniej to, że potrafimy przyznać, iż w kwestii rozróżnienia między naturą i łaską niekiedy panował zamęt na skutek uprzedzeń, fałszywych uogólnień i niewiedzy, z niefortunnymi skutkami.

Kościół katolicki nie znaczy zachodni

Wcale nie jest oczywiste, czy wszelka roztropność jest przyrodzona, a nieroztropność stanowi niezaprzeczalny znak łaski. To prawda, że dzieła Bożego nie da się skutecznie pełnić bez odwagi, bez ryzyka. Trzeba zaryzykować wszystko, nawet własne życie. Łaska Ducha Świętego pozwala ludziom przyjąć tego rodzaju zakład. Jeśli przyjrzymy się Ricciemu, to stwierdzimy, że wykazał się większą odwagą, podjął większe ryzyko. Jest coś takiego, jak dar mądrości dyktujący rozwiązania, które na pierwszy rzut oka zaskakują, ponieważ wykraczają daleko poza zwyczajne granice i horyzonty praktycznego działania. Matteo Ricci z pewnością kierował się tego rodzaju duchem.

Apostolstwo Ricciego i jezuitów niekoniecznie oznaczało naturalizm. Przeciwnie, Duch Święty żąda od chrześcijańskiego apostoła, aby szanował i zachował wszystko, co jest dobre w kulturze i filozofii nowo nawróconych narodów. Papież Pius XII napisał:

Kościół katolicki nie jest Kościołem kultury zachodniej. Nie utożsamia się z żadną określoną kulturą i jest gotów zawrzeć przymierze z każdą kulturą. Chętnie uznaje w każdej kulturze wszystko, co nie jest sprzeczne z dziełem Stwórcy (list do biskupa Augsburga z 27 czerwca 1955 roku).

Można również odnotować, że we wczesnym Kościele rozróżniano kerygmę od apologii. Apostolstwo kerygmatyczne było właściwe dla środowiska judeochrześcijańskiego. Tam, gdzie od stuleci prorocy zapowiadali nadejście Mesjasza, należało je ogłosić śmiałym i triumfalnym tonem, wzywając wszystkich, aby pokajali się za grzechy i poszli za Nim. Mówiąc do Greków na Areopagu (Dz 17,12–34), św. Paweł obrał inną taktykę. Wychodząc od pogańskiej religii i myśli filozoficznej, pokazał, że Chrystus jest wypełnieniem uprawnionych przyrodzonych dążeń ludzkiego serca. Z pewnością należało głosić krzyż i zmartwychwstanie niewiernym, lecz dopiero po tym, jak wstępne nauczanie na poziomie filozoficznym utorowało drogę temu objawionemu przesłaniu.

Pragnienie liturgii w rodzimym języku nie jest czymś zupełnie nowym. Wiemy oczywiście, że tam, gdzie ukształtowała się liturgia rzymska, laikat znał grekę i łacinę i posługiwał się tymi językami. Pierwotnie liturgia zawsze była odprawiania w rodzimej mowie. Należy jednak pamiętać, że język liturgii musi mieć sakralny charakter. Nie może być językiem używanym w codziennych rozmowach. W liturgii powinien być zatem stosowany język literacki, nacechowany pewną podniosłością i dostojeństwem. Mszy nie można odprawiać w slangu.

Jezuici w Chinach stanęli wobec faktu, że łacina była dla Chińczyków niezwykle trudnym językiem. Misjonarzom szczególnie leżała na sercu formacja chińskich księży. Sprawa ta świadczy o głębokim humanitaryzmie i prawdziwej katolickości misji jezuickiej w Chinach.

Zgoda, z której nie skorzystano

W styczniu 1615 roku Święte Oficjum wydało jezuitom w Chinach trzy bardzo istotne zezwolenia uroczyście promulgowane w breve papieża Pawła V z 27 czerwca.

Po pierwsze, otrzymali zgodę na odprawianie Mszy z nakrytymi głowami, ponieważ w Chinach odkryta głowa była oznaką braku szacunku.

Po drugie, pozwolono im przetłumaczyć Pismo Święte na literacką chińszczyznę.

Po trzecie, księża z Towarzystwa Jezusowego z Chin mogli „odprawiać Mszę i odmawiać brewiarz w literackiej chińszczyźnie”. Nie czyniono rozróżnień między poszczególnymi częściami Mszy czy nabożeństwa: wszystko można było mówić po chińsku. Co więcej, zezwolenie to nigdy nie zostało uchylone. Niestety, nigdy też z niego nie skorzystano.

Zezwolenie wydano tylko chińskim księżom z Towarzystwa Jezusowego. Oczywiście, nie było jeszcze ksiąg liturgicznych w języku chińskim, a pierwszego chińskiego kapłana wyświęcono dopiero w 1664 roku, czyli prawie czterdzieści lat później. Ojcowie jezuici w Chinach uznali więc za roztropne, aby ponownie zwrócić się w tej sprawie do Rzymu, zanim skorzystają z indultu. W międzyczasie powstała nowa Kongregacja, Propaganda Fidei, a ponieważ Chiny były krajem misyjnym, to jej przedłożono problem. Ponadto jezuici od kilku lat znajdowali się pod ciężkim ostrzałem, stale donoszono Rzymowi o ich „nieortodoksyjnych” i „nowatorskich” metodach. Atmosfera była pełna napięć i animozji. Propaganda nie podjęła więc żadnych działań. Mimo poparcia papieża Aleksandra VII, a potem Innocentego XI, próby zatwierdzenia pozwolenia zawiodły w 1678, 1686, 1698 i 1726 roku. Zatem, chociaż zgoda nie została uchylona, nigdy z niej nie skorzystano.

Spór o chińskie obrzędy

Inna kwestia, znacznie donioślejsza, dotyczyła chińskich obrzędów. Jezuici byli niezwykle liberalni i szli na ustępstwa wobec Chińczyków nawróconych na chrześcijaństwo, pozwalając im przestrzegać tradycyjnych obrzędów i zwyczajów rodzinnych, w których oddawano cześć pamięci przodków. Struktura społeczeństwa chińskiego opierała się na klasycznych zależnościach i wyrażającej je „czci synowskiej” (xiao). Dzięki dogłębnym badaniom konfucjanizmu jezuici wiedzieli, że zwyczaje te nie są w żadnym sensie bałwochwalcze lub zabobonne, dlatego bez większych trudności włączono je do chrześcijańskiego życia. Nie wymagało to żadnych kompromisów, gdyż znany był rzeczywisty charakter tych obrzędów.

Jezuici zgodzili się również, by konfucjańscy uczeni, którzy przyjęli chrześcijaństwo (do kategorii tej należeli najznakomitsi z wczesnych chińskich konwertytów), brali udział w zwyczajowych obrzędach okazywania czci pamięci Konfucjusza. I znowu rytuały te były nie bardziej bałwochwalcze niż oddawanie przez nas czci fladze narodowej.

Jedną z najistotniejszych konsekwencji zakazu odprawiania chińskich obrzędów było to, że konfucjański uczony nie mógł zostać chrześcijaninem, nie rezygnując ze swego urzędu i pozycji społecznej, natomiast chrześcijanin nie mógł, tak jak to uczynili Ricci i jego następcy, wstąpić w szeregi elity intelektualnej.

Spór o chińskie obrzędy z początku był odbiciem zgorszenia i głębokiego wstrząsu, który przeżyli niejezuiccy misjonarze mający jedynie mgliste wyobrażenie o prawdziwym charakterze chińskich zwyczajów. Wkrótce jednak sprawa zatoczyła szersze kręgi. Spór zahaczył o wewnątrzkrajowe i międzynarodowe kwestie polityczne. Rozwiązania przyjęte przez ojców z Towarzystwa najpierw zostały zakazane (w 1645 roku), a w 1656 roku zaakceptowane po złożeniu przez jezuitów zadowalających wyjaśnień. Potem temperatura sporu podniosła się do tego stopnia i narosło wokół niego tyle nieporozumień, że Stolica Apostolska obrała bezpieczniejszą i bardziej zachowawczą drogę, aby ograniczyć zasięg kontrowersji. Chińskie obrzędy zostały oficjalnie zakazane w 1704 roku, a potem w latach 1715 i 1742.

Dopiero po upływie dwóch stuleci papież Pius XII uchylił tę decyzję i zezwolił na mądre kompromisy, których jezuiccy ojcowie domagali się w XVII wieku. Pius XII zniósł zakaz 8 grudnia 1939 roku, niemal na samym początku swego pontyfikatu. W Chinach panowały już jednak wtedy pragmatyzm i materializm, a struktury nowo powstałego państwa republikańskiego podmywał komunizm.

Ocena misji jezuickich

Losy jezuickich misjonarzy w Chinach łatwo przedstawić w romantycznym świetle. I rzeczywiście, w relacjach z niezwykłych przygód Ricciego w Pekinie epicki polot często brał górę nad zgodnością z faktami. Obecnie jednak dysponujemy klarowną, dobrze udokumentowaną i zupełnie wiarygodną historią misji jezuickich w Chinach za dynastii Ming. Ojciec George H. Dunne SJ, sam niegdyś misjonarz w Chinach, wziął na siebie zadanie uporządkowania tej historii, oddzielenia prawdy od legendy i ukazania kwestii chińskich obrzędów we właściwej perspektywie. Jego książka 1 jest w znacznym stopniu oparta na materiałach z archiwów jezuickich zgromadzonych nie tylko w Rzymie. Chociaż Dunne jak ognia unika melodramatyzowania, napisał ekscytującą opowieść. Tym bardziej ekscytującą, że o ile potrafimy to ocenić, nie jest zmyślona, lecz zgodna z faktami historycznymi.

Prawda o misji jezuickiej w Chinach nie może nie napawać entuzjazmem. Oto ludzie, którzy trzysta lat przed swoim czasem głęboko angażowali się w kwestie, które w naszych oczach przedstawiają się jako tak doniosłe, że cała historia Kościoła i zachodniej cywilizacji wydaje się poświęcona poszukiwaniu ich rozwiązania. Podziwiamy przede wszystkim inteligencję, odwagę i wierność tych uczonych misjonarzy. Niektórzy z nich byli świętymi, niektórzy wybitnymi naukowcami, wszyscy zaś prawdziwymi chrześcijanami i zakonnikami. Przy wszystkich swoich ludzkich ograniczeniach przejawiali uczciwość i poświęcenie, które tym bardziej poruszają, że pokazują nam coś, na czym możemy się wzorować.

Ojciec Adam Schall, który wyróżnia się jako jedna z najbardziej fascynujących i niezapomnianych postaci, z pewnością zrobił wiele rzeczy mogących budzić dezaprobatę. Stał na czele biura, którego zadaniem była reforma chińskiego kalendarza (tutaj zasłużył sobie wyłącznie na pochwały). Miał swój udział w produkcji armat użytych do obrony Pekinu przed Mandżurami — za tę decyzję był, co zrozumiałe, krytykowany. Adoptował chińskiego sierotę jako swojego wnuka, co, jak później przyznał, było nieroztropne, ale tego rodzaju nieroztropność może budzić tylko sympatię.

Kiedy popadł w niełaskę cesarza i został skazany na poćwiartowanie żywcem, nie stracił odwagi i swojej legendarnej ironii. Uniknął egzekucji i później wyznał wszystkie błędy swego życia religijnego i misjonarskiego (pominąwszy armaty) z przykładną pokorą.

To nie mnisi się kłócili

Dzieje misji jezuickich w Chinach nie są jednak tylko dziejami bohaterskich ludzi oraz ich mądrych i dzielnych czynów. Jest to historia Chrystusa w Chinach: coś w rodzaju krótkiej epifanii Syna Człowieczego jako chińskiego uczonego. Niestety, aż za krótkiej. Dawna tradycja mędrców ze Wschodu zawsze jednak w zawoalowany sposób domagała się tej epifanii. Dlaczego nie zostało to nigdy w pełni urzeczywistnione? Nie ma prostych odpowiedzi na to pytanie. Do największych zalet książki ojca Dunne’a należy to, że delikatną kwestię dysputy o chińskie obrzędy traktuje on wyjątkowo taktownie. Jednym z czynników sporu była oczywiście rozbieżna polityka różnych zakonów. Ojciec Dunne przekonująco jednak pokazuje, że nie tutaj kryło się prawdziwe wyjaśnienie zajadłości, z którą toczono walkę. Jezuici i mendykanci z pewnością mieli odmienne podejście do apostolatu azjatyckiego. Nie wolno nam jednak nadmiernie upraszczać sprawy. Ojciec de Azevedo, dominikanin, rozprawiał o filozofii wschodniej z uczonymi w Kambodży, kiedy jezuici robili to samo w Chinach. Niestety, de Azevedo nie uzyskał zbyt wielkiego poparcia dla tych starań. Został ekskomunikowany. Po tym tragicznym epilogu pomogli mu stanąć na nogi jezuici w Japonii.

Zasługą ojca Dunne’a jest pokazanie, że rywalizacje narodowe i imperialistyczne miały znacznie bardziej decydujący wpływ na spór o chińskie obrzędy niż konkurencja między zakonami misyjnymi.

tłum. Tomasz Bieroń

Tekst pochodzi z książki Mistycy i mistrzowie Zen, która ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S–ka. Śródtytuły pochodzą od redakcji.

1 George H. Dunne SJ, Generation of Giants, University of Notre Dame Press, Notre Dame 1962.

Trzysta lat przed swoim czasem
Thomas Merton OCSO

(ur. 31 stycznia 1915 r. w Prades we Francji – zm. 10 grudnia 1968 r. w Bangkoku) – Ojciec Ludwik, amerykański ksiądz katolicki, trapista pisarz, poeta, obrońca praw człowieka. Osierocony we wczesnym dzieciństwie. Zanim ws...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze