To nie jest kwestia repertuaru
fot. darran shen / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Pierwszy List do Koryntian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

W liturgii nie chodzi o to, żeby nam było fajnie. I żeby temu „fajnie” wszystko podporządkować. Liturgia ma być piękna.

Dominik Jarczewski OP: Dlaczego nie śpiewamy w kościele?

Hubert Kowalski: Nie tylko w kościele nie śpiewamy. W ogóle mniej muzykujemy. Kiedyś, żeby posłuchać muzyki, trzeba ją było sobie wyprodukować – zaśpiewać solo albo włączyć się w śpiew większej grupy. Dziś muzyka stała się produktem jak każdy inny, a my weszliśmy w rolę klientów.

Więc nie śpiewamy, bo inni robią to lepiej niż my?

Dużym uproszczeniem byłoby stwierdzenie: „Wszystko to wina radia i empetrójek”. Od wyrzucenia sprzętu elektronicznego jeszcze nikt nie zaczął śpiewać. Zanik spontanicznego, naturalnego śpiewania jest raczej związany z kryzysem podstawowej edukacji muzycznej i przemianami cywilizacyjnymi. Jeszcze kilkanaście lat temu uczeń opuszczał mury szkoły ze znajomością podstaw muzyki. Umiał mniej więcej czytać nuty, był rozśpiewany. Dziś tego nie ma.

W domu radio, komputer, w szkole brak edukacji muzycznej, ale przecież zawsze kościół był miejscem kultywowania tradycji…

W większości parafii za śpiew odpowiada jedna osoba – organista. Może ładnie śpiewać i grać, ale animacja śpiewu to coś innego. Ilu organistów zachęca ludzi do włączenia się w śpiew? Jest jednak i druga strona medalu. Nawet jeśli organista to wybitny muzyk, nawet jeśli szczerze chce animować śpiew, to dopóki wśród ludzi pokutuje myślenie: „On za to odpowiada, a nie my”, dopóty będzie miał ograniczone pole działania.

Czyli znów wierni w roli konsumentów, odbiorców…

I to jest chyba istota sprawy. Wierni przychodzą na eucharystię i nie śpiewają, bo nie do końca rozumieją, w czym uczestniczą. Przychodzą z przyzwyczajenia, może zainteresowani czysto intelektualnym odbiorem przesłania homilii, ale jeśli nigdy nie przeżyli osobistego spotkania z Bogiem, nie mają potrzeby angażowania się.

Może problemem jest repertuar? Jest zdominowany przez pieśni niezwykle podniosłe, podkreślające dystans między nami a Bogiem.

To nie jest do końca wina repertuaru. Wiele z tych pieśni, które kojarzą się ze smutkiem i nudą, stanowi tradycję Kościoła. Przez setki lat ludzie się nimi modlili. Postrzeganie ich w taki sposób jest często wynikiem złego wykonania i niezrozumienia wartości dziedzictwa historycznego Kościoła.

Alternatywą są kiczowate piosenki – rodem z dansingu czy klubu.

Wraz z pojawieniem się nowych wspólnot w Kościele pojawiło się dużo nowych śpiewów religijnych. Większość z nich nie była pisana z myślą o liturgii i de facto się do niej nie nadaje. Tak się jednak stało, że zaczęły one stopniowo przenikać do liturgii. Podobnie jak inne pieśni, układane często przez nawróconych artystów jazzowych czy popowych. Wiele z nich jest bardzo pięknych: mają poruszające, niezwykle osobiste słowa, wpadającą w ucho melodię. Jak najbardziej nadają się na spotkania modlitewne czy akcje ewangelizacyjne. Ale już nie do liturgii.

Jakie zatem przyjąć kryterium: co można, a czego nie można śpiewać na mszy?

Dokumenty Kościoła zwracają uwagę na to, że muzyka, która stanowi część liturgii, powinna strzec sfery sacrum; pokazywać wierzącemu, że wchodzi w nową rzeczywistość, coś wyjątkowego. Po pierwsze, mamy zatem chorał gregoriański – fundamentalny dla liturgii Zachodu.

Którego prawie już nie słyszymy w naszych kościołach…

Mówię o tym, jak powinno być. Mamy też muzykę polifoniczną – tę starą, renesansową czy barokową, dalej muzykę tradycyjną, pochodzącą z kręgów ludowych, którą odnajdujemy chociażby w starych śpiewnikach. W końcu jest miejsce na śpiewy współczesne, komponowane w duchu liturgii.

W duchu liturgii – czyli jakie?

Z tym jest już większy kłopot. Jak dookreślić ducha liturgii? Próbujemy wskazywać na konkretne elementy muzyczne, które uznajemy za wartościowe. Dokumenty skupiają się np. na tekstach pieśni. Najlepiej żeby pochodziły z Pisma Świętego lub były jego parafrazą. Mogą to też być teksty ojców Kościoła czy świętych. Chodzi o to, żeby słowa nie były banalne, ale pochodziły z głębokiej, uświęconej tradycji.

Słowa słowami, ale jeśli wezmę psalm i dodam do niego muzykę zasłyszaną na dancingu, to kościelny hit murowany…

Żyjemy i wychowujemy się w określonych warunkach, w określonej kulturze. Ludzie XXI wieku są zanurzeni w oceanie rozmaitych stylistyk i gatunków muzycznych i jak nigdy wcześniej mają do nich dostęp w każdej chwili. Nie muszą już iść na koncert czy do kościoła, co nieuchronnie kształtuje ich wrażliwość. A ta siłą rzeczy przenosi się do naszych świątyń. Dlatego Kościół nie neguje muzyki współczesnej w liturgii, chce jedynie, by była ona odpowiednia do celebrowanego misterium. Kierunek myślenia jest taki, by w muzyce liturgicznej było jak najmniej takich dźwięków, które jednoznacznie kojarzą się z muzyką popularną – z klubów, dyskotek, list przebojów…

Ale jeśli ta muzyka będzie taka inna, obca, to jak sprawić, żeby mnie wyrażała? A może muzyka wcale nie ma mnie wyrażać?

Jak najbardziej powinna mnie wyrażać. Jeżeli mam przeżywać liturgię, to muszę się w niej odnaleźć. Nie oznacza to jednak, że mamy iść na łatwiznę. To, że w radiu słucham popu, nie znaczy, że tylko pop może mnie wyrazić. Nie ograniczajmy się sztucznie! Poza tym byłbym bardzo ostrożny przed takim czysto subiektywnym myśleniem o liturgii. Że to ja ją tworzę. Ja się raczej w nią włączam. Biorę w dziedzictwo pewien kanon – również estetyczny – przemyślany i przemodlony przez Kościół. Poznaję go. Odkrywam w nim siebie. Żeby coś tworzyć, zmieniać, trzeba to najpierw poznać.

Co zatem zrobić z niezwykle bogatym kanonem muzyki poważnej, pisanej z myślą o liturgii przedsoborowej, wymagającej wysokich umiejętności wykonawczych? Muszę powiedzieć, że czuję pewien niedosyt, gdy słucham takiej muzyki w sali koncertowej czy w filharmonii. Rozumiem, że w imię włączenia ludzi w śpiew, o którym dopiero co mówiliśmy, dla takich kompozycji nie ma już miejsca podczas liturgii?

Reforma posoborowa kładzie duży nacisk na aktywne włączenie wspólnoty w przeżywanie mszy świętej. Taki jest też cel śpiewu liturgicznego. Są jednak w liturgii momenty, podczas których muzyka może być wykonana w sposób wirtuozowski – przez grupę specjalnie do tego przygotowaną. Takim momentem jest chociażby czas dziękczynienia po komunii. I wówczas lud Boży może się włączać poprzez słuchanie.

Kiedy jednak ludzie słyszą taki wykwalifikowany zespół, to znowu mogą poczuć się zwolnieni ze śpiewu…

Dlatego bardzo ważne jest, by zachować odpowiednie proporcje. Zwłaszcza stałe części mszy powinny być tak dobrane, żeby cały kościół mógł je zaśpiewać.

Jak w taki razie animować śpiew?

W różnych miejscach różnie to bywa. Są pewne regiony w Polsce, gdzie śpiew przychodzi bardziej naturalnie, gdzie zachowała się tradycja ludowa. Tam chodzi bardziej o to, jak nie popsuć tego, co już jest. Z kolei w miastach ludzie są…

…wykorzenieni?

Tak. To chyba clou sprawy. I to powoduje, że mniej śpiewają.

Jak ich zatem zmotywować?

Pierwszym elementem jest troska o to, by muzyka liturgiczna była – w miarę możliwości – na jak najwyższym poziomie artystycznym. Gdy rozmawiam z moimi znajomymi o muzyce kościelnej, słyszę: słaba. Męczy ich organista, który wciąż śpiewa te same pieśni oparte na dwóch, trzech akordach, schola też zawodzi. Tego się nie da słuchać, więc gdzie tu mowa o utożsamieniu się? Osoby odpowiedzialne za śpiew powinny dbać o poziom. I pracować nad nim.

Wystarczy podszkolić warsztat?

Nie wystarczy. Im dłużej zajmuję się śpiewem liturgicznym, prowadząc różnego rodzaju warsztaty, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ostatecznie pytanie o jakość śpiewu trzeba odnieść do jego aspektu duchowego. Czy schola, chór, organista modlą się pieśniami, które śpiewają, czy jedynie traktują je jako utwory, które należy dobrze wykonać? Jeśli przychodzę do kościoła się pomodlić, to bardzo szybko się zorientuję, czy osoby animujące śpiew modlą się nim, czy nie. Ja to wyczuję i wspólnota wiernych też. Szczególnie jeśli schola nie stoi ukryta za filarem, ale na widoku.

Jakiś czas temu ojciec Jan Góra OP krzyczał do dyrygentki: „Nie dyryguj scholą, ale ludźmi w kościele!”.

To jest jakiś pomysł. We Francji na przykład lider nie dyryguje grupą, ale wszystkimi obecnymi w kościele. Jeśli się umiejętnie zaplanuje przestrzeń i ustawi scholę jakby na przedłużeniu całej wspólnoty, to wtedy automatycznie dyrygent dyryguje wszystkimi.

Co jeszcze można zrobić?

Pokolenie naszych dziadków potrafiło zapamiętać kilka, a nawet kilkanaście zwrotek pieśni. A my ledwo zapamiętujemy jedną czy dwie. Dlatego, chcąc włączyć ludzi we wspólny śpiew, warto zadbać o to, by teksty śpiewanych pieśni były wyświetlone na ekranie.

Innym dobrym pomysłem na rozśpiewanie wiernych jest krótka próba śpiewu przed mszą. W ten sposób można poszerzać repertuar. Jest to jednocześnie wyraźny sygnał dla wiernych: chcemy, żebyście to wy śpiewali. Organy czy schola nie grają pierwszych skrzypiec. Mają tylko wam pomóc.

Samej scholi zaś pomóc może na przykład udział w warsztatach liturgiczno-muzycznych. W 2003 roku środowisko skupione wokół krakowskich dominikanów zorganizowało pierwsze takie warsztaty. Od tego czasu podobne inicjatywy rozeszły się po całej Polsce. Czy widzisz ich owoce na prowincji?

Popularność warsztatów okazała się największym zaskoczeniem dla nas samych, prowadzących zajęcia. Kiedy rozsyłaliśmy zaproszenia, myśleliśmy o tym jako o jednorazowej akcji. Zainteresowanie przerosło nasze oczekiwania. Dziś takie warsztaty odbywają się w różnych miejscach w Polsce kilka razy w miesiącu. I wciąż są chętni do udziału w nich. To pokazuje, jak bardzo ludzie mają potrzebę, żeby zrozumieć liturgię i móc ją głęboko przeżyć.

Bo podczas warsztatów nie tylko doskonalicie warsztat muzyczny i uczycie nowych pieśni?

Przez te 10 lat odkryliśmy, że tak naprawdę w warsztatach nie chodzi o samą muzykę, ale o wiarę tych ludzi. Wykonawstwo nie może być elementem kluczowym. Dlatego dbamy o to, żeby w programie były i konferencje duchowe, i możliwość spowiedzi, i czas na adorację. Chodzi nam o to, żeby najpierw tę liturgię przeżyć. Żeby śpiewanie i granie było wyrazem mojej żywej wiary.

Ktoś przyjeżdża na warsztaty, zachwyci się pięknymi konferencjami, przeżyje spotkanie z Jezusem w sakramentach, nauczy się nowych pieśni. Potem wraca do parafii i… obija się o sprzeciw ze strony proboszcza, organisty. Że to jakieś nowinkarstwo, że ludzie tych pieśni nie pociągną…

Oczywiście, że nie pociągną. Jeśli się ich nie nauczy, to w jaki sposób mają pociągnąć? Ale to nie jest kwestia pieśni, tylko tego, czy komuś chce się coś robić, czy idzie po linii najmniejszego oporu. Kiedy mówisz o tych kontrowersjach, to przypominam sobie z kolei wiele bardzo pozytywnych przykładów dobrej współpracy. Pamiętam rozmowy z organistami, którzy byli przyzwyczajeni do tradycyjnego repertuaru, ale widząc młodych ludzi i ich zapał do współczesnych pieśni wielogłosowych, zaczęli sami wykorzystywać te pieśni na mszy. Tu wracamy do problemu, czy animator śpiewu na mszy ma ten śpiew kreować, czy wsłuchiwać się z jednej strony w tradycję Kościoła, a z drugiej – w to, co się w tym żywym Kościele dzisiaj dzieje, i z nim współpracować. Jestem zdecydowanie za tą drugą opcją.

Wspomniałeś o wrażliwości na inicjatywy oddolne. A są one takie, że wychodzi na środek schola. Ktoś tam brzdąka na gitarze, reszta próbuje trafić w dźwięki, to wszystko ma rytm, można klaskać i… ludziom się to podoba.

Mówiąc o inicjatywach oddolnych, nie miałem na myśli takiego widzimisię. Ekstremalnym przykładem takiego subiektywizmu, który kiedyś spotkałem, jest msza rockowa. Nie wiem, czy widziałeś ją w internecie?

Mszy rockowej nie widziałem. Ale za to oglądałem mszę w stylu „polka”.

To wyobraź sobie: kościół, kapela rockowa stojąca wokół ołtarza gra ciężką muzykę rockową – utwory własne, ale też i aranżacje tradycyjnych śpiewów liturgicznych. Coś niewiarygodnego! Ale ludziom podobno się to podoba. I ksiądz mówi, że więcej osób zaczęło przychodzić do kościoła.

Dlatego że msza była rockowa, czy że w ogóle coś się dzieje?

Jedno i drugie. A przede wszystkim dlatego że „jest fajnie”.

Jeśli jednak do Boga pociąga, to co w tym złego?

Nie jestem do końca pewien, czy pociąga do Boga. Kardynał Joseph Ratzinger nazywa taką sytuację duszpasterskim pragmatyzmem. Żeby wierni byli w Kościele, jestem gotowy na rozmaite duszpasterskie ruchy, nawet jeśli naruszają one istotę liturgii, jej konstrukcję. Pozostaje pytanie o smutek i fajność w liturgii, czyli w gruncie rzeczy o kanoniczność.

A musi być smutno?

Niektórzy zarzucają muzyce ściśle liturgicznej, że jest po prostu smutna. Ktoś głęboko przeżywa swoją wiarę i ta wiara jest dla niego źródłem radości, a kiedy chce ją wyrazić na spotkaniu z Bogiem podczas mszy, to witają go żałobne akordy i patetyczne wykonania bez wyrazu.

Patrz: smutne pieśni wielkanocne.

W liturgii nie chodzi o to, żeby nam było fajnie. I żeby temu „fajnie” wszystko podporządkować. Liturgia ma być piękna. Jeżeli ludzie pięknie śpiewają i głęboko wierzą, to nawet poważny wielogłosowy śpiew wykonają z taką gorliwością, że nikt nigdy nie powie o nim smutny. W liturgii jako osobistym spotkaniu ze Zbawicielem mogą się znaleźć wszelkie emocje. Pozostaje pytanie, czy zostaną wyrażone z wiarą jako własna modlitwa. Jeśli tak, to Duch Boży dotrze do serc ludzkich bez względu na repertuar.

To nie jest kwestia repertuaru
Hubert Kowalski

urodzony w 1972 r. w Kamieniu Pomorskim – kompozytor, dyrygent, kontrabasista i pedagog, od 1993 roku związany z zespołem Deus Meus, współpracował ze specjalizującym się w muzyce renesansowej Bractwem Lutni (2000-2005). A...

To nie jest kwestia repertuaru
Dominik Jarczewski OP

urodzony w 1986 r. w Warszawie – dominikanin, duszpasterz, rekolekcjonista, doktor filozofii uniwersytetu Paris 1 Panthéon-Sorbonne, wykładowca Kolegium Filozoficzno-Teologicznego Dominikanów, stały współpracownik miesięcznika „W drodze”....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze