Szczerbate stopy
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Wojtkowi Prusowi

Obok licznych dobrze skatalogowanych i uwiarygodnionych krytycznymi badaniami cudów są też i takie, które aczkolwiek mocno zakorzenione w tradycji, niestety należy odłożyć do czcigodnych legend. Jednym z nich jest podanie, jakoby pewnego dnia Antoni otrzymał dar trzymania na ręku Maleńkiego Jezusa.

przemówienia ks. prof. Tomaso Verbeliniego na Sympozjum Antoniańskim, Bolonia 1959

Straszna plucha. Miała wrażenie, że krople deszczu, tnąc ją po twarzy w podmuchach wiatru, po to jedynie spadają na ziemię, by doprowadzić ją do rozpaczy. Czarny mercedes przejechał obok niej na pełnym gazie. W ostatnim momencie odskoczyła, inaczej bryzg spod przejeżdżającej taksówki zrobiłby z niej ścierkę. Ale i tak lewa noga aż do kolana była cała mokra. Ptasia 16, 18. Jest. Dotarła do bramy klienta. Uczucia rozżalenia i agresji ścigały się ze sobą. Przeszyły ją dreszcze. „Cholerna pogoda”. Wyjęła z torby schowaną w ręczniku persiówkę z gorzką żołądkową. Pociągnęła spory łyk. Popłynęły łzy. Do wizyty pozostało jej jeszcze piętnaście minut. Wyciągnęła komórkę. Wybrała numer internatu. Znała go na pamięć, chociaż nie używała od dwóch lat.

– Tu siostry pokutniczki – usłyszała po pierwszym sygnale.
– Poproszę z siostrą dyrektor.
– Kogo przedstawić?

Na moment zawahała się, czy podać nazwisko, ale w końcu zrezygnowała. Telefon odebrał ktoś nowy.

– Wychowankę…

Po chwili dobiegł znajomy głos, jak zawsze śpiewny, strzelisty. Przed oczyma stanęła jej twarz siostry Darii. Wiele razy widziała, jak odbierała telefon w dramatycznych sytuacjach, kiedy większość w ogóle nie podniosłaby słuchawki. Zawsze „otrzepała twarz”, by przekazać pozytywną energię osobie po drugiej stronie. „Musisz mieć uśmiech w głosie. Twój głos jest twoim posłańcem”, pouczała po skończonej rozmowie.

– Siostro, tu Elwira… Elwira Skowronek.
– O! cieszę się. Co u ciebie, Elwirko? – zaćwierkała.
– Do bani… Zong… – padły słowa oznaczające piekło.
– Co robisz? Uczysz się?
– Wysypałam się. Odebrali mi zasiłek… Sprzedaję się…

Zdanie nie wymagało komentarza.

– Przyjedź… Porozmawiamy.
– Nie, siostro, zrobiłyście już dla mnie wystarczająco dużo. Jestem przypadkiem beznadziejnym. Zajmujcie się tymi, którym jeszcze można pomóc. Chciałam prosić, żeby się siostra za mnie pomodliła.
– Gdzie jesteś?
– Na ulicy… Przepraszam, siostro…

Odstawiła komórkę od ucha. Słyszała dobiegające słowa, ale nie próbowała ich zrozumieć. Wcisnęła powoli czerwoną ikonkę. Przełknęła łzy.

Uważała, że dobroć, miłosierdzie jest jak naczynie, z którego można zaczerpnąć mniej czy więcej, ale nie można nabierać bez końca, ma swoje dno. Dobroć to jak okazja. Kto potrafi z niej skorzystać – proszę. Jeśli nie, to na śmieci, tam, gdzie twoje miejsce. Kiedyś zapytała siostrę, dlaczego traci czas dla takich jak ona, przecież i tak prawie wszystkie wracają na ulicę, do alkoholu albo ćpania. „Może po to, żebyś miała choć jakieś wspomnienie… Jedno jasne wspomnienie na czarną godzinę”. „Po co? Ciężej będzie wykitować”.

Łzy ciekły jej po twarzy, mieszając się z kroplami deszczu. Mogła płakać bezkarnie. Nawet przechodzący policjant, rzuciwszy na nią spojrzenie, nie zorientował się, że płacze.

Za chwilę wejdzie do klienta. Trzeci klient, po pięciu latach przerwy… Aśka, do której zadzwoniła tydzień temu z prośbą o pomoc, mocno stała w branży. Prowadziła do spółki agencję towarzyską. Trafiała do niej pokaźna gromadka wychowanek pokutniczek, które nie za bardzo potrafiły żyć wedle recept wbijanych im do głowy przez zakonnice.

Aśka miała do Elwiry szczególną słabość. „Oddaję ci najlepsze zlecenia. Mam nadzieję, że to doceniasz. Dziadziunio, chce tylko sobie pooglądać, nawet za dotknięcie cycuszka płaci ekstra. Od dziesięciu lat wdowiec. Lekki dziwak, ale spokojny. Pokrowiec”. Elwirę zaintrygował pseudonim klienta, ale Aśka nie chciała zdradzić jego znaczenia. „Sama zobaczysz”.

Nadusiła dzwonek. Otworzył jej siwy mężczyzna koło siedemdziesiątki.

– Proszę… – wskazał szarmancko ręką. Weszła do saloniku.
– Przepraszam, czy mogę skorzystać z łazienki? Leje, muszę się trochę osuszyć.
– Tak, okropna pogoda. Ja się nie ruszam z domu. Trzeba uważać, można się łatwo przeziębić – powiedział z troską w głosie.

Wróciła już tylko w szlafroczku, majtkach i staniku. Uśmiechnęła się zalotnie i bez zbytniego ociągania delikatnie zsunęła symboliczną bieliznę. Skierowała wzrok na ściany, aby mógł patrzeć na nią bez skrępowania. Przy łóżku dojrzała wyraźny cień po zdjętym krzyżu. Obok wisiało monidło, portret małżonków może sprzed pięćdziesięciu lat. Jej klient ze swą co dopiero poślubioną żoną patrzą w świetlaną przyszłość. Młoda panna urodziwa, nawet lekko podobna do Elwiry.

Odchyliła głowę w bok. Na komodzie stał wysoki przedmiot zasłonięty serwetą. „Figura. Pewnie jakiś święty”. Spod płótna wystawał kawałek bosej stopy w sandale.

Nagle zdało jej się, że gipsowe palce się poruszyły. Potarła czoło, była pewna, że to efekt jakichś zawirowań w mózgu. Myślała, że za chwilę zemdleje. Zacisnęła powieki. Wzięła kilka głębszych oddechów. Spojrzała raz jeszcze. Palce spoczywały znów nieruchomo. Już dobrze.

„Pokrowiec”… Wszystko jasne. Albo świętego chroniono przed jej widokiem, albo ją przed jego. A może raczej to dziadek chował się przed karcącym spojrzeniem Figury.

Poczuła na piersi drżące palce. Uśmiechnęła się do mężczyzny, pogłaskała po głowie. Podał jej opaskę. Zawiązała z tyłu na bujnych złocistych włosach opadających na ramiona. Stała teraz niczym ślepa Temida.

Słyszała, jak się rozbiera. Piętnaście minut. Sto złotych. Wyobrażała sobie, że jest modelką, a staruszek sławnym malarzem.

Kiedy wręczał jej pieniądze, zerknęła jeszcze raz na przykrytą figurę. Dostrzegł jej wzrok. Uśmiechnął się zakłopotany. Chrząknął.

– Przykrywam serwetą, to pamiątka po żonie. Nie mam serca tego wynieść.

Pokiwała głową ze zrozumieniem. Gdyby go zapytała, pewnie by jej powiedział więcej, może nawet ściągnął zasłonę. Porwała torbę, obróciła się szybko, nie dając mu szansy.

Nadal lało. Skierowała kroki ku przystankowi. Jakieś trzysta metrów. Deszcz przemienił się teraz w ścianę wody. Ulice puste. Sobota po południu. Odwróciła się i zobaczyła nadjeżdżający tramwaj. Zaczęła biec. Brakowało jej około pięćdziesięciu metrów. Tramwaj wyminął ją. Zatrzymał się na sekundę. I ruszył. Motorniczy musiał być sadystą. Zaklęła soczyście i załkała z bezsilności. Rozejrzała się wokół. W odległości stu metrów zobaczyła niewielki kościół. Wcześniej nie zwróciła na niego uwagi. Zresztą wszystko było tego dnia rozmyte, rozmazane, nierealne. Widziała, że ktoś do niego wchodzi. Zdecydowała przeczekać tam najgorsze. Z rozkładu wynikało, że następny tramwaj pojedzie za pół godziny.

Od kiedy skończyła szkołę u sióstr, ani razu nie była w kościele. Stwierdziła, że u zakonnic zaliczyła tyle mszy, że starczy jej do końca życia. Nie ma się co wygłupiać. Do kościoła nie chodził nikt z jej otoczenia. W szkole, w domu. Dobre sobie… dom.

Matka z konkubentem i przyrodnim bratem. Tolerowali ją, dopóki przynosiła pieniądze, które pobierała na szkołę z COPRu. Centralnego Ośrodka Pomocy Rodzinie.

Ale gdy wstrzymali wypłaty, towarzysz matki pokazał jej drzwi. „Masz swoje lata, nie będę na ciebie zapier… całe życie. Wykończysz mnie tak, jak swojego ojca”. Nie mógł jej bardziej upodlić.

Ojciec… Bił ją od urodzenia. Za to, że zapłakała, że się ruszyła, że się uśmiechnęła. Za to, że żyła. Za wszystko. Raz tylko wzruszył się po pijanemu i chciał ją pogłaskać, ale ona ugryzła go w rękę, bo nie wiedziała, co to jest głaskanie. Myślała, że ręka służy tylko do bicia. Ojciec niedługo potem zmarł i nie zdążył jej wytłumaczyć, że ręka może pełnić różne funkcje.

Matka obwiniała ją za śmierć męża. „Zawsze go denerwowałaś, wszyscy mówili, że przyniesiesz nam pecha”. Elwira miała wtedy jedenaście lat. Po dwóch latach matka ściągnęła sobie nowego pana. Pewnego dnia, gdy spała pijana, zgwałcił jej córkę.

Kiedy więc konkubent wspomniał jej winę wobec ojca, w jednej chwili podjęła decyzję. Po paru dniach wyprowadziła się bez słowa. Wszystko było lepsze niż zapijaczona morda tego potwora. Podjąwszy decyzję o ucieczce, zadzwoniła do Aśki. „Przyjeżdżaj, przyjaciół nie zostawia się w biedzie”, usłyszała.

Nie miała złudzeń, po co do niej jedzie. Nie pierwsza, „po odwyku od życia”, lądowała u niej. Aśka robiła pranie mózgu niejednej „nawróconej” w bidulowie, u siostrzyczek. Dziwna dziewczyna, miała superdom, starych, którzy wariowali na jej punkcie. Ale ona ich nienawidziła. „Cuchnąca obłuda”, komentowała sucho.

Kiedyś Elwira, widząc, jak rodzice Aśki w czasie wizyty u sióstr dosłownie łasili się, aby wkraść się w łaski córki, powiedziała: „Tobie chyba odbiło. Zamień się ze mną. Gdybym miała takich starych, lizałabym ich po tyłku”.

Były dziewczyny, które trafiły do sióstr z domowego piekła i takie, którym w domu nic nie brakowało. Zostały wykolejone przez otoczenie. Te drugie często wyżywały się w „nakręcaniu” przeciwko swoim rodzicom. Do bidulowa wiodły najróżniejsze drogi. Ze slumsów i z pałaców.

Czy Aśka krzywdziła swoich rodziców bez powodu? Choć były tak blisko ze sobą, nigdy nie wyjawiła Elwirze powodu nienawiści do nich. „Może kiedyś, jak będę kompletnie pijana, opowiem ci, jak działa mój stary”.

* * *

Elwira nacisnęła solidną klamkę i z trudem pociągnęła olbrzymie dębowe drzwi. W środku było pusto. Panował półmrok. Jedynie przy bocznym ołtarzu paliły się mdłe światełka. Zawahała się. Nie dostrzegła żywej duszy. „Dziwne, ktoś przecież tu wchodził. Może to był ksiądz. Może zniknął w zakrystii”. Podeszła do ołtarza z figurą. Uklękła odruchowo. Po chwili wstała, podniosła spojrzenie. Młody mężczyzna w brązowym habicie z wianuszkiem włosów wokół ogolonej czaszki uśmiechał się do niej łagodnie. „Głupkowato”, pomyślała. Na lewym ręku trzymał dziecko, a w prawej dłoni – biały kwiat lilii. U siostrzyczek w kaplicy stała figura św. Józefa z Dzieciątkiem Jezus. Ale ten łysy to nie był Józef. A kim był ten maluch?

Obok ołtarza wisiała ozdobna rama, jak się okazało z życiorysem Świętego.

Św. Antoni Padewski urodził się w roku 1195 w Lizbonie, stolicy Portugalii. Na Chrzcie otrzymał imię Ferdynand. Pochodził z bogatego domu związanego z dworem królewskim. W latach dojrzewania Ferdynand miał kłopoty ze swoją zmysłowością. Może zetknął się z nazbyt swobodnymi obyczajami ówczesnej Lizbony i patrzył chętnie na portugalskie dziewczyny? Bronił się przed szturmem uwodzicielskich pokus. Szalała w nim ostra walka. Ponieważ zwyciężył te zmysłowe poruszenia, przyznano mu potem atrybut białej lilii – symbol czystości.

Spojrzała w bok na zatknięty kwiat. „Aha… to stąd”. Poczuła się mądrzejsza.

Pomiędzy 15. a 20. rokiem życia wstąpił do Kanoników Regularnych św. Augustyna… W rok potem Ferdynand był świadkiem pogrzebu, jaki Coimbra wystawiła pięciu franciszkanom, zamordowanym przez mahometan w Maroku. Z tej okazji zapoznał się Święty z duchowymi synami św. Franciszka z Asyżu i natychmiast wstąpił do nich w Olivanez, gdzie osiedlili się przy kościołku św. Antoniego Pustelnika. Przy tej okazji zmienił swoje imię na Antoni. Według najstarszej legendy Antoni odezwał się do franciszkanów w te słowa: „Moi najukochańsi bracia, z utęsknieniem pragnę przywdziać szatę waszego zakonu, jeżeli przyrzekniecie wysłać mnie natychmiast do kraju Saracenów, abym i ja miał udział w koronie męczeństwa”.

Pokręciła głową, jednak czytała dalej.

plany Boże były inne. W drodze do Afryki, gdzie chciał oddać życie za Chrystusa, Święty ciężko zachorował i musiał wracać do ojczyzny… Ze szczególnym zamiłowaniem zagłębiał się…

Tekst przykuwał jej wzrok, jakby łączyła ją z nim jakaś niewidzialna nić.

udzielał się na niwie duszpasterskiej i kaznodziejskiej. Sława jego kazań dotarła niebawem do brata Eliasza, następcy św. Franciszka. Ten ustanowił św. Antoniego generalnym kaznodzieją zakonu. Odtąd Święty przemierzał miasta i wioski, nawołując do poprawy życia i pokuty. Dar wymowy, jego język niezwykle obrazowy i plastyczny, ascetyczna postawa, żar i towarzyszące mu cuda gromadziły przy nim tak wielkie tłumy, że musiał głosić kazania na placach, gdyż żaden kościół nie mógł pomieścić słuchaczy.

…13 czerwca 1231 roku oddał Bogu ducha, mając zaledwie 36 lat.

Spojrzała znów na figurę, by ocenić, czy nie wygląda starzej.

Pochowano go w Padwie, w kościółku Matki Bożej. W niecały rok, dnia 30 maja 1232, papież Grzegorz IX zaliczył go w poczet świętych. …zadecydowały liczne cuda i łaski, jakich wierni doznawali na grobie św. Antoniego. Paralitycy, niemi, głusi, garbaci… Pewną dziewczynę imieniem Auriema, od półtora roku niewidomą, przywieziono do trumny błogosławionego… Gdy przyłożyła do oczu sukno, którym okryta była trumna, zaraz otworzyła powieki i odzyskała dar oglądania światła niebieskiego…

Przebiegała wzrokiem tekst, pomijając kilka cudów, trudnych do odczytania przy kiepskim świetle.

roku 1981, z okazji 750. rocznicy śmierci… profesor anatomii na uniwersytecie w Padwie przeprowadził badania na dobrze zachowanym szkielecie Świętego. Okazało się, że św. Antoni miał ok. 190 cm wzrostu. Twarz miał pociągłą i kanciastą, włosy ciemnobrązowe, zęby w świetnym stanie.

„Ale jaja”.

szkielecie brakowało jedynie kości lewego przedramienia z dłonią, które wraz z dolną szczęka i językiem przechowywane są gdzie indziej. Z tego wynika, że inne kości, czczone w różnych kościołach, są nieautentyczne, gdyż nie należą do św. Antoniego… Jest najpopularniejszym świętym. Czy dzieje się tak dlatego, że przypisywana jest mu największa liczba cudów? A może… – słowa w tym miejscu rozpłynęły się w jakiejś plamie. – Leon XIII nazwał go świętym całego świata.

Św. Antoni jest patronem ludzi zatroskanych i rzeczy zagubionych.

Podeszła do figury, rozejrzała się wokół, aby sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie wszedł do środka i jej nie obserwuje. Spod brązowego habitu Antoniego wystawały różowopomarańczowe stopy. Trzy palce u prawej były ukruszone i wyzierał z niej gips. „Szczerbata stopa – pomyślała. – Nieźle, tyle cudów dokonał, a nie potrafi sobie dokleić trzech palców”. Nagle poczuła lęk. Co tu jest grane? Czy to nie jest ta sama figura co u „Pokrowca”? Czy nie tymi palcami kiwał do niej gostek przykryty serwetą? Spojrzała w górę. Antoni nadal się uśmiechał. Jego oczy były skierowane wprost na nią. Zresztą oczy dzieciaczka, którego trzymał, tak samo. Przeszła na drugą stronę ołtarza, by zlustrować całą figurę.

Zamierzała wyjść, ale coś ją powstrzymywało. Dziwne, jest sama w kościele. Światła palą się tylko w bocznym ołtarzu. Czuła się jak we śnie. Reszta wnętrza, pogrążona w szarości, była jakby tylko namalowaną dekoracją, w którą nie może wejść. Szukała wiecznej lampki. „Gdzie jest to czerwone światełko, co było u siostrzyczek przy tabernakulum?”. Nie mogła nigdzie znaleźć. Szarość. Otaczała ją nierealna, jakby zamrożona szarość. Zwróciła wzrok znów do ołtarza. Raz jeszcze spojrzała w górę. Antoni i jego dzieciaczek nadal patrzyli wprost na nią, choć stała w innym miejscu niż przed chwilą. Co to za dzieciak? Nic o nim nie napisali? Usiadła w małej ławeczceklęczniku.

Nagle coś ją tknęło i po namyśle wytknęła język do figury. „Jak ich uśmieszki zgasną, będzie świadczyło, że to nie sen”.

Uśmiechy pozostały. Ale ona i tak podejrzewała, że znajduje się w półśnie. „Zemdlałam czy co?”. Nic, nic nie istniało w kościele poza uśmiechami na figurze.

„I z czego tak się cieszysz? Może jak puścisz swojego bobasa na świat, to ci mina zrzednie”.

Wyciągnęła z torby buteleczkę z żołądkową.

„Nie miałam bogatych starych jak ty. Przeklęli mnie zaraz po urodzeniu. Matka mi powiedziała, że już urodziłam się zła. Może, ale w takim razie ona też, bo chyba jestem jej krew”.

Pociągnęła łyk wódki.

„Widzisz, ja nie miałam żadnych pokus. Nigdy nie lubiłam seksu. Nigdy… Ale miałam coś w nagrodę. Kolo z kamienicy obok nauczył mnie wąchać klej. Na drugi dzień miałam już swoją butelkę. Było cudownie. Wszystko się spowolniło. Tramwaje się snuły. Drzewa zamieniały się w ludzi, a ludzie w drzewa. Kiedy mnie nakryli, dostałam taki wpieprz, że kilka dni leżałam i myślałam, że umrę. »Ty kretynko, to świństwo wyżre ci mózg. Kto się wtedy będzie, tobą zajmował?«. A ja marzyłam tylko o śmierci. Chciałam mieć tylko przyjemną śmierć na kleju. Nie chciałam umierać zbita”.

Rozszlochała się.

Poczuła nagle bezsens rozmowy z Antonim.

„Cholerny tramwajarz. Gnój…”.

Nie miała siły się ruszyć. Od rozmowy z tą gipsową figurą łatwiejszy był kolejny łyk żołądkowej.

Milczała, tępo wpatrzona w świętego, ale czy go widziała? Nic już nie opowiedziała Antoniemu. Nie zdradziła mu tego, że gdy miała szesnaście lat, jej starsza o rok koleżanka Zośka zaproponowała jej, że może ją wyciągnąć z tego bagna. „Będziesz miała tyle siana, że ich olejesz. Ja się wyprowadziłam od moich i żyję jak królowa”.

Elwira została cichodajką. Dwa, trzy numery w ciągu tygodnia. Początek był straszny. Wymiotowała i nie mogła spojrzeć w lustro. Ale szybko nauczyła się udawać. Pieniądze wynagradzały wszystko. Nic nie było dla niej gorszego od poniżenia, jakiego doznawała w domu, który był celą tortur. Zawsze przypominała sobie, jak w czasie jednej z wigilii zamknęli ją na kłódkę w komórce, a oni razem z jej przyrodnim bratem ucztowali. Konkubent nawet próbował zaśpiewać Jezus malusieńki, ale po pierwszej zwrotce opadł z sił. Zrobiłaby wszystko, byleby wyzwolić się z domowego koszmaru. Po raz pierwszy było ją na coś stać, nie musiała żebrać.

Matka zaczęła coś podejrzewać, gdy zobaczyła, że córka się nagle dobrze ubiera. „Skąd masz na to wszystko pieniądze?”. I wtedy Elwira, chcąc ją albo obłaskawić, albo raczej wynagrodzić wszystkie winy – to, że przyniosła jej pecha – kupiła prezent. Ale wdzięczności nie zaznała. Na drugi dzień, w czasie wizyty u klienta, wtargnęła policja. Do dzisiaj nie wie, czy to przypadek, czy doniosła na nią matka. Miała wylądować w poprawczaku, lecz sędzina – pierwszy chyba człowiek, który pragnął jej dobra – znalazła dla niej ostatnią szansę. Internat wychowawczy prowadzony przez zakonnice, pokutniczki. Większość dziewczyn, która tam trafiała, na początku chciała się „pochlastać”. Elwira nie histeryzowała, postanowiła, że dotrwa tam do osiemnastki, a potem nikt jej siłą nie zatrzyma.

Nie przewidziała, że spotka tam siostrę Darię… Miesiąc po wylądowaniu w twierdzy pokutniczek Elwira złapała ohydną grypę. Gorączka ponad czterdzieści stopni. Daria trzy noce czuwała przy łóżku. Dziewczyna doznała szoku, nie wiedziała, że coś takiego w ogóle występuje na świecie. Wszystko, co od tej pory robiła, robiła dla Darii. Oczywiście nigdy się do tego nie przyznała, ale siostra była dla niej znacznie ważniejsza niż Matka Boska, do której miały się codziennie modlić. A może była Matką Boską?

Po dwóch latach Elwira była jedną z lepszych uczennic. Psycholog stwierdził, że ma wysoki iloraz inteligencji i że jak zrobi wieczorowe liceum, to może nawet startować na studia. Dziewczyna wpadła w euforię. Na fali tej euforii wszystko wydało jej się cudowne. Zaczęła nawet opowiadać, że w domu jest całkiem znośnie, a nawet bardzo dobrze, że wszystko było jej winą. Myślała, że rzeczywistość odmieni się równie diametralnie jak ona sama.

Matka z konkubentem szybko ją wyprostowali. Byli wysokiej klasy specjalistami w dołowaniu. Przypomniano jej, że jest z gruntu zła. „Chyba ci się we łbie przewróciło. Na studia? Ledwo się urwała z poprawczaka”. Rok próbowała dowieść, że się mylą. Przebrnęła do drugiej klasy, ale to był szczyt jej możliwości.

Buteleczka żołądkowej była już prawie pusta. Elwira pomyślała, że musi iść na tramwaj.

„I po cholerę mi było to bidulowo? To tak, jakby dzikie zwierzę porwać z lasu, oswoić, a potem znowu puścić między wilki. Jedynym szczęściem dla mnie byłaby śmierć na kleju”.

Ktoś dotknął jej ramienia. Ocknęła się. Przy niej stał policjant. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. Dopiero po chwili dotarło do niej, że ten człowiek może mieć coś wspólnego z jej wizytą u „Pokrowca”. Ale co?

– Ja… – chciała się tłumaczyć, ale nie wiedziała z czego.
– Zaraz zamykamy kościół – odezwał się delikatnie przedstawiciel władzy.
– Pan?
– Cóż… Nie ma komu.
– Ale dlaczego?… – próbowała się maksymalnie odsunąć, żeby policjant nie poczuł alkoholu.
– Tak na wszelki wypadek. – Właściwie nie była to odpowiedź na pytanie, ale policjant jakby sam wiedział, o co go chciała naprawdę spytać. – Nieraz komuś zimno, bywa, że ktoś się tu prześpi…
– Ale ja tu jestem sama.
– Zawsze ktoś przychodzi.
– I pan tak od dawna?
– O, od bardzo dawna, kiedyś tu narkomani przekazywali sobie towar. Wtedy był jeszcze ksiądz.
– No właśnie… Co z nim? – Uświadomiła sobie, że przecież ktoś tu wchodził, ale rozpłynął się…
– Podobno odszedł z kobietą. Tak mówią, ale ja w to nie wnikam. Wszędzie jest zamęt. Tak… Poszedłem nawet do biskupa z pytaniem, co robić. A on na to: „Księża wyjechali na Księżyc. Macie, co chcieliście. Cały czas wygadywaliście na nich, to teraz rządźcie się sami. Jak pan chce, to proszę, tu są klucze”.

„O co tu chodzi? Chyba jednak za dużo wypiłam”. Elwira kilkakrotnie zaciskała powieki.

Policjant patrzył z czułością na Świętego.

– Nie ma księży, ale Antoniego ciągle ktoś potrzebuje. Każdy sobie podkpiwa, dopóki go bieda nie złapie. – Nagle się zaśmiał. – Ale Antoś jest mściwy. Jak mu się coś obieca, a nie dotrzyma słowa, o, potrafi się zemścić.
– Ciekawa jestem, dlaczego jest fachowcem od rzeczy zagubionych – powiedziała Elwira, nie oczekując odpowiedzi.
– Kiedyś w młodości zginął mu pierścień. Pierścień oznaczający dziedzictwo. Był pierworodnym synem, miał dziedziczyć. Przestraszył się, że przez pierścień stracił całą fortunę. Zaczął zrozpaczony szukać zguby. I wtedy dostał takie światło, że ma szukać tego, co jest w niebie, rzeczy, które nigdy nie zginą. Wkrótce potem wstąpił do klasztoru, gdzie znalazł swój majątek. Spokój.
– Jakiś dziwny z pana glina. Uczony.
– Gliny są od tego, żeby rozwiązywać zagadki. Kiedyś chciałem pracować w wydziale kryminalnym. – Westchnął, zadumał się. – Niewiele wiem, ale akurat to wyczytałem. Mam w domu książkę o św. Antonim, jeszcze po babci. A moja matka? Nic nie zrobiła, jeśli nie spytała o radę Antoniego.

Patrzyła na niego w osłupieniu.

– A ty co zgubiłaś?
– Ja? Nic.
– Każdy coś gubi.
– A co mogłam zgubić, jak nigdy nic nie miałam?

Spojrzał nieprzekonany. Ale widać było, że jest tolerancyjny, nie narzucał swego zdania.

– Niech mi pan powie, po co to wszystko się dzieje?
– Co?
– Po co przyszłam na świat, skoro jestem z gruntu zła? Po co dotykam dobra, skoro nie mogę go schwycić?

Zaśmiał się i pokręcił głową.

– Nie wiem, ja tu tylko pilnuję porządku. Otwieram, zamykam. Mówiłem pani, że chciałem iść do kryminalnej, ale poprzeczka dla mnie za wysoko. Nie wiem… Zamęt, zamęt.

Pokiwała głową. Nieoczekiwanie wyciągnęła z torby piersióweczkę z resztką płynu.

– Napije się pan?
– Nie… – zdecydowanie zaprzeczył. – Jestem na służbie. Chyba że…

Sięgnął ręką po buteleczkę. Odwrócił się tyłem do Antoniego.

„Pije…”, stwierdziła z ulgą.

– Gdyby pan był księdzem, powiedziałabym coś panu, ale…
– Mogę wejść do konfesjonału – zażartował.

Pokręciła głową.

– Zanim tu przyszłam, byłam u jednego gościa, który może mi pomóc dostać robotę modelki. Nic wielkiego, jakieś drobne scenki w reklamówkach spożywczych.

Słuchał z uwagą. Elwira chwilę się wahała.

– I wie pan, co u niego stało w pokoju?
– No?
– Figura…
– Przykryta serwetą – dokończył policjant zapatrzony w Antoniego.

Pobladła, usiadła w ławce i odwróciła wzrok.

– Skąd pan to wie? – spytała po chwili. – Kim pan jest? Jasnowidzem, aniołem?
– Nie. Jego synem.

Zakrztusiła się, skurczyła w sobie.

– Co pan chce ze mną zrobić?
– Nie rozumiem?
– No, śledził mnie pan…
– Broń Boże. Przyszedłem zamknąć kościół.

Zacisnęła powieki i czekała, aż coś się stanie, na jakiś straszliwy okrzyk, który nastąpi po chwili sadystycznego bawienia się upolowaną ofiarą. „Ty suko, ty dziwko!”. Nie, nic takiego nie nastąpiło, choć minęła minuta, cała wieczność.

Otworzyła oczy. Odważyła się spojrzeć. Policjant miał uśmiechniętą wyrozumiałą twarz. Patrzył wyczekująco. Zupełnie, jakby zaraził się od Antoniego.

– Jeśli pan naprawdę jest tak nieludzko dobry, to ja mam prośbę.

Uniósł brwi.

– Czy mógłby mnie pan zostawić na pięć minut samą. Ja muszę… – zabrakło jej tchu.
|– Nie ma sprawy.

Odwrócił się i skierował do wyjścia. Skrzypnięcie drzwi. Na chwilę wpadło dzienne światło.

Zaszlochała. Podbiegła do figury i przywarła ustami do szczerbatej stopy Świętego. Łzy ciekły jej na gipsową ranę, która wchłaniała je niczym gąbka. Uniosła załzawione spojrzenie. Antoni z dzieciną trwali nieporuszeni w uśmiechu. Otarła łzy i patrzyła w zachwycie na figurę. Nagle zdała sobie sprawę, że ran na ciele Świętego jest znacznie więcej. Nawet lilia miała ułupany kielich.

Drzwi skrzypnęły i do środka wpadło światło.

Odgłos stąpających butów otrzeźwił ją. Pociągnęła nosem.

– Chodźmy… – usłyszała.

Rzuciła po raz ostatni spojrzenie na figurę, jakby musiała nakarmić się jej widokiem na nie wiadomo jak długo. I uśmiechnęła się do dzieciaka.

„Syn, nie syn?”.

Szczerbate stopy
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze