Teraz jesteśmy u siebie
fot. birmingham museums trust / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Łukasza

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 59,90 PLN
Wyczyść

To, że człowiek nie pójdzie codziennie do teatru, nie jest tak istotne, jak na przykład to, że codziennie musi korzystać z kanalizacji. To było dla nas odkrycie.

Michał Kacprzyk: Któregoś dnia po prostu wziąłem psa, plecak i wyjechałem z Warszawy. Miałem 22 lata. Czułem się jak osadnik na Dzikim Zachodzie – w środku wielkiego niczego, jako wielki nikt. Wszystkie moje rzeczy mieściły się w tym jednym plecaku. Niesłychanie inspirujące doświadczenie.

Joanna Sarnecka: Co chciałeś robić?

Michał: To był czas, kiedy w Polsce na nowo odkryto hodowlę kóz. Poszła fama, że można na tym nieźle zarobić. Ale nikt się na tym nie znał. Nawet weterynarze. Więc na początek założyłem ze znajomymi spółkę hodowlaną, a jak rozkręciliśmy interes, to zacząłem szukać czegoś na własny rachunek i tak wylądowałem w Zawadce Rymanowskiej.

Czyli to wszystko „wina” Michała?

Janina Kacprzyk: Odkąd pamiętam, zawsze chciał mieszkać w Beskidzie Niskim. Kiedy się poznaliśmy i zaczęliśmy rozmawiać o wspólnej przyszłości, od razu mi zakomunikował, że zamierza mieszkać na stałe w górach. Taka transakcja wiązana. Nie powiem. Pomysł szalony, ale spodobało mi się. Nie było to odległe od moich ówczesnych zainteresowań. Grałam wtedy w warszawskiej grupie „Werchowyna” wykonującej muzykę łemkowską z tych stron. Moja rodzina od zawsze miała ciągoty do pięknych i sielskich miejsc. Tyle że nikomu nie przyszłoby do głowy wyjeżdżać, w dodatku tak daleko od domu. Jak się jednak okazało, nie to było najtrudniejsze. Michał martwił się, że decyzja o przeprowadzce przyszła mi zbyt łatwo. Obawiał się, że dopiero za jakiś czas się zorientuję, w co się wpakowałam, i wtedy powiem: Fajnie było, a teraz wracajmy.

MichałBo Janeczka pochodzi z rodziny o tradycjach osiadłych, w której nikt z własnej woli się nie przeprowadzał. Natomiast moja rodzina ciągle się gdzieś przeprowadzała.

Jak trafiliście na Zawadkę?

Janina: Czas był trudny. Nie mieliśmy pieniędzy na budowę czegoś własnego. To w sumie okazało się błogosławieństwem. Był czas na zastanowienie się, czy na pewno chcemy tutaj zostać. Początkowo wcale nie planowaliśmy zakładania gospodarstwa agroturystycznego. Michała ciągnęło do hodowli. Mnie bardziej do pracy z ludźmi. Znaleźliśmy i wydzierżawiliśmy najmniejszy – czyli najładniejszy PGR i on był właśnie w Zawadce. Tu zaczęliśmy gospodarować z naszym stadkiem kóz.

Michał: Nie było tego tak mało. Nasz kozi inwentarz liczył ze 140 ogonów i 10 krów. Potem wyremontowaliśmy pomieszczenie biurowe dawnego PGR-u i tak powstało nasze pierwsze schronisko: pięć pokoi i dwie łazienki. Goście dawali nam spory kredyt zaufania. To byli albo naprawdę dobrzy znajomi, albo zaprawieni w trudnościach turyści.

Janina: Z czasem zaczęły się zmieniać proporcje. Stwierdziliśmy, że zwierzęta powinny być tylko dodatkiem do turystów. Podjęliśmy decyzję, żeby sprzedać mieszkanie w Warszawie, a tu rozpocząć budowę. To było w szóstym roku naszego mieszkania w Zawadce. Oczywiście nie wiedzieliśmy, gdzie budować. Wpadłam w panikę, że znowu wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa i po raz kolejny przenosić się w nowe miejsce. Ale wtedy do nas dotarło, że naszego nowego miejsca nie musimy szukać daleko. No i tak znaleźliśmy działkę w sąsiedztwie naszej dzierżawy.

Jak znosiliście te pierwsze lata?

Janina: Niektórzy mówili, że byliśmy odważni! Ale to nieprawda. To był młodzieńczy brak wyobraźni. Gdybym do tych warunków przyjechała z czwórką dzieci na karku, to na pewno inaczej bym to znosiła. Nawet nie wyobrażałam sobie, że kiedyś będzie tu tak pięknie i komfortowo.

Michał: Dla mnie najważniejsze było to, że Janeczka zahaczyła o środowiska turystyczne, umiała gotować w kociołku, zrobić gluta z niczego, nie bała się błota i robaków. Wiesz, ona nigdy nie była takim typowym mieszczuchem.

Kiedy pojawiły się trudności?

Michał: Problemy z hodowlą czy przeciwnościami naturalnymi są niczym w porównaniu z trudnościami w relacjach z ludźmi.

Janina: Byliśmy niedoświadczonymi pracodawcami. Trzeba się było dobrze z miejscowymi poznać, żeby zdobyć odpowiedniego człowieka na odpowiednie miejsce, żeby wszystko zagrało.

Michał: No i do tego kozy! Jakbyśmy od początku mieli krowy czy konie, to byłoby lepiej. A kozy są na wsi synonimem nędzy.

Jaka myśl towarzyszyła wam podczas wyjazdu z miasta? To była ucieczka od cywilizacji?

Michał: Nigdy tak na to nie patrzyłem. Chodziło mi o wybór pozytywny, a nie rezygnację z czegoś. Potrzebowałem więcej przestrzeni i możliwości tworzenia czegoś od podstaw. Beskid Niski kojarzył mi się z wolnością, z mniejszym naciskiem świata na moje decyzje. Wydawało mi się, że tutaj dużo łatwiej będzie mi robić to, co chcę, i nie będę musiał się ze wszystkiego tłumaczyć. Wcześniej spędziłem w Beskidzie Niskim mnóstwo czasu, chodząc z plecakiem. Każdy mój wyjazd tutaj się zaczynał albo tutaj kończył. W klasie maturalnej spóźniłem się miesiąc na rozpoczęcie roku szkolnego, bo zasiedziałem się w Beskidzie Niskim. Był zaawansowany wrzesień, wokół mgły i stare sady. I było mi tak potwornie żal wyjeżdżać. To był moment przełomowy. Poczułem, że nie chcę tu przyjeżdżać, że ja chcę tu być. Chciałem tu przeżyć wszystkie pory roku, a wciąż brakowało mi jakiegoś fragmentu.

A co z weryfikacją tej wyśnionej wizji, kiedy już tu zamieszkałeś?

Michał: Okazało się, że dużo więcej chodziłem po górach, kiedy mieszkałem w Warszawie. Tu miałem na to znacznie mniej czasu. I trochę się z tym liczyłem. Ważniejsze jednak było samo bycie w tym miejscu. Kiedy dziś siadam sobie na schodach przed domem, to wiem, że mam to, o co mi chodziło. Mogę kolekcjonować każdą porę dnia i każdą chmurę. Jestem u siebie. Jasne, że chciałbym różne rzeczy zmienić. Choćby pochodzić po górach. I ciągle planuję jakieś wyjścia, ale jest tyle do zrobienia, że rzadko starcza czasu.

Człowiek, ceniący wolność, który w jednej chwili mógł spakować wszystko i pójść swoją drogą, wybrał ustatkowanie i dużą rodzinę?

Michał: Cudowny stan nieposiadania traktowałem jako inspirujący, ale wyłącznie przejściowy. Tu jest tak fajnie, że koniecznie trzeba się było tym z kimś podzielić. Ponadto życie tutaj jest tak ciężkie, że człowiek sam nie da rady.

Wróćmy do weryfikacji waszej wizji życia z dala od cywilizacji.

Janina: Człowiek osiedlający się w górach widzi w zasadzie tylko wolność od cywilizacji, a nie trudności, z którymi będzie się musiał zmierzyć. Plusy miasta są zupełnie inne niż te, na które zwracamy powszechnie uwagę. To, że człowiek nie pójdzie codziennie do teatru, nie jest tak istotne, jak na przykład to, że codziennie musi korzystać z kanalizacji. To było dla nas odkrycie, że są sprawy, które trzeba sobie samemu zabezpieczyć. Zorganizować od A do Z – wodę, ogrzewanie, odprowadzenie ścieków, odśnieżanie, wywóz śmieci etc. Kiedy tu przyjechaliśmy, nie było ani jednego śmietnika. Za każdym domem stała sławojka, a my mieliśmy jeszcze gorzej, bo zamieszkaliśmy w budynku, który udawał, że ma kanalizację. Była toaleta, ale rura biegła za dom i tam się kończyła. Proza życia osadników.

To się chyba zmieniło?

Michał: Trudno porównać to, co zastaliśmy w połowie lat dziewięćdziesiątych, z tym, co jest teraz. Tamto to był zupełnie inny świat.

Janina: Pamiętam na przykład początki odśnieżania. Dla wszystkich ludzi tutaj było oczywiste, że są takie dni w roku, kiedy nie da się stąd wyjechać. I z tym się nie walczyło. A nas strasznie denerwowało, kiedy zimą nie można się było ruszyć. Nikt tu nie miał pomysłu, żeby to zmienić. Dodatkowo, mieliśmy słabo ocieplony dom. Kiedy zaczynało wiać, było po prostu zimno i czasem chcieliśmy wyskoczyć do znajomych, żeby się ogrzać.

Od mamy Michała dostaliśmy w prezencie ślubnym ciągnik gąsienicowy. Takie mienie popegeerowskie. Tym można było odśnieżać, ale potrzebnych było jeszcze dwóch mężczyzn, bo gąsienice spadały i trzeba je było wbijać sporymi młotami. To była taka robota, że jak Michał wychodził rano odśnieżać, to wiedziałam, że do wieczora go nie będzie.

Jak układały się kontakty z sąsiadami?

Michał: Pamiętamy dzień, w którym tu przyszliśmy. Zrobiliśmy redyk – przepędziliśmy kozy i owce z Wołowca. Szliśmy trzy dni. Był wrzesień i strasznie lało. Kiedy weszliśmy do Zawadki i szliśmy pod blokami PGR-u, to zobaczyliśmy wszystkich w oknach. Siedzieli i odprowadzali nas wzrokiem. Wyglądali, jakby patrzyli w telewizor.

Janina: Teraz to rozumiem. Po roku mieszkania w Zawadce wiem, że cokolwiek poruszy się za oknem, to wyjrzę i popatrzę, co się dzieje. Ale wtedy byłam człowiekiem z miasta. Tam, kiedy przechodziłam pod oknami, żaden z sąsiadów na mnie nie patrzył, chociaż okien było dużo więcej.

Jak ten wybór miejsca ma się do dzieci? W mieście mogłoby im być łatwiej w wielu sprawach.

Michał: Świat to nie tylko miasto. Trzeba się zastanowić, co nam ono daje, a co zabiera. Dla każdego ten bilans jest inny. Bardzo sobie cenię wolność i kontakt z przyrodą. Częścią mojej pracy jest grillowanie przy ognisku dla gości. Gdzie mógłbym tak przyjemnie zarabiać na życie? Cieszy mnie, kiedy widzę moje dzieci biegające po łące, wspinające się na drzewa.

Jak byłem mały, mieszkaliśmy z rodzicami w zamkniętej polskiej kolonii lekarskiej w Libii. Było nas sześć czy siedem rodzin, z czego dwie miały dzieci. Tam odkryłem, że życie w odosobnieniu, jak na wyspie, nie neguje naszych możliwości i wyborów. Nie ogranicza, a może nawet daje coś więcej. W takiej sytuacji człowiek ma warunki, by lepiej zrozumieć siebie, nawet jeśli ma dziesięć czy trzynaście lat. Mieliśmy tam kawałek lasu ograniczony murem i tych kilka osób przez kilka lat. Mam ogromny sentyment do tamtego czasu. I taką, trochę bajkową krainę, do której dzieci mogłyby wracać, chciałbym stworzyć tutaj.

W różnych doświadczeniach staram się zawsze widzieć plusy danej sytuacji. To jest zupełnie inna perspektywa niż ludzi, którzy są stąd. Oni widzą ograniczenia, trudności i to, że się generalnie nie da. Ja mam odwrotnie. Mieszkanie na końcu świata daje mi całą paletę możliwości, które można zrealizować tylko tu, a nie gdzie indziej. Zdecydowaliśmy się na przykład na naukę w domu, bo okazało się, że system szkolnej edukacji nie zapewnia nam tego, co chcielibyśmy dać naszym dzieciom. Wszystko dlatego, że decydując się na wyjazd w góry i mieszkanie na wsi, nie chcieliśmy im zabrać jakichś możliwości – czy to studiowania, czy mieszkania, gdzie tylko będą chciały, gdy dorosną.

Imponujące, że w natłoku codziennych zajęć każde z was ma też swój „prywatny” inny świat.

Michał: Skończyłem ceramikę na Uniwersytecie Ludowym w Turnie nad Pilicą. Dla niej rzuciłem leśnictwo. To jest praca, która wymaga zaplecza technicznego. Dopóki nie miałem pieca elektrycznego, budowałem sobie piece ziemne. Teraz mam swoją pracownię. Prowadzę warsztaty dla naszych gości, robię też trochę swoich wyrobów. Każda łazienka w naszym domu, kafelki w kuchni czy duża część naczyń są mojego autorstwa.

Janina: Dla mnie drugim światem jest działalność społeczna. Po dziesięciu latach mieszkania w Zawadce zostałam sołtysem. Ciekawe, że przez całe lata żyliśmy trochę obok tej społeczności. Staraliśmy się ją poznać, ale jednocześnie zachować dystans. Pochłaniało nas organizowanie życia, przyjmowanie gości, nawiązywanie kontaktów z ludźmi mieszkającymi w pobliżu, a też „przywłokami”, jak to się tutaj mówi, stąd w Zawadce nawet nie wszystkich znaliśmy. Jakiś czas przed tym, nim zaproponowano mi kandydowanie, zaczęliśmy się pojawiać na zebraniach sołeckich. To był trudny moment. Ludzie nie mieli żadnego kontrkandydata dla poprzedniego sołtysa, a chcieli zmiany. Pojawiłam się w odpowiednim momencie. Widzieli też, że sobie radzimy, że zbudowaliśmy dom, mieszkamy tu jakiś czas i nikogo specjalnie nie rozdeptaliśmy. Zaproponowali kandydowanie Michałowi, ale on miał za dużo spraw i zdecydowanie odmówił, więc spytali mnie. Dla mnie działalność społeczna to coś istotnego w życiu. Wyniosłam to z domu i z działalności w warszawskim KIK-u. I nawet mi trochę tego brakowało. Dlatego, kiedy mi zaproponowano kandydowanie, to nie powiedziałam „nie”.

Michał: Trzeba wiedzieć, że Janeczka nie rozpatruje takich rzeczy w kategoriach trudności, tylko odpowiedzialności.

Janina: Skoro widziałam sprawy, które wymagały zmiany, nie mogłam powiedzieć, że mnie to nie obchodzi i zajmijcie się tym sami. Z drugiej strony nie wierzyłam, że mam szanse zostać wybrana – obca i do tego kobieta – to wydawało się niemożliwe. Ale stało się inaczej.

Czym jest dla was miasto dziś?

Michał: Pamiętam, jak odkryliśmy pierwszą różnicę między miastem a wsią. Anegdotyczna historia. Widzieliśmy takie same jak w mieście wiszące na słupach karteczki z ogłoszeniami. I tu, i tam zaczynały się od „kur…”. W mieście to były kur-sy, angielskiego czy innych rzeczy, a tu na takich samych karteczkach napisane było: kur-y nioski.

Janina: Wiesz, miasto czasem się przydaje. Moje dzieci spędzą tam pewnie jakiś czas, studiując. To jest dobre miejsce na czas dorastania i szukania swoich ścieżek. Może niekoniecznie jako docelowe miejsce zamieszkania. Wiem, co straciłam. Chciałabym śpiewać w jakimś chórze albo jak dawniej grać w zespole muzycznym. Tu tego nie ma, no i trudno. Mając dzieci, i tak bym pewnie z tego nie korzystała. Bardzo dużo dostajemy od naszych gości. Przyjeżdżają ciekawi ludzie z mnóstwem interesujących historii. Tu jesteśmy blisko natury, blisko Boga. Wiadomo, wszędzie się można zgubić i ciągle trzeba szukać od nowa, ale nam się tu podoba. Różnica dotyczy też kwestii relacji. Tu jestem konkretną jednostką, w konkretnej społeczności. W mieście człowiek żyje bardzo wybiórczo. Można sobie wybrać, do której parafii chodzę, na co zapiszę dzieci, z kim się spotkam. Tu muszę żyć i dogadywać się z różnymi ludźmi, nie zawsze z tymi, których lubię. To jest bardziej realne i dzięki temu bardziej prawdziwe, bo ludzie muszą ze sobą żyć, znając swoje wady i zalety.

Michał: Może to duże słowa, ale tutaj stykamy się z problemami, które są prawdziwe – coś zdycha, coś się rodzi, jest śnieg do odgarnięcia, konflikt do rozwiązania albo inne trudności. Trzeba się urobić po łokcie, ale namacalnie widać efekt.

Teraz jesteśmy u siebie
Janina i Michał Kacprzykowie

od końca lat 90. lat mieszkają w Zawadce Rymanowskiej, prowadzą Ekologiczne Gospodarstwo Agroturystyczne z Pracownią Rękodzieła. Rodzice sześciorga dzieci....

Teraz jesteśmy u siebie
Joanna Sarnecka

urodzona w 1975 r. – absolwentka Katedry Etnologii i Antropologii UW, animatorka, inicjatorka m.in. projektu Ulica Żydowska, obecnie członek stowarzyszenia Sztetl Dukla. Pracuje z dziećmi i młodzieżą w Beskidzie Niskim, dz...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze