Ewangelia według św. Łukasza
Sztuka w doborze personelu szkół katolickich polega nie na szukaniu ludzi z kolekcją dyplomów, ale takich, którzy mają wrodzony talent do pracy w szkole.
„Ameryka — powiedział kiedyś Jacek Fedorowicz — to ogromny kraj. Tak ogromny, że jak dobrze poszukać, to można w niej znaleźć wszystko. Nawet stare numery »Trybuny Ludu«”.
Tę zasadę warto pamiętać. Cokolwiek by o Ameryce powiedzieć, zawsze można — jeżeli dobrze poszukać — znaleźć wyjątek pokazujący, że jest na odwrót.
Kiepskie szkoły
Gdy powiem, że poziom amerykańskich szkół publicznych jest raczej marny, to zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że akurat w jego okolicy jest on bardzo wysoki. I pewnie będzie to prawda. Nie zmienia to jednak faktu, że na ogół jest kiepski.
O tym, dlaczego szkolnictwo w Ameryce wygląda tak, jak wygląda, można mówić w nieskończoność i podawać tysiące powodów, każdy prawdziwy. Szkoły są marne, bo w USA nie ma — tak jak w Polsce — podziału na szkoły zawodowe, technika i licea grupujące młodzież o różnych uzdolnieniach i zainteresowaniach. Jeżeli wymieszamy w jednej klasie uczniów z elitarnego krakowskiego lub warszawskiego liceum z młodzieżą z zasadniczej szkoły zawodowej, to efektem — z całym szacunkiem dla uczniów z zawodówki — będzie równanie w dół.
Innym powodem jest to, że szkoły publiczne zostały opanowane przez doktrynalnych ideologów, według których edukacja powinna zostać zastąpiona indoktrynacją. Co jakiś czas wybuchają skandale, gdy lokalne kuratoria wypuszczają np. podręczniki do historii Ameryki, w których nie wspomina się o Waszyngtonie, Jeffersonie, Edisonie, braciach Wright, a jedynie wałkuje teksty o tym, kto ze sławnych postaci historycznych był lub nie był homoseksualistą.
Do tego dochodzi arcydelikatna kwestia, o której ludzie mówią niechętnie: średni poziom szkół jest zaniżany przez szkoły funkcjonujące w gettach. Istnieją całe wielkomiejskie środowiska, w których — mówiąc oględnie — nauka nie jest ceniona. Jeżeli rodzice dziecka nie są zainteresowani jego nauką (bo np. są zaćpani na amen przez większą część dnia), to — na ogół — niewiele ona daje.
Sprawy wyglądają lepiej w szkołach na prowincji i na przedmieściach, natomiast w centrach dużych miast sytuacja bywa tragiczna. Przed paru laty badano czwartoklasistów w szkołach nowojorskich. Wyniki były następujące: tylko około 25% umie czytać i pisać. Z tym, że były szkoły, w których czytać umiało blisko 100% uczniów, a były i takie, w których 99% nie umiało. I wolno przypuszczać, że ten jeden procent jakimś cudem opanował sztukę czytania, nie dzięki, lecz pomimo tego że chodził do szkoły.
Proszę przy tym zwrócić uwagę na jedno: jak to jest możliwe, że dziecko doszło do czwartej klasy i nie umie czytać? Czy rodzice tego nie zauważyli? Czy nie potrafili zainterweniować i zacząć uczyć je czytania — bez oglądania się na szkołę? Chodzi o to, o czym mówiłem wcześniej: istnieją środowiska, w których nauka nie jest ceniona, a rodzicom wcale na edukacji dzieci nie zależy. W takich środowiskach nie ma ludzkiej siły, aby szkoły dało się postawić na jako takim poziomie. Ostatecznie jest rzeczą więcej niż oczywistą, że typowe dziecko, aby móc się nauczyć czytać, musi codziennie poćwiczyć z rodzicami przynamniej pół godziny w domu. Trzeba wielkiej naiwności, aby sądzić, że samo tylko chodzenie do szkoły wystarczy.
Szkoły wyznaniowe
W tym dość ponurym obrazie jest jednak jasny punkt: Ameryka jest krajem wolności. Sprawia to, że nikt nie musi swoich dzieci posyłać do szkół publicznych. Jest wiele szkół prywatnych, w większości działających przy kościołach. Powiem tylko, aby dać pojęcie o skali zjawiska, że w drodze do niezbyt odległego od mojego domu kościoła katolickiego mijam: zbór świadków Jehowy, kościół baptystów, metodystów oraz bezwyznaniowy Kościół Jezusa Chrystusa — a przy każdym jest przedszkole lub szkoła. Kilka przecznic dalej są jeszcze ze dwie szkoły baptystów, jedna luterańska, parę bezwyznaniowych. Jest też w mieście druga szkoła katolicka.
Szkoły religijne pod względem poziomu nauczania biją szkoły publiczne na głowę. Niestety, mają wadę — są płatne. Czesne w nich jest rozmaite, na ogół trzeba się jednak liczyć z wydatkiem rzędu kilku tysięcy dolarów rocznie.
W pejzażu amerykańskich szkół prywatnych specjalną pozycję zajmują placówki katolickie. Są bardzo liczne, na ogół odznaczają się wysokim poziomem, a do tego są stosunkowo tanie. Trudno podać, ile orientacyjnie kosztuje w nich nauka, gdyż cenniki są różne, jedne szkoły uzależniają czesne od dochodów rodziców, drugie nie. W szkole znajdującej się przy moim kościele jest to kwota około dwóch tysięcy dolarów rocznie. Niemało, ale dwa razy taniej niż w znajdującej się po drugiej stronie ulicy szkole przy kościele episkopalnym. W dodatku szkoła katolicka daje duże zniżki dla każdego następnego dziecka — tylko pierworodne płaci całą sumę, następne już mniej, a od trzeciego wzwyż czesne spada prawie do zera. Nic dziwnego, że wielu rodziców staje na głowie, aby umieścić w niej swoje dziecko.
Specyficzna pozycja szkolnictwa katolickiego w Ameryce ma swoje korzenie w historii: pierwotnie Stany Zjednoczone były krajem protestanckim. Pierwsze wielkie fale imigracji katolickiej nastąpiły dopiero w drugiej połowie XIX wieku. Z początku była to imigracja Irlandczyków wygnanych z domu przez katastrofalne klęski głodu. Później dołączyli Włosi, a następnie Polacy. Nie trzeba dodawać, że katoliccy imigranci stanowili straszną biedotę. Na miejscu spotkali się z wrogością protestanckich tubylców, niechętnie patrzących na nowo przybyłych, w dodatku niedomytych, papistów. Gdy ich dzieci posyłano do szkół publicznych, były szykanowane.
W dzielnicach imigranckiej biedoty szczególną rolę w integrowaniu przybyszów pełniły parafie. Zajmowały się działalnością charytatywną, pomagały w asymilacji. Wobec wrogości protestanckiego otoczenia zaczęły także masowo organizować szkoły dla katolickich dzieci. Szkoły musiały być bardzo tanie, aby były dostępne dla biedoty, a przy tym na tyle dobre, aby umożliwić potomstwu imigrantów szybki awans. Cel pierwszy — niską cenę — osiągnięto, zatrudniając jako nauczycieli księży i siostry zakonne pracujących niemal za darmo. Ich bezgraniczne poświęcenie pomogło w realizacji drugiego celu — w postawieniu szkół katolickich na wzorowym poziomie.
Od tych czasów wiele się zmieniło. Wrogość w stosunku do katolików dawno zaniknęła, w szkołach kościelnych uczą dziś świeccy, ale z dawnych czasów pozostał wysoki poziom oraz — jak na szkoły prywatne — niska cena.
Amerykanie w kolejkach
Zapisy do szkoły przy mojej parafii przyjmuje się parę miesięcy przed rozpoczęciem roku szkolnego. Odbywa się to w trzech etapach. Najpierw ogłaszany jest termin przyjmowania podań od parafian. Kto chce być uznany za parafianina, musi przez co najmniej pół roku być zarejestrowany w sekretariacie szkoły i udzielać się w niej społecznie. Gdy zostaną wolne miejsca, wówczas dwa tygodnie później przyjmuje się dzieci katolików spoza parafii. Gdyby jeszcze zostały miejsca — ale to się raczej nie zdarza — to po kolejnych dwóch tygodniach ogłasza się przyjęcia dla nie– –katolików.
Kiedy mój syn miał pójść do szkoły, po wielu wahaniach zdecydowaliśmy się odżałować dolary i posłać go do tej przy naszej parafii. Dowiedziałem się, że zapisy będą przyjmować we wtorek od ósmej rano, ale — jak mi poradzono — dobrze przyjść dużo wcześniej, bo będą tłumy i kto pierwszy, ten lepszy. Nauczony doświadczeniem kolejkowym z czasów komuny uznałem, że jeżeli stanę przed sekretariatem wieczorem w poniedziałek, to będę pierwszy. Wziąłem więc śpiwór i poszedłem spać na trawnik przed szkołą. O słodka naiwności! Okazało się, że stoi tam już kolejka, i to od piątku. Szkolny trawnik i parking wyglądały jak pole kempingowe. Na społecznej liście kolejkowej znalazłem się więc na dalekiej pozycji i mój syn nie został przyjęty z braku miejsc. Mój przypadek nie był jeszcze najgorszy: jeden z rodziców przez szereg dni mieszkał w szoferce swojej zaparkowanej przed szkołą półciężarówki, aby być na początku listy, po czym powiedziano mu, że w drugiej klasie — bo do niej chciał zapisać dziecko — nie będzie w tym roku ani jednego wolnego miejsca. Jak przystało na Amerykanina mimo porażki nie stracił pogody ducha — pojechał do „Dunkin’ Donuts” i zafundował wszystkim stojącym w kolejce kawę i pączki na śniadanie.
W drugiej szkole katolickiej rodzice zapisują się na listę, po czym dzieci przyjmuje się drogą losowania. Chętnych jest wielokrotnie więcej niż miejsc.
Ten opis, mam nadzieję, pozwoli Czytelnikowi uświadomić sobie, czym w Ameryce są szkoły katolickie. Choć trzeba zaznaczyć, że są okolice USA, gdzie zmiany demograficzne powodują, że katolików ubywa. W takich rejonach — na przykład w niektórych zakątkach Nowego Jorku i New Jersey — trzeba wręcz niektóre szkoły kościelne zamykać, gdyż nie są w stanie zarobić na siebie. Jednak w większości chętni do nauki walą do szkół parafialnych drzwiami i oknami.
W moim przypadku to, że nie udało mi się dziecka zapisać, nie stanowiło aż takiej tragedii, gdyż pobliskie szkoły publiczne nie są beznadziejne. Jednak w centrach wielkich miast to, czy dziecko dostanie się do szkoły katolickiej, czy też zostanie skazane na publiczną, może zadecydować o całym jego życiu. Jeżeli chodzi o wiele szkół publicznych w Nowym Jorku, to lepiej, aby dziecko wychowywało się na ulicy, niż chodziło do nich.
Co sprawia, że szkoły katolickie odznaczają się takim wysokim poziomem? Nie wynika to z cudownych nowoczesnych metod wychowawczych. Są to szkoły raczej konserwatywne, koncentrujące się na nauczaniu czterech R: Reading, wRiting, aRithmetics and Religion — czytania, pisania, arytmetyki i religii — a nie na modnych nowinkach. Jeżeli oczekujemy, że zobaczymy w nich fantastycznie wyposażone laboratoria językowe i komputerowe, to się mylimy. W szkole przy mojej parafii jest mała salka komputerowa, ale to jest szkoła trochę bogatsza niż inne. Większość ma wyposażenie raczej skromne.
Dobry poziom nie wynika również z tego, że gromadzi ona rewelacyjnie wykształconych nauczycieli. Przeglądając życiorysy pracowników (są publikowane na tablicy ogłoszeń przy wejściu), zauważyłem, że tylko dyrektorka ma za sobą pełne studia magisterskie. Reszta zakończyła edukację na stopniu bakałarza, co mniej więcej odpowiada pierwszym dwóm, trzem latom studiów na polskim uniwersytecie, i to bynajmniej nie na znanych i renomowanych uczelniach, ale w większości wypadków w drugo– i trzecioligowych college’ach.
Obala to mit mówiący, że dobry nauczyciel powinien ukończyć najlepsze studia wyższe. Dobry absolwent liceum umie wystarczająco dużo, aby uczyć w szkole podstawowej — pod warunkiem, że ma do tego smykałkę, że w takiej szkole chce uczyć i lubi pracować z dziećmi. Cała sztuka w doborze personelu szkół katolickich polega nie na szukaniu ludzi z kolekcją dyplomów, ale takich, którzy mają wrodzony talent do pracy w szkole.
Jak takich ludzi znaleźć? Spotkałem się kiedyś z cyniczną uwagą: „Szkoły katolickie wyłapują najlepszych nauczycieli. Robią to w ten sposób, że płacą im tak mało, że godzą się tam pracować tylko ludzie, którzy bardzo chcą być nauczycielami w szkole katolickiej”. Jest w tym sporo racji: nauczyciele w szkołach katolickich zarabiają dużo mniej niż w szkołach publicznych. Zapytałem pewną nauczycielkę, czy nie planuje w związku z tym przeniesienia się do szkoły publicznej, kilka przecznic dalej, gdzie dostałaby pracę z pocałowaniem ręki i za większą pensję. Żachnęła się. „No i co z tego, że zarobię więcej? Tu jest lepiej: dzieci zdyscyplinowane, nie ma szkolnych gangów, pracuje się przyjemniej, ludzie milsi… Po co mam się przenosić?”.
To dużo wyjaśnia: szkoły katolickie kładą duży nacisk na dyscyplinę. Dzieci chodzą w mundurkach. W mojej szkole są to szkolne dresy. Kto uczył w szkole, ten wie, że dyscyplina to połowa sukcesu. Jeżeli nauczyciel musi się wydzierać, aby przekrzyczeć klasę, to mały pożytek z nauki.
I na koniec: szkoły katolickie przyciągają specyficzne rodziny. Uczęszczają do nich dzieci rodziców, którzy wiedzą, czego chcą, i są gotowi wiele dla tego poświęcić. Na przykład, biwakować przez kilka dni przed szkołą po to, aby zapisać do niej swoją pociechę. Tym samym nie trafia tam potomstwo bogaczy wykazujących podejście: „ja wam płacę grube pieniądze i chcę mieć spokój — wy mi wychowajcie dzieci”. Nie, szkoły te przyciągają rodziny o zarobkach w najlepszym wypadku średnich, ale dla których edukacja to priorytet i które gotowe są aktywnie włączać się w życie szkoły.
Czesne a podatki
Szkoły kościelne są — jak zaznaczyłem — płatne. Oczywiście płatne są również szkoły publiczne, tyle że nie wszyscy to rozumieją. W Polsce mało kto dostrzega związek między tym, że płaci podatki, i tym, że państwo zapewnia bezpłatne szkoły. Mało kto jest w stanie powiedzieć, ile zapłacił w zeszłym roku podatków i ile z tego poszło na wojsko, ile na edukację i tak dalej.
W Ameryce jest pod tym względem o tyle lepiej, że szkoły są utrzymywane z lokalnych podatków od nieruchomości. Oznacza to tyle, że każdy właściciel domu (a przypominam: w USA większość populacji mieszka we własnych domach) musi co roku zapłacić podatek szkolny. Płacą go wszyscy właściciele domów bez względu na to, czy mają dzieci, czy nie. Jego wysokość zależy od okolicy. Każdy może łatwo policzyć, ile kosztuje go bezpłatna edukacja publiczna.
Okazuje się, że sporo. Roczne koszty utrzymania jednego ucznia w szkole publicznej przewyższają (i to znacznie!) koszty czesnego w szkole prywatnej prowadzonej przez Kościół, przy czym w porównaniu z kosztami utrzymania uczniów w szkołach katolickich (przypominam: bardzo, jak na szkoły prywatne, tanich) są to różnice wprost szokujące.
Kupony oświatowe
Analiza kosztów edukacji i porównanie jakości szkół publicznych i kościelnych doprowadziły do narodzin projektu kuponu oświatowego. Idea jest bardzo prosta: skoro państwo płaci na utrzymanie każdego ucznia w szkole publicznej X dolarów, to dajmy każdej rodzinie czek na X dolarów na każde dziecko i niech za to pośle swoją pociechę do takiej szkoły, jaką wybierze. Państwo może nawet przestać prowadzić szkoły.
To jest pomysł radykalny, jednak można zaproponować wersję łagodniejszą: niech każda rodzina, która zdecyduje się swoje dzieci zabrać ze szkoły publicznej, dostanie czek na, powiedzmy, trzy czwarte sumy stanowiącej koszty utrzymania ucznia, i pośle swoje dzieci do szkoły prywatnej, dopłacając różnicę z własnej kieszeni. Będzie to oznaczać, że — w przeliczeniu na jednego ucznia — szkoły publiczne będą dysponować większymi pieniędzmi, rodzice zaś, którzy nie są ze szkół publicznych zadowoleni, poślą swoje dzieci do prywatnych. Wilk syty i owca cała.
Taki projekt w różniących się szczegółami wersjach próbowano przeforsować w rozmaitych stanach USA, za każdym razem trafiając na zaciekły opór administracji zarządzającej szkołami publicznymi. Nie ma w tym nic dziwnego: administracja panicznie boi się konkurencji. Dopóki szkoły prywatne są lepsze, ale — z przyczyn finansowych — nieosiągalne dla dzieci biedoty, dopóty biurokraci edukacyjni nie muszą się obawiać o swoje posady. Gdyby jednak udało się wprowadzić kupony oświatowe i gdyby dzięki nim mógł nastąpić exodus dzieci z biedniejszych rodzin do lepszych szkół prywatnych, dla administracji byłaby to prawdziwa katastrofa.
Z tego powodu gdziekolwiek próbowano wprowadzać w Ameryce kupony oświatowe, natychmiast następował skoordynowany kontratak związków zawodowych nauczycieli oraz administracji szkół publicznych, i projekt duszono w zarodku. Rzecz jasna, nigdy przy tym nie mówiono, że chodzi o obronę monopolu, bo to nie jest dobrze widziane, ale zgłaszano zastrzeżenia innego rodzaju. Pierwsza poprawka do konstytucji USA zakazuje ustanawiania religii oficjalnej, co oznacza, że państwo nie może dofinansowywać Kościołów. Gdyby wprowadzić kupony oświatowe — argumentują ich przeciwnicy — rodzice mogliby za pieniądze publiczne posyłać dzieci do szkół kościelnych, a to łamie rozdział Kościoła od państwa.
Jest to jednak argument chybiony. Wypłacając rodzicom kupony oświatowe, państwo nie dofinansowuje Kościołów, lecz rodziców, a co rodzice zrobią z pieniędzmi przeznaczonymi na edukację dzieci, to ich sprawa. Może poślą dziecko do szkoły przy kościele. Może wynajmą guwernera, a może poślą je do prywatnej szkoły świeckiej.
Gdyby przyjąć sposób rozumowania: „nie można rodzicom wypłacić pieniędzy za edukację dziecka, gdyż może poślą je do szkoły religijnej”, to przez analogię należałoby zakazać wypłacania jakichkolwiek świadczeń państwowych (np. emerytur lub rent) w gotówce, bo nie wiadomo, czy taki emeryt swojej wypłaty z ubezpieczenia społecznego nie rzuci na tacę w kościele i w ten sposób państwo będzie dofinansowywać Kościół. Czy nie należy w tej sytuacji wszystkich emerytur i rent wypłacać w naturze, dając co miesiąc każdemu przydziałową paczkę ubrań i jedzenia, ale broń Boże nie gotówkę, żeby nie mógł jej wpłacić na Kościół?
Przeciwnicy kuponów zgadzają się, że jest to słuszny argument, ale zauważają, że większość szkół prywatnych to szkoły religijne, dlatego wypłacając rodzicom czek oświatowy, można mieć pewność, że trafi on do jakiegoś kościoła, gdyż prywatnych szkół świeckich praktycznie nie ma. To, że dzisiaj nie ma, nie znaczy, że nie będzie. Gdyby zaczęto wypłacać rodzicom czeki oświatowe, pojawiłby się rynek usług edukacyjnych i — można z rozsądnym prawdopodobieństwem przypuszczać — powstałyby kolejne prywatne szkoły świeckie.
Taka debata trwa już od lat. Ciekawostką jest to, że najbardziej wojowniczy działacze administracji szkolnej dzielnie zwalczający pomysły wprowadzenia kuponów szkolnych swoje dzieci posyłają do szkół kościelnych. Również pani Hillary Clinton gorąco popierająca związki zawodowe nauczycieli i zwalczająca projekty kuponów szkolnych posłała swoją córkę do prywatnej szkoły prowadzonej przez kwakrów. Szkoły publiczne w Waszyngtonie są dobre dla Murzynów, ale niech ręka Boska broni, aby miały do nich chodzić dzieci Dobrze Urodzonych.
Kupony przed sądem
Ostatnio w debacie tej pojawił się nowy wątek. Oto w jednym z okręgów szkolnych w Ohio, kupony szkolne udało się wprowadzić. Rodzice uzyskali możliwość zabrania swoich dzieci ze szkół publicznych i posłania ich do szkół prywatnych, przy czym władze pokrywają część czesnego. Rodzice muszą resztę dopłacić z własnej kieszeni. Nie są to więc „kupony oświatowe” w stanie czystym, ale jest to krok we właściwym kierunku.
Szkoły publiczne w tym okręgu są kiepskie, nawet jak na amerykańskie warunki, szybko więc zaczął się exodus uczniów do szkół prywatnych. Wyniki były bardzo dobre: odchodzące dzieci objęto badaniami, które wykazały, że w nowych szkołach zaczęły się szybciej uczyć i robić większe postępy.
Wtedy nastąpił kontratak administracji szkolnej. Przeciwko programowi wytoczono sprawę sądową, oskarżając go o łamanie zasady rozdziału Kościoła od państwa. Po szeregu apelacji sprawa trafiła przed Sąd Najwyższy stanu Ohio, który nie dopatrzył się w programie łamania rozdziału religii od państwa, gdyż program wypłaca pieniądze rodzicom, a nie konkretnym Kościołom. Edukatorzy nie poddali się i przenieśli sprawę do sądów federalnych. Tu udało się im odnieść sukces: Okręgowy Sąd Federalny uznał, że kupony szkolne łamią zasadę rozdziału Kościoła od państwa i nakazał likwidację programu oraz przeniesienie biorących w nim udział dzieci z powrotem do szkół publicznych. Po kolejnym odwołaniu sprawa trafiła do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Wyrok ma zapaść w czerwcu 2002 roku i zapewne zadecyduje na wiele lat o tym, jak będzie wyglądało amerykańskie szkolnictwo. Na razie nie sposób werdyktu przewidzieć.
Proroctwo
Procesy społeczne, które zaczynają się w USA, docierają do Polski z opóźnieniem, ale docierają. Być może w niedalekiej przyszłości wszystko to, o czym piszę, zobaczymy na własnym podwórku.
Podobnie jak w USA, tak i w Polsce istnieje ogromna, nieruchawa administracja zarządzająca szkołami publicznymi. Tak jak i tam administracja ta pożera większość funduszy przeznaczanych na utrzymywanie szkół. Tak jak i w USA poziom szkół publicznych będzie się powoli, ale systematycznie obniżał. Będziemy widzieć kolejne „reformy” systemu szkolnego sprowadzające się do — według słów Kisiela — „mieszania herbaty bez dodawania cukru”, ale ogólnego trendu nie będą one w stanie powstrzymać. Szkoły państwowe będą coraz gorsze.
W pewnym momencie, oddolnie, zacznie się ruch „ratuj się, kto może” i zaczną powstawać szkoły prywatne. Już powstają, ale na razie jest to margines. Jedne będą gorsze i padną, inne będą lepsze — i zaczną ściągać najlepszych uczniów. To tylko przyspieszy upadek szkół publicznych.
Następnie na scenie pojawi się szybko rozrastająca się sieć szkół katolickich, niezależnych od Ministerstwa Edukacji Narodowej. Tak jak w USA okaże się, że nie dość, że reprezentują one dużo wyższy poziom niż szkoły publiczne, to kosztują mniej.
Wtedy zobaczymy wściekły kontratak ze strony Ministerstwa Edukacji Narodowej i Sportu oraz Związku Nauczycielstwa Polskiego: szkoły prywatne, zwłaszcza katolickie, będą tępione na wszelkie sposoby. Będzie się na nie nasyłało kontrole, wytaczało im procesy o to, że sala gimnastyczna jest za mała, oskarżało o to, że czesne jest za duże. Zakaże się odliczania czesnego od podatków. Będzie się zakazywać uznawania dyplomów szkół niepublicznych przy przyjmowaniu na wyższe studia. Każdy chwyt będzie dozwolony.
Oczywiście, finansowanie szkół prywatnych z pieniędzy publicznych poprzez kupony oświatowe zostanie zakazane. Gdy parę lat temu do władzy doszła koalicja AWS–UW, w swoim programie miała wprowadzenie w Polsce kuponu oświatowego. Przez cztery lata rządów nie zrobiono w tej sprawie nic. Administracja skutecznie storpedowała nawet próby rozpoczęcia debaty.
Administracja potrafi tolerować niepaństowe szkoły katolickie, dopóki są nieliczne i marne. Przez całe lata komuny można było ignorować istnienie w Krakowie prywatnego liceum pijarów, bo było najgorszym z krakowskich liceów. Dzisiaj wybiło się do czołówki. Gdy za paręnaście lat pojawi się takich więcej, zobaczymy kampanię przeciwko szkołom kościelnym prowadzoną w iście bolszewickim stylu.
Po przywróceniu nauczania religii w szkołach publicznych całe mnóstwo dawnych salek katechetycznych stoi dzisiaj pustych. To naturalne zaplecze do budowania szkolnictwa katolickiego, niezależnego od państwowego — tak jak w Ameryce. Tylko należy wszystkich ostrzec: droga nie będzie usłana różami.
Oceń