Szkoła czekania
fot. robert thiemann / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Bóg lubi się spóźniać i przychodzi w najbardziej zaskakującym momencie, jak złodziej. Ważne jest, by czekać zawsze, nie tylko w adwencie. Ale też w jakiś zwyczajny poniedziałek w samym środku pochmurnego listopada.

Ten tekst wziął się z niedowierzania i konsekwencji. Odkąd pamiętam, trudno było mi uwierzyć, że Pan Jezus naprawdę „całą noc spędził na modlitwie do Boga” (Łk 6,12). Nie chciało Mu się spać? Przecież jest podobny do nas we wszystkim oprócz grzechu, a sen, jak wiadomo, grzechem nie jest. Czy On miał jakąś inną rachubę czasu? Szybszą? Mniej dotkliwą? Cała noc modlitwy Jezusa, a po naszej stronie różne noce czuwania i noce spowiedzi, kończące się w najlepszym wypadku tuż po północy, bo przecież ciało ma swoje ograniczenia. To tyle, jeśli chodzi o niedowierzanie. Konsekwencja natomiast wiąże się z nazywaniem Jezusa Mistrzem i Nauczycielem. Skoro On chce uczyć, to co ma nam do powiedzenia na temat czasu? Jaką Dobrą Nowinę o moim czasie zajętym i wolnym przyniósł Jezus Chrystus?

Noce czekania

Piszę te słowa, gdy w moim klasztorze trwa drażniąca przerwa w dostępie do internetu. Odświeżam co chwilę stronę startową, by nie przegapić momentu, gdy wróci, i z powrotem mieć nieograniczony dostęp do informacji. Niecierpliwość. Zderzenie z niezależnymi ode mnie warunkami. Irytujący komunikat: „nie odnaleziono serwera”, a ja nie wiem, kto i jakiego serwera szuka (może nie tam, gdzie trzeba?) i dlaczego właśnie teraz, kiedy tak bardzo ów serwer by się przydał. Pytanie o to, co w takim momencie zrobiłby Jezus, wydaje mi się niepoważne i banalne. W Jego czasach nie było takich problemów, a On sam był – jakkolwiek by na to patrzeć – Człowiekiem Wschodu. O takich ludziach wiadomo, że nigdzie się nie śpieszą i potrafią godzinami czekać na autobus, który przyjedzie albo nie.

W tych okolicznościach zaglądam do ulubionej przypowieści o pannach mądrych i głupich, z której dobrze zapamiętałem, że „pan młody się opóźniał” (Mt 25,5). To tylko jeden z wielu szczegółów autoportretu Jezusa, który zostawił nam w swoich ewangelicznych obrazach. Jest On Bogiem, na którego czasami trzeba poczekać i który potrafi się spóźniać. Jego przyjście jest zupełnie autonomiczne, a godzina spotkania znana tylko jednej ze stron. Podobnie Jezus opowiada o sobie, gdy zachęca uczniów, by upodobniali się do sług oczekujących pana powracającego z wesela. „Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie” (Łk 12,38). Druga i trzecia straż to w ówczesnej rachubie czasu fragment nocy między 21 a 3 nad ranem. Sześć godzin czuwania, wymagających silnej motywacji do tego, by nie być pokonanym przez sen. Jest jeszcze to powracające kilka razy w Ewangeliach spostrzeżenie, że „gdyby gospodarz wiedział, o jakiej porze nocy nadejdzie złodziej, na pewno by czuwał” (Mt 24,43). Niby to oczywiste, że złodziej się nie zapowiada i tak długo bada teren polowania, aż się upewni, że nikt mu nie będzie przeszkadzał w robocie. A jednak nie mogę zrozumieć, dlaczego Pan Jezus porównuje się do tego, który chce zabrać nie swoje.

Jest też przypowieść o trzech sługach obdarowanych talentami. Czytamy tam o panu (każe na siebie czekać, bo wraca z podróży „po dłuższym czasie”), który żnie tam, gdzie nie posiał, i zbiera tam, gdzie nie rozsypał (Mt 25,24). Zaskakująca odsłona Bożej bezwzględności i wysoko postawionej poprzeczki. Prosty z tego wniosek: Jezus oczekuje pełnej i nadzwyczajnej wręcz mobilizacji w oczekiwaniu na swoje przyjście. Czas czekania na kogoś lub na coś nabiera ciężaru gatunkowego. Większość z tych sytuacji, o których wspomina Jezus, rozgrywa się w nocy. Może Jego noce na modlitwie, gdy rezygnował ze snu, były modlitwą czekania na Ojca? I być może Jego modlitwa nie była treściwym dialogiem, jak to sobie zawsze wyobrażałem, ale była także milczącym czuwaniem, by nie przegapić oczekiwanej odpowiedzi Tego, z którym chciał rozmawiać?

Pierwsza lekcja, której udziela mi Jezus, jest taka, że czas trzeba wykorzystać na oczekiwanie. Rzecz jasna, nie chodzi tylko o to, by umieć cierpliwie czekać na to, czego mi akurat brakuje, chociażby na odnalezienie serwera, ale przede wszystkim na przyjście Boga do mojego życia. Nie mogę zapomnieć o tym, że ten właśnie Bóg lubi się spóźniać i że przychodzi w najbardziej zaskakującym momencie, jak złodziej. Ważne jest, by czekać zawsze, nie tylko w adwencie. Ale też na Trzech Króli, w Boże Ciało, na Matkę Boską Zielną i w jakiś zwyczajny poniedziałek w samym środku pochmurnego listopada.

Pusty grób

Z tematem przyjścia Boga do mojego życia nierozerwalnie łączy się tajemnica Jego nie-przyjścia. Szczególnie chodzi tu o ten jakby zamierający czas, w którym spóźnianie się Oblubieńca nie jest już tylko biblijną poezją, ale dotkliwym brakiem i pustką, o której wiem, że przeżyć ją trzeba, ale zupełnie nie wiem, jak to zrobić. Przypominają mi się spotkania ze smutnymi wdowami – tak je nazwałem – oczekującymi na odwiedziny dzieci i wnuków. Spotykałem je podczas kolędy i na proste pytanie: Jak się pani żyje?, otrzymywałem wypłakany żal do najbliższych, że mama i babcia tu na nich czeka, a oni już dawno zapomnieli. Każde słowo pocieszenia jest nieporadne w takiej sytuacji. Bo czy mam prawo tłumaczyć tej kobiecie, że jej najbliżsi pewnie długo pracują i mają swoje zabiegane życie, że na pewno pamiętają i że się odezwą, gdy tylko znajdą czas? A jeśli naprawdę nie chcą się odzywać? Trudno towarzyszyć komuś czekającemu, a jeszcze trudniej podtrzymywać dogasający nieraz ogień nadziei.

W Ewangelii św. Jana odnajduję dziwne zachowanie Jezusa. Jego przyjaciel, Łazarz jest ciężko chory, a Jezus, mimo że słyszał o jego chorobie, zatrzymał się przez dwa dni w miejscu pobytu (11,6). Jego zachowanie dziwi tym bardziej, że przed chwilą ewangelista zapewniał nas, że nasz Pan miłował Łazarza i jego dwie siostry. Jak to w ogóle możliwe? Co to za subtelny wyraz miłości, skoro w sytuacji zagrożenia życia miłość ta nie rzuca wszystkiego i nie pędzi, by to ukochane życie ratować?! Co musiały przeżywać Marta i Maria, czekając przy łóżku umierającego brata na zbawienne przyjście Przyjaciela, w którego uwierzyły, że ma moc przywracać zdrowie. Nie można pojąć całej tej sytuacji bez uważnego przeczytania wszystkiego, co Jezus mówi o swojej decyzji nie-przyjścia do umierającego Łazarza. „Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej Syn Boży został otoczony chwałą” (11,4) – tłumaczy Jezus. Jeśli pozostanę z tym tekstem tylko na poziomie ludzkich konwenansów, roztrząsania, jak On mógł, i użalania się nad siostrami, to niczego nie zrozumiem.

Jezus Chrystus, nawet jeśli ma na ziemi bliskich znajomych, którzy są chorzy, jest prawdziwym Bogiem. Nie przyszedł do nas tylko po to, by pokazać wzorcową wersję człowieczeństwa, ale po to, by objawić swoją chwałę. By ona była blisko naszych codziennych problemów, chorób, strat, braków i przeżywanych z goryczą zawodów. Te dwa dni bezruchu Boga, Jego nie-przyjścia i braku reakcji, trwają dla nas niemal całe wieki. Czas stoi w miejscu. Jedyne, co może nas uratować w takiej chwili, to chwała Boża: poszukiwanie jej we wszystkim, co robimy albo przynajmniej usiłujemy robić. Bóg wie, kiedy do mnie przyjść, i wie, do czego zmierza Jego nieobecność przy mnie. Trudna to lekcja mojego Mistrza, ale gdy czytam kolejne rozdziały Ewangelii Jana, w pustym grobie Łazarza zapala się dla mnie światło nadziei, by cierpliwie czekać, aż Bóg do mnie przyjdzie.

Daleko do Jerozolimy

Żeby napisać o kolejnej nauce Jezusa związanej z przeżywaniem czasu, odwołam się do tak zwanej drzemki w telefonie. Każdy, kogo rano budzi dźwięk telefonu, dobrze wie, że ta powszechnie dostępna opcja budzenia może być zarówno błogosławieństwem, bezpiecznie przedłużającym sen jeszcze o kilka minut, jak i przekleństwem odsuwającym w nieskończoność decyzję: wstaję. Jeden ze współbraci opowiadał mi, że zdarzyło mu się przez godzinę co pięć minut włączać wspomnianą drzemkę i udawać, że jeszcze śpi. Pewnie wielu z nas mogłoby coś dorzucić na ten temat. Sam nie wiem, jak reagować na takie historie – śmiać się czy płakać. Gdzie tu jest większy problem? Słaba wola czy brak motywacji do rozpoczęcia dnia i pragnienie niefundowania sobie męczącego pośpiechu?

Piszę o tym, myśląc o fragmencie z Ewangelii świętego Łukasza. Pod koniec dziewiątego rozdziału znajduję tam zdanie o tym, że Jezus postanawia udać się do Jerozolimy (9,51). Jest to o tyle ważne, że cała dalsza narracja Łukasza będzie opowieścią o podróży, w której Jezus konsekwentnie dąży do celu bardziej zawartego w krzyżu i zmartwychwstaniu niż tylko w przekroczeniu bram Świętego Miasta. Czas podjęcia decyzji nie jest przypadkowy. Czytamy, że „dopełniały się dni Jego wzięcia z tego świata”. Dni, które się dopełniały – o co tu chodzi? Pomogą nam to zrozumieć pierwsze słowa Pana Jezusa z Ewangelii św. Marka: „czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże” (1,15). Nowy Testament pokazuje nam czas jako zapełniany powoli kielich. Ma on swoje granice, powiedzielibyśmy: swoją pojemność. Przyjście Zbawiciela na ziemię jest spełnieniem długo oczekiwanej obietnicy Boga. I to dopiero w obecności Jezusa czas jest pełny. Nabiera on wartości jako „czas upragniony” i „dzień zbawienia” (2 Kor 6,2). Jezus sam poznał, że dni Jego decydującej walki i zwycięstwa są blisko. Należało już ruszyć w drogę (opisanie jej zajęło Łukaszowi aż dziesięć rozdziałów), by zdążyć na czas do Jerozolimy. Widzę tu przede wszystkim Jezusa podchodzącego do sprawy czasu bardzo trzeźwo i odpowiedzialnie. On wie, że czas Jego wzięcia z tego świata powoli się dopełnia.

Jak mi daleko do tego, by myśleć o swoim końcu. Jest poniedziałek. Piszę tekst. Słucham motetów Palestriny. Jestem zdrowy i młody, mam plany, nadzieje i poczucie, że wciąż jeszcze jestem bardziej na początku niż w trakcie drogi. Jakbym nie pamiętał, że Łukasz pisze to zdanie o Jezusie, który ma mniej więcej tyle lat, ile ja teraz. Skoro czas dopełnia się w tak nieprzejednany sposób, trzeba podejmować decyzję. „Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował?” (Łk 12,20) – pyta w jednej z przypowieści Bóg. Głupotą jest zapomnienie o końcu, odsuwanie go w odległe kiedyś, udowadnianie sobie, że ze wszystkim jeszcze zdążę. Mogę się łudzić, włączając opcję drzemki w telefonie komórkowym, że mam jeszcze czas i mogę sobie pospać. Zresztą zostawmy już tę nieszczęsną drzemkę. Przecież tu chodzi o sprawę mojego zbawienia i życia wiecznego, na które nie mogę się spóźnić. Skoro czas się dopełnia, decyzja o nawróceniu nie może czekać. Mogę mieć daleko do mojej Jerozolimy, miejsca tajemnicy mojego krzyża i mojego zmartwychwstania. Dlatego od Mistrza i Nauczyciela chcę się uczyć trudnej sztuki podejmowania decyzji i konsekwentnej drogi do celu, odbywanej w podarowanym mi czasie.

Gęsty obłok

Popołudniowa msza niedzielna w moim przyklasztornym kościele jest przeznaczona „dla spacerowiczów”. Okazuje się, że nie tylko położenie naszego kościoła na popularnej trasie niedzielnych spacerów przyciąga tu sporo ludzi. Chodzi oczywiście o krótkość albo jak to nazywam: gęstość trwania Eucharystii. W żadnym wypadku nie mam zamiaru oceniać, czy to dobrze, czy źle (a pewnie, jak w każdej materii, bez trudu znalazłbym przeciwników i zwolenników pomysłu odprawiania mszy trwającej nie dłużej niż czterdzieści minut). Zaciekawiła mnie natomiast sprawa gęstości czasu. Być może wyważam otwarte drzwi, bo już dawno napisano, że czas z Bogiem jest szczelniej wypełniony. A może to wcale nie jest takie oczywiste. Są pewnie tacy, dla których czterdzieści minut na mszę to zdecydowanie za dużo, bo i tak nic nowego się nie dzieje, a ożywiające trochę fabułę przyklęknięcia oraz nadejście koszyka, przeważnie przypadają w tym samym momencie „akcji”. Jaka tam gęstość czasu…

Opisuję te niuanse nie po to, by reklamować nasz kościół, ale by wprowadzić temat ukryty w jednej z pierwszych scen Ewangelii świętego Jana. Myślę o historii wypędzenia bankierów i sprzedawców różnej maści zwierząt ze świątyni. Moją uwagę przykuwają słowa o czasie wybudowania świątyni. „W trzy dni wzniosę ją na nowo” (2,19) – zapewnia Jezus Żydów domagających się jakiejkolwiek legitymacji Jego skandalicznego zachowania. Janowi bardzo zależało na pokazaniu przepaści, która dzieli dosłowny, światowy sposób myślenia Żydów od głębszego i duchowego spojrzenia na sprawy przez Jezusa. Czterdzieści sześć lat, a z drugiej strony trzy dni. Przecież to niedorzeczne i zupełnie niemożliwe do wykonania. Owszem. Ale ewangelista sam zwraca uwagę na to, że jego rozmówcy mówią o dwóch różnych sprawach. Oni o budynku, a Jezus o „świątyni swego ciała” (2,21). Trzy dni wystarczą, by przywrócić do życia zburzoną świątynię ciała, jak opisuje Jan zmartwychwstanie Pana Jezusa. Nie potrzeba aż tylu lat, trzeba natomiast intensywności, którą zapewni twórcza obecność Boga.

Słyszę w tej katechezie o zmartwychwstaniu lekcję przeżywania czasu modlitwy. Odnoszę wrażenie, że jednym z najczęstszych powodów rezygnowania z niej jest zgubne wyobrażanie sobie, że modlitwa zabierze nam tyle czasu. Sam się zniechęcam, gdy panikuję przed wyłączeniem się aż na pół godziny z zajmującej codzienności. To tak, jakbym udowadniał Bogu, że potrzebuję aż czterdziestu sześciu lat na odbudowanie mojego życia duchowego i postawienie w mojej duszy okazałej świątyni głębokiego życia wewnętrznego. Tymczasem Jezus mówi o niej: „w trzy dni wzniosę ją na nowo”. Mówi więc o gęstości czasu modlitwy. „Modląc się, nie bądźcie gadatliwi jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani” (Mt 6,7). Może wystarczą właśnie trzy słowa, choćby te dobrze znane każdemu: „Jezu, ufam Tobie”, by czas modlitwy wypełnić sercem szukającym oparcia i Kogoś, komu mogę zaufać. Czego się boję, wciąż nie dowierzając lekcji Jezusa i uparcie trzymając się tego, że muszę się modlić długo i kwieciście? Że wszystkiego nie wypowiem? Że Bóg nie zdąży się zorientować, że się właśnie modlę do Niego? Że inni nie zdążą mnie zauważyć zastygłego od kilku kwadransów w skupionej pozie oranta?

„Potrzeba mało albo tylko jednego” (Łk 10,42) – także słów i czasu na modlitwę. Byleby rzeczywiście był to czas modlitwy i przebywania w obecności Boga i Jego zawsze twórczego działania. Bóg ze Starego Testamentu, który zapewniał Mojżesza: „przyjdę do ciebie w gęstym obłoku” (Wj 19,9), jest tym samym Bogiem, który przychodzi do mnie w ciągu kilku minut mojej gęstej modlitwy. Zagęszczonej moimi płynącymi ze szczerego serca sprawami i Jego zawsze świeżymi odpowiedziami. Gdyby więc udało się odprawić niedzielną mszę z treściwym kazaniem w kilkanaście minut, nie miałbym nic przeciwko temu, a pewnie przypadkowych spacerowiczów i przekonanych do sprawy uczestników znalazłoby się aż za wielu. Nie o wyścigi tu jednak chodzi. Ale o to, czy potrafię wejść do kościoła choćby na jedno „Niechaj będzie…” i wypowiadać je tak świadomie i treściwie, by wyjść po minucie odmieniony i rozjaśniony światłem Bożej obecności.

Ostatnia kropka w tekście…

Cztery tematy o czasie to z pewnością nie wszystko, co da się wyczytać z Ewangelii. Oczekiwanie, decydowanie już teraz i niemarnowanie ani chwili z tych przeznaczonych na spotkanie z Bogiem wydały mi się najbardziej potrzebne i aktualne w tej chwili. Czy uspokoiły niedowierzające serce, o którym wspomniałem na początku? Z pewnością tak. Tych kilkanaście dobrze znanych fragmentów Ewangelii przekonało mnie o pełnej solidarności Jezusa ze mną i każdym, kto żyje w czasie i w ten, a nie inny sposób próbuje dostać się do szczęśliwej wieczności. Za chwilę postawię ostatnią kropkę w tym tekście. Ale nie w moim życiu. Bo ono jeszcze trwa. Mam sporo do zrobienia. Na szczęście Mistrz i Nauczyciel nie zamyka ust. Jego Ewangelia cały czas jest gotowa ożywić i oświetlić każdą minutę mojej doczesności.

Szkoła czekania
Wojciech Dudzik

były dominikanin....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze