Telefon odbieram bez obaw
fot. bob van aubel / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 27,90 PLN
Wyczyść

W prowincji jest nas obecnie 450. Za mojej kadencji, czyli przez ostatnie siedem lat, odeszło kilku braci kapłanów – średnio jeden rocznie. To nie jest dużo, choć oczywiście każde odejście to o jedno za dużo.

Katarzyna Kolska: O odejściu ojca Jacka Krzysztofowicza z zakonu dominikanów pisały i mówiły przez kilka tygodni niemal wszystkie media: od brukowców po poważne, opiniotwórcze tytuły. Ojciec milczał. Prowincjał zakonu nie miał nic do powiedzenia na ten temat?

Krzysztof Popławski OP: Odejście ojca Jacka wydarzyło się w konkretnym momencie, ale ma też swoją historię – nikt nie odchodzi z zakonu nagle. Jako przełożony wiem o wielu sprawach, o których nie mogę i nie chcę mówić. Dlatego uznałem, że nie powinienem się wypowiadać od razu – pośpiech w komentowaniu zwykle sprawia, że mówi się wiele niepotrzebnych zdań.

Bracia z zakonu nie byli tak powściągliwi. Niektórzy się wypowiedzieli, i to dość ostro.

Opinie były skrajne i niektóre nie powinny w ogóle się pojawić. Niemniej emocje w takim momencie są chyba zrozumiałe.

Ojciec Jacek informację o tym, że odchodzi z zakonu, zamieścił w internecie. Czy było potrzebne aż tak bardzo spektakularne pożegnanie?

Zdecydowanie nie, bo to nikomu nie służy. Ale zaraz też pojawia się pytanie, jak taką prawdę przekazać wiernym. Ukryć? Przeczekać, aż rozejdzie się po kościach? To nieuczciwe. Ludzie związani z naszym klasztorem w Gdańsku mogliby mieć pretensje, że potraktowaliśmy ich niepoważnie.

O tym, że ojciec Jacek chce odejść, dowiedziałem się tydzień wcześniej, pojechałem do Gdańska, rozmawiałem z nim. Rozmawiałem też z przeorem o tym, jak zachować się w tej niełatwej dla wspólnoty sytuacji: Jacek odejdzie, ale bracia zostaną i muszą być przygotowani na to, by zająć się ludźmi, którzy przyjdą i będą pytać: „Dlaczego?”. Tego dnia mszę o godz. 21, którą zwykle odprawiał ojciec Jacek, poprowadził przeor. Na wszystkich mszach świętych odczytano komunikat, informujący o jego odejściu, dając w ten sposób ludziom sygnał, że niczego nie ukrywamy i nie unikamy tematu.

Smaczny kąsek dla mediów.

Myślę, że ani bracia w Gdańsku, ani ojciec Jacek nie spodziewali się tego. Ojciec Jacek był znany tylko w pewnym kręgu ludzi, szum medialny sprawił, że jego nazwisko i informacja o odejściu z zakonu były na ustach całej Polski. Na to, niestety, nie mieliśmy już wpływu.

Wśród wielu komentarzy, które pojawiły się na temat odejścia ojca Jacka, były i takie, które podważały metody psychoterapii, którą się zajmował, i jego fascynację metodami niemieckiego terapeuty Berta Hellingera. Internauci pisali: „To już dawno było słychać w jego kazaniach, aż dziwne, że nikt nie zwrócił wcześniej na to uwagi”.

Dyskusje o roli psychologii w naszej posłudze toczą się od kilku lat. I nie ma między nami w tej sprawie jednomyślności. Są bracia, którzy uważają, że nie powinniśmy być kapłanami terapeutami, ale są i tacy, którzy zajmują się psychoterapią, chociaż jest ich niewielu.

Z ojcem Jackiem też na ten temat rozmawialiśmy. Kiedy w jednej z jego książek pojawiły się poglądy, które nie znalazły akceptacji zakonnego cenzora, właśnie dlatego, że przez zbytnią psychologizację podważały nauczanie Kościoła, o. Jacek przeformułował przedstawiane stanowisko. Tak więc w ramach naszej zakonnej struktury było i jest miejsce na dyskusję i rozmowę.

To nie pierwsze i z pewnością nie ostatnie odejście brata z zakonu. Czy ojciec ma jakieś poczucie winy, wyrzuty sumienia, że jako wspólnota nie stanęliście na wysokości zadania?

Bracia, którzy odchodzą z zakonu, są osobami dojrzałymi, decyzja o odejściu jest ich decyzją, wynika z ich wyborów i byłoby zbyt dużym uproszczeniem przerzucanie odpowiedzialności na wspólnotę. Życie w zakonie można porównywać do małżeństwa. Małżonkowie ślubują sobie, że będą trwali w tym związku w dobrej i złej doli, w zdrowiu i chorobie. My też na coś takiego się decydujemy. Dlatego przerzucanie czegoś na wspólnotę czy na warunki życia jest szukaniem usprawiedliwienia. Z doświadczenia przełożonego mogę powiedzieć, że powodem niemal wszystkich odejść nie była zła wspólnota czy zderzenie z niedobrymi przełożonymi.

No to trzymajmy się tego porównania: Terapeuci pracujący z parami w kryzysie mówią, że w większości przypadków wina za rozpad małżeństwa leży po obu stronach, a nie tylko jednego z małżonków.

Ma pani rację, jest współodpowiedzialność, niemniej odpowiedzialność za decyzję o odejściu ponosi ten, kto ją podejmuje. Bracia przychodzą do zakonu z pewnymi oczekiwaniami, wyobrażeniami, ideałami. A codzienność to weryfikuje: może być tak, że im dalej, tym więcej pytań i wątpliwości. Bo nasze życie nie jest takie, jak ci młodzi ludzie sobie wyobrażali, wstępując do zakonu. Życie we wspólnocie jest trudne i żadna wspólnota nie jest idealna. Na pewno jednak nie jest to element decydujący o tym, że ktoś ją opuszcza.

To co jest tym elementem decydującym?

Moim zdaniem, odejścia biorą się z kryzysu wiary i poczucia bezsensu tego, co się robi. Wszelkie inne tłumaczenia są wtórne: ktoś mówi, że źle rozpoznał swoje powołanie i że nie było w nim pobudek religijnych, ktoś inny twierdzi, że struktury zakonu są archaiczne i nie odpowiadają współczesnym wyzwaniom albo że Kościół nie spełnił jego oczekiwań, jeszcze inny tłumaczy, że się zakochał i chce założyć rodzinę.

W zakonie traci się wiarę?

A czy w małżeństwie można stracić miłość? Można. W zakonie też można utracić wiarę. Sakrament małżeństwa, śluby wieczyste czy też świecenia kapłańskie to dopiero początek długiej drogi. Można na tej drodze rozwinąć pięknie miłość i wiarę i można je stracić.

Jest jeszcze samotność.

Decydując się na bycie w zakonie czy przyjmując święcenia kapłańskie – nie wiem, w jakim stopniu sobie to uświadamiamy wcześniej – decydujemy się bardzo wyraźnie na pewną samotność, na rezygnację z bliskości, jaka jest w małżeństwie i – w dobrym tego słowa znaczeniu – trzeba sobie jakoś z tym poradzić. Trzeba uczynić tę samotność częścią życia, a nie czymś, od czego się ucieka, konfrontować się z nią jako z czymś dobrym, co jest nam dane po coś i dla czegoś. Dlatego nie upatrywałbym w samotności głównej przyczyny opuszczania zakonu czy porzucania kapłaństwa.

Mówi ojciec: „Trzeba sobie jakoś z tym poradzić”. Dobrze brzmi. Siostry zakonne też podczas formacji słyszą o duchowym macierzyństwie. Najpierw przyjmują to jako oczywistość. A potem niejednokrotnie pytają: Jak je realizować, by nie stało się pustym frazesem?

Zaznaczyłem, że w dobrym sensie – „poradzić”, czyli trzeba to uczynić częścią życia i nie uciekać od niej. Myślę, że samotność zakonnika może prowadzić i do głębszej modlitwy, i większego oddania duszpasterskiej pracy, i do doświadczenia duchowego ojcostwa.

Przy każdym porzuceniu kapłaństwa pojawia się zawsze sprawa celibatu.

Temat wraca, bo jest bardzo medialny. Ale wystarczy się przyjrzeć pastorom w Kościele protestanckim czy prezbiterom w Kościele prawosławnym, by zobaczyć, że problem tkwi nie tylko tutaj. Zniesienie celibatu nie jest lekarstwem na kryzys powołań i na uchronienie przed porzucaniem kapłaństwa. Ojciec Joachim Badeni zwykł żartobliwie mawiać, kiedy pojawiał się temat celibatu, że mogą go znieść, byle nie zmuszali do małżeństwa.

Po odejściu kapłana zostają ludzie, którzy mu ufali, powierzali swoje sprawy, swoje grzechy, swoje życie. Aż trudno nie zapytać: A gdzie poczucie odpowiedzialności za nich?

Odejście z zakonu dla każdego z braci to osobista tragedia, dramat związany z tym, że po 10, 15 czy 20 latach negują wszystko, co do tej pory robili. Wielu ma poczucie porażki, źle rozpoznanego powołania. W takim momencie człowiek zajmuje się przede wszystkim sobą, swoim życiem. Pytanie o odpowiedzialność za innych jest na drugim planie.

A może życie w zakonie nie uczy odpowiedzialności? Nie trzeba się martwić o byt, o mieszkanie, wyżywienie, rachunki do zapłacenia. To może o ludzi też nie?

Często powtarzam braciom, że dwie rzeczywistości w zakonie mamy za darmo: tę materialną, o której pani wspomniała – bo żyjemy dobrze i nie mamy problemów finansowych czy mieszkaniowych, z którymi borykają się tysiące ludzi, i duszpasterską – na razie o nikogo nie musimy zabiegać. Ludzie sami do nas przychodzą.

Może to rodzić postawę roszczeniową i niebezpieczeństwo braku odpowiedzialności. Ale wiem też, że w wielu braciach rodzi to wdzięczność i motywuje do tego, by jeszcze gorliwiej wypełniać swoje obowiązki.

Czy to widać wcześniej, że ktoś się szykuje do porzucenia zakonu, kapłaństwa?

Czasami widać, zwłaszcza wtedy, kiedy ma się z kimś bliższy kontakt, gdy ktoś sygnalizuje swój problem, mówi o tym, że zastanawia się nad takim krokiem. Ale niejednokrotnie bracia ukrywają to głęboko, sami się z tym zmagają, nie chcą, by w ich decyzję ingerował ktoś z zakonu. Może się spodziewają, że ich decyzja zostanie zanegowana.

Na tym etapie można jeszcze coś zrobić?

Pamiętam jednego z braci, z którym znałem się jeszcze przed wstąpieniem do zakonu. Od naszych wspólnych znajomych dowiedziałem się, że przeżywa jakiś kryzys. Pojechałem do niego i zapytałem go wprost: Czy chcesz odejść z zakonu?

Powiedział mi, że rozważa taką możliwość, ale jeszcze nie podjął decyzji. Nie chciał też żadnej pomocy. Obiecał mi tylko, że gdyby jednak taką decyzję podjął, będę pierwszy, który się o tym dowie. Byłem drugi. Pierwsi byli ci nasi wspólni znajomi. Nic już nie mogłem zrobić.

I po odejściu brata z zakonu nie zapala się wam czerwone światełko?

Zapala się, ale niemal natychmiast gaśnie. Być może ze względu na tempo życia i intensywność sprawowanej przez nas posługi duszpasterskiej bądź też z powodu niechęci do mierzenia się z takim problemem. Bardzo szybko przechodzimy do porządku dziennego nad kryzysem czy odejściem braci. I nie mam odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak jest. Kilka lat temu w jednym z wywiadów powiedziałem, że odchodzą znani kapłani – tacy jak Tadeusz Bartoś, Stanisław Obirek czy Tomasz Węcławski, a my trochę jak lodowiec idziemy spokojnie dalej. Coś się stopiło, coś odpadło, lodowiec sunie do przodu.

Myślę, że dla wielu z nas takie odejścia są raczej osobistym rachunkiem sumienia z naszej wierności, wiary, bycia w zakonie, trwania w kapłaństwie niż okazją do wielkich debat na ten temat.

Boi się ojciec kolejnego telefonu od brata, który powie: odchodzę?

Nie boję się, bo wiem, że taki telefon może być, ale wcale nie musi. Wiem też, że niektórzy bracia przeżywali ogromne kryzysy i bardzo poważnie myśleli o odejściu z zakonu. A jednak, dzięki modlitwie, rozmowom, stworzeniu warunków, które pozwoliły im się skonfrontować z tymi decyzjami – zostali. Dopóki jakiś brat mówi o swoich problemach, dopóty można mu pomóc.

W prowincji jest nas obecnie 450. Za mojej kadencji, czyli przez ostatnie siedem lat, odeszło kilku braci kapłanów – średnio jeden rocznie. To nie jest dużo, choć oczywiście każde odejście to o jedno za dużo.

Może zakon potrzebuje reformy?

Raczej powiedziałbym, że nie tyle zakon potrzebuje reformy, ile ludzie, żyjący w tym zakonie, potrzebują nawrócenia.

Zakon ma nam pomóc i jestem pewien, że pomaga w tym, byśmy mogli oddać się temu, co rozpoznaliśmy jako nasze powołanie i do czego się zobowiązaliśmy: głoszeniu Słowa, pracy dla zbawienia innych ludzi. Stwarza też doskonałą przestrzeń do budowania osobistej więzi z Bogiem. Problem więc nie tkwi w strukturach, ale w nas, w realizacji naszego powołania.

I odgórne zarządzenia nic tu nie pomogą?

Nie mam przekonania do odgórnych zarządzeń, bo zakon to nie maszyna, którą się naoliwi i od razu będzie lepiej działać.

Poza tym w tradycji naszego zakonu silnie zakorzeniona jest inicjatywa oddolna. I jeśli zakon ma się zreformować, to ta reforma powinna się odbywać poprzez konkretne działania braci, a nie przez zarządzenia. Trudno na przykład zadekretować, żeby bracia rozmawiali ze sobą i umacniali się wzajemnie w wierze. Ale jeśli dwóch braci zacznie ze sobą o tym rozmawiać i do tej rozmowy zaproszą dwóch kolejnych, to wtedy owoce tego będą widoczne.

Pytania, które ciągle przed nami stoją, to jak rozmawiać o naszej wierze, jak dzielić się naszą wiarą, jak ją umacniać w tej wspólnocie, w której żyjemy, nie tylko w sensie instytucjonalnym, ale też na poziomie osobistym. Czy my, żyjąc we wspólnocie, tę wiarę w sobie wzajemnie umacniamy, czy ją osłabiamy naszym świadectwem lub brakiem tego świadectwa.

A może większa roztropność powinna towarzyszyć formacji i dopuszczaniu do święceń kapłańskich?

Przyjmowanie kandydatów do zakonu czy seminarium, ich formacja i ostateczna decyzja o dopuszczeniu lub niedopuszczeniu do święceń, to wielka odpowiedzialność każdej wspólnoty i przełożonego. To najtrudniejsze decyzje, które musimy podejmować, gdyż w jakimś sensie decydujemy o czyimś życiu. Mówię niejednokrotnie braciom, że można kogoś skrzywdzić, nie dopuszczając go do ślubów zakonnych czy święceń kapłańskich, ale można też skrzywdzić, pozwalając na to, by został w zakonie czy przyjął święcenia.

Dbając o to, żeby ta formacja była jak najlepsza, żeby bracia mogli podjąć dobrą dla siebie i dla zakonu decyzję, wprowadziliśmy w naszej prowincji tzw. prenowicjat, dodatkowy rok przed wstąpieniem do zakonu, wydłużając tym samym czas przygotowania do złożenia ślubów zakonnych i przyjęcia święceń.

Mam też nadzieję, że podczas następnej kapituły uda się przegłosować wprowadzenie dodatkowego roku w czasie formacji, który bracia spędzaliby poza swoim klasztorem – w Polsce lub zagranicą. Mieliby wówczas okazję skonfrontować swoje powołanie z rzeczywistością życia klasztornego i zadań, które przed nami stają.

Liczne powołania to nasza duma i dowód na to, że polski Kościół wciąż ma się bardzo dobrze.

Nie zgadzam się z tym, by liczbą powołań mierzyć kondycję naszego Kościoła, choć wiem, że w Polsce pytanie o liczbę determinuje pewne decyzje. Znam Kościoły niezwykle piękne i prężne, które nie mają powołań. Wydaje mi się, że ostatnie lata wyzwalają nas z takiego podejścia do powołań i ze swoistego triumfalizmu związanego z ich liczbą. I dobrze nam to robi.

Oczywiście nie chciałbym doczekać takiej sytuacji, że do naszego zakonu nie będzie powołań i z tego powodu pojawi się pokusa obniżenia wymagań.

Nie sądzi ojciec, że takie odejścia braci kładą się cieniem na zakonie, że marka dominikańska traci na wartości? Że przestajecie być dla ludzi wiarygodni? Wasz brat odchodzi z zakonu i mówi wiele cierpkich słów, Boga nazywa pustką…

Nie martwiłbym się ani o naszą markę, bo to jest pojęcie ze świata ekonomii, a nie Ewangelii, ani o nas dominikanów. Boję się jedynie, że przez działanie moich braci, przez ich odejścia, może ucierpieć czyjaś wiara, że dla kogoś będzie to tak traumatyczne wydarzenie, że odejdzie z Kościoła.

Jedną z cech dobrych duszpasterzy jest to, że potrafią poprowadzić ludzi ku temu, by wiązali się z Panem Bogiem, ze wspólnotą Kościoła, a nie z nimi. Mam nadzieję i takie wrażenie, że w wypadku ojca Jacka tak właśnie było.

Ludzie mają sobie prawo pomyśleć: skoro kapłan, który mówił na ambonie o miłości i wierności, porzuca kapłaństwo, to i ja mam prawo czuć się usprawiedliwiony: mogę zostawić żonę, odejść od męża, nie zajmować się starszymi rodzicami, mogę być nieuczciwy…

Takie kryzysowe sytuacje zmuszają nas niejednokrotnie do postawienia sobie pytania o nasze wybory, naszą wiarę, dojrzałość i odpowiedzialność. Myślę, że byłoby czymś niedojrzałym, gdybyśmy w decyzjach innych szukali usprawiedliwienia dla własnych decyzji. Ksiądz Tomasz Węcławski, porzucając kapłaństwo, wydał oświadczenie, w którym wyraźnie podkreślił, że każdy z nas odpowiada za siebie i nie można własnego zachowania, własnych wyborów motywować decyzjami i wyborami innych.

Złośliwi mówią, że pojawił się nowy zawód: „były dominikanin”?

To rzeczywiście złośliwe stwierdzenie, bo tak naprawdę publicznie używane w stosunku do jednej osoby, której bardzo współczuję, że wciąż musi występować w tej roli i że bycie byłym dominikaninem legitymizuje ją do tego, by być zapraszanym i słuchanym, przynajmniej w niektórych środowiskach bądź mediach.

Czy odejścia księży są oznaką kryzysu w Kościele?

Kościół od samego początku jest w nieustannym kryzysie. Odejścia były, są i będą – począwszy od dwunastu pierwszych powołanych, z których jeden zdradził.

Jeżeli poważnie podchodzimy do naszej wiary i wspólnoty Kościoła, to w pewnym sensie zawsze będziemy w kryzysie. Dlatego, że zderzenie wezwania Bożego z naszą niedoskonałością zawsze powinno rodzić w nas pragnienie czegoś więcej, pragnienie nawrócenia. Dlatego mówię o nieustannym kryzysie z nadzieją, że jest to kryzys wzrostu.

Mnie odejścia, niewierności, grzechy, nie dziwią. To jest część naszej ludzkiej historii. Zobaczmy, co wydarzyło się po ostatnim soborze, także w Polsce – ilu odeszło światłych kapłanów, profesorów – także w naszym zakonie. I Kościół dalej istnieje, z całą świadomością swojej słabości, podążając ludzkimi drogami i głosząc Dobrą Nowinę.

Telefon odbieram bez obaw
Krzysztof Popławski OP

urodzony 5 października 1964 r. w Ostródzie – dominikanin, rekolekcjonista, misjonarz na Tajwanie i w Chinach, dwukrotny prowincjał polskich dominikanów (2006-2014), socjusz generała zakonu ds. Europy Wschodniej i Środkowej (2014-2020). Mieszka w Rzymie....

Telefon odbieram bez obaw
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze